Podróże bliskie i dalekie
No dobrze, co mam napisać żeby nie skłamać. Jestem pozytywnie zaskoczony, naprawdę bardzo przyjemnie zaskoczony. Co prawda to dopiero pierwszy dzień, ale zaczął się naprawdę obiecująco. Może zacznę od początku. To nie miało tak być. Rozważaliśmy wiele różnych kierunków i opcji wyjazdu na urlop ale na przeszkodzie stanął ograniczony do siedmiu dni urlop Justyny oraz strajk francuskich linii lotniczych. Musieliśmy się posiłkować albo ofertą last minute jednego z polskich tour operatorów albo wyjazdem w Bieszczady. Wersję zwiedzania zamków w Czechach i Morawach, Justyna odrzuciła nie wiedzieć czemu z miejsca. Mam nadzieję, że w przyszłe lato jednak do tego pomysłu wrócimy bo wydaje mi się przedni tak samo jak ten z trasą Romantische Strasse w Niemczech. Kiedy byliśmy już zdecydowani na Egipt i snuliśmy wizję snorkelingu na rafie koralowej i wycieczki do Petry, okazało się, że last minute w Polsce sprzedaje się jak ciepłe bułeczki i znika w okamgnieniu. Później z podsłuchanej rozmowy przy basenie dowiedziałem się, że większość uczestników kupowała wyjazd w ostatniej chwili. Widzą to zapewne i sami touroperatorzy, dlatego nie ma co się spodziewać specjalnie niskich cen w ostatniej chwili skoro i tak wszystko się wyprzedaje na pniu.
W każdym bądź razie z Egiptu, jak również z Tunezji czy Turcji zostały jedynie wyblakłe, nieaktualne ulotki. Wykupiono wszystko jak leci. Kiedy już myśleliśmy o szukaniu pensjonatu w Bieszczadach, okazało się, że są jeszcze 4 miejsca na Kanary w jednym z biur podróży na wylot za 2 dni. Zdecydowaliśmy się w ciemno, bez sprawdzania tak naprawdę gdzie lecimy, do jakiej części wyspy, do jakiego hotelu, posiłkując się jedynie lakoniczną rekomendacją sympatycznej pani z biura podróży i 2 dni później o 8 rano ładowaliśmy się do samolotu na Fuerteventurę.
Miało być o tym, że jestem pozytywnie zaskoczony, zresztą nie tylko ja ale jest to nasza wspólna opinia, więc zaczynam od plusów. Wystarczy 5 godzin różnicy między chłodną jesienną Warszawą żeby znaleźć się na wypalonej słońcem, piaszczystej i skalistej, przypominającej krajobrazem księżyc wyspie. Nie znajdzie się tu bujnej, soczystej egzotycznej roślinności ani zabytków szczególnie wartych zwiedzania. Nic z tego. Dlaczego zatem warto tu przyjechać ? Odpowiedź to plaże i ocean oraz słońce. Plaże długie, szerokie, piaszczyste, tak obszerne, że prawie bezludne lub żwirowe wulkaniczne, zatoczki, klify. Plaż jest pełno, praktycznie za każdym zakrętem zaczyna się kolejna. Ale o to przecież nietrudno, w końcu to wyspa. Jak się na koniec okazało tych naprawdę zapierających dech w piersiach jest całkiem sporo i tydzień to może być za mało, żeby każdy kolejny dzień spędzić na innej. Na wizytę na plaży, a po to głównie przybywa się na Wyspę, zalecany jest oprócz zestawu olejków do opalania jeszcze własny, duży parasol plażowy, żeby ochronić się przed dominującym od rana do zmroku słońcem. Kostiumy kąpielowe są zupełnie zbędne, ręcznik przydaje się do leżenia, bo wiatr i słońce same wysuszają ciało po wyjściu z krystalicznie czystej, acz lekko słonej wody. Parawan widziałem podczas pobytu może jeden. Klimat plażowy zatem jest trochę inny od tego znanego u nas nad Bałtykiem.
Hotel okazał się całkiem przyzwoity, z dużym słodkowodnym basenem otoczonym palmami. Wszystkie pokoje hotelowe na trzech kondygnacjach mają widok na basen i tworzą jakby zamknięte zabudowania wokół wnętrza ośrodka. Może to kwestia hojnie polewanych drinków w barze przy basenie oraz piwa samodzielnie nalewanego z beczki ale kolacja też nam smakowała. Najlepsze były typowo hiszpańskie dodatki czyli szynka długo dojrzewająca i zestaw twardych serów na deser z czerwonym winem, a jakżeby inaczej samodzielnie nalewanym z beczki. Co prawda powiem szczerze wino było tak cierpkie, że widelec stawał sztorcem w ustach. Piwo jednak miało przepisowy kolor moczu, pianę, goryczkę i było zimne, wiec czegóż więcej nam trzeba? Woda w basenie przyjemnie chłodząca, duży wybór wolnych leżaków przy basenie (nie zauważyliśmy nigdy walki o leżaki, o których tyle słyszy się i czyta na forach), spory pokój z dużym łóżkiem, choć trochę sfatygowany i bez specjalnych ekstrawagancji. Ot normalny hotel czterogwiazdkowy, który zapewne swoje czasy świetności ma za sobą ale nadal służy i ma wszystko co potrzeba. Na tym póki co muszę zakończyć tę laurkę pochwał.
Ponieważ jestem z natury krytyczny, muszę powiedzieć, że to i tak naprawdę bardzo dużo pozytywów, które wymieniłem. Do negatywów, na które jednak nie mamy wpływu, zaliczyłbym przelot czarterowym samolotem (lecieliśmy z Travel Service ale dotyczy to zapewne każdej innej linii czarterowej na takich wakacyjnych kierunkach) gdzie prześwit wynosi może 15 cm. między siedzeniami. Sardynki w konserwie mają więcej miejsca. Lot był niestety pełen turbulencji. Myślałem, że klaskanie po szczęśliwym lądowaniu polskich turystów to już relikt przeszłości rodem z PRLu, kiedy to Iły 62 szczęśliwie dotykały pasa lotniska, po locie przez Atlantyk, ale wtedy to był cud, że samolot wylądował i należało się cieszyć. Dziś wzbudza to raczej uśmiech (przynajmniej u mnie) i politowanie dla wąsatych klaszczących polskich pasażerów zajadających między siedzeniami kajzerki z serem i suszoną kiełbasą i popijających pokątnie własny alkohol podczas rejsu. No i niestety często niezdrowo otyłych. Sam się niestety zaliczamy do nie najbardziej szczupłych, ale zauważyłem przy basenie, że połowa polskich czarterowych turystów, która przybyła z nami, to faceci z pokaźnym brzuchem.
Mam nadzieję, że tylko trafiłem na taki niereprezentatywny turnus i statystycznie wygląda to dużo lepiej 🙂 Pół biedy jak taki polski sarmacki turysta ma 50-60 lat i brzuszek, ale niestety gros to młodzi faceci, w okolicach 30-tki, spasieni jak młode knury. Ich towarzyszki życia to też niegrzeszące figurą, wytipsowane, tlenione lub inaczej sztucznie barwione, z przyklejonymi rzęsami, panny. Co najgorsze kopcące jednego fajka za drugim. Jakaś masakra. Kładziesz się na leżaku przy basenie upajając się słońcem, bryzą świeżego powietrza, ewentualnie wdychając jedynie aromat olejków do opalania kiedy dopada Cię smog ciemnej chmury smrodu z papierosa od laski w pierwszym rzędzie leżaków przy wodzie. Hotel jeszcze sprzyja temu nałogowi rozstawiając co i rusz popielniczki. Na plus muszę przyznać, że nasze młode pokolenie bardzo poprawiło się w kwestii języków obcych. Co prawda lokalni animatorzy na widok polskich turystów, którzy już od kilku dni bawili się w tym hotelu, wołają Smirnoff albo Piwo, mogę się tylko domyślać czemu …hmm ?, ale za to w odpowiedzi nasza młodzież jest w stanie poprawnie w języku Szekspira odezwać się, co naprawdę napawa dumą.
Mam wrażenie po pierwszym dniu, że na naszym turnusie 3/4 obłożenia hotelu to Polacy. Z zasłyszanych na basenie konwersacji wynika, że ich ulubioną formą spędzania czasu jest leżenie przy basenie a późnym wieczorem tankowanie własnej wódki z colą w pokoju hotelowym. Przypominam, że hotel ma formułę All Inclusive do 24 w nocy, ale wiadomo nie od dziś, że wódka Smirnoff pita na ciepło, zagryziona kabanosem, w doborowym towarzystwie, smakuje na wakacjach najlepiej… Na obronę tych co piją markowe trunki muszę przyznać, że lokalne trunki serwowane w hotelu są paskudne, najrozsądniejsze jest pozostawanie przy zimnym piwie z kija, co jak widzę, robi większość obecnych w hotelu.
No dobrze, trochę się nawyzłośliwiałem, postaram się pisać dalej tylko pozytywnie, bo tak naprawdę patrząc z perspektywy czasu uważam, że było na wyjeździe naprawdę super. Wieczorem na kolacji okazało się, że jednak proporcje narodowościowe rozkładają się mniej więcej po połowie między Polaków i Niemców. Nielicznie reprezentowani są Francuzi, Anglicy i Hiszpanie. Nie było żadnych Ruskich i nie słyszałem na wyspie nigdy języka rosyjskiego, co uważam za rzecz cudowną. Wszyscy niestety palą papierosy jak smoki, bez względu na narodowość 🙁 Hotel nie jest bezpośrednio przy plaży, trzeba do niej iść około 15 minut, byliśmy tam o zachodzie słońca w miejscu najbliżej naszego hotelu i delikatnie mówiąc dupy nie urywa. Może dlatego, że był odpływ i ocean odsłonił pokryte glonami skałki i nie wyglądało to pocztówkowo. Nasz Bałtyk w Pobierowie jest o wiele piękniejszy niż ta plaża. Aha, zupełnie zapomniałem napisać, jesteśmy w miejscowości Costa Calma na południu Wyspy. Piszę do dla przestrogi lub dla zachęty, zależy jak kto odczyta moje słowa 🙂 To tyle wrażeń na pierwszy dzień, zobaczymy co przyniesie następny.
Kolejny dobry dzień. Kolejny bardzo udany. Wspominałem już, że Fuerteventura to w zasadzie wyłącznie plaże. Ale jakie plaże ? Miód, malina ! Równoważą niedostatek zieleni, nieużytki wokół, wypalone słońcem przestrzenie, wszędobylski piasek i posępne skaliste, nagie wzgórza gdzie okiem sięgnąć. Zacznę od tego, że wypożyczyliśmy samochód. Zrobiłem to jeszcze z Polski, ostatniego dnia przed wyjazdem, internetowo w sieci, w jednej z lokalnych sieci wynajmu aut. Wystarczy wspomnieć, że jeszcze nigdzie na świecie, a zdarzyło mi się wypożyczać samochód na wielu kontynentach, nie spotkałem się z tak niskimi stawkami za wynajem. To jasne, że im dłuższy termin wypożyczenia tym niższa stawka, w każdym bądź razie, za tydzień wypożyczenia wyszło nam około 17 EUR na dzień. Nielimitowany milaż, pełne ubezpieczenie i do tego w cenie podwózka z hotelu do najbliższego punktu wynajmu, natomiast zwrot kluczyków możliwy w recepcji hotelu. Dzień wcześniej jeszcze otrzymałem telefon na moją komórkę z biura wynajmu i potwierdzenie usługi. Profesjonalnie, miło, szybko bez zbędnych formalności. Do tego miła niespodzianka, bezpłatny upgrade z zamówionego 3 drzwiowego Polo na Seata Leona.
Ci którzy mnie znają, wiedzą że mam własnego ukochanego Leona już 12-latka, z którym nie mogę się rozstać, bo jazda nim to sama przyjemność. Najnowszy model Seata, rocznik 2014, który dostaliśmy, budzi mieszane uczucia. Z zewnątrz nowoczesny design, ostre linie nadwozia. Może być, choć i tak uważam, ze mój Leon, model MK1 ma ponadczasowy wygląd, który się nie zestarzał przez ponad dekadę, piękne miękkie kształty i jest dużo ładniejszy, zwłaszcza jeśli chodzi o deskę rozdzielczą. Środek nowego Leona to masakra, materiały co prawda lepsze, miękkie plastiki, fajne czerwone diody przy przyciskach, multimedialny wyświetlacz z bajerami, ale kształty, ostre linie deski rozdzielczej są po prostu bezpłciowe i brzydkie. Wnętrze auta wydaje się również mniejsze niż stary Leon z 2002 r. Na plus należy wymienić dobrze wyprofilowane siedzenia z doskonałym trzymaniem bocznym, małą, poręczną kierownice, choć brzydką, ale ergonomiczną i przypominający z aut rajdowych wysoko uniesiony drążek hamulca ręcznego. Zresztą o gustach się nie dyskutuje i do wyglądu można się przyzwyczaić. Najważniejsze, że jeździ się nim genialnie, jest zwinny, trzyma się dobrze krętych dróg jakich tu jest pełno a 105-konny diesel TDI z pojemności 1.6, mimo, że nie najmocniejszy, pracuje bez zarzutu, jest pełna moc od najniższych obrotów a to najważniejsze. Dość powiedzieć, że po pierwszym dniu jazdy nowym Leonem i przejechaniu ponad 150 km. przekonałem się do niego i chętnie zostałbym właścicielem takiego auta.
Kurczę, rozpisałem się o wypożyczalni i aucie jakbym chciał robić jakąś reklamę, a przecież nikt mi za to nie płaci. Miało być przecież o plażach. No więc będzie. Po śniadaniu pojechaliśmy do Morro Jable. To miejscowość turystyczna na południu Fuerteventura, w zasadzie najbardziej wysunięta na południe wyspy osada, na półwyspie Jandia oddalona o jakieś 25 km. od naszego miasteczka Costa Calma. Drogi na wyspie są świetne, równiutki asfalt, dobrze oznakowane, na tym krótkim odcinku jest nawet fragment autostrady, gdzie można dwoma pasami jechać 110 km/h. Morro Jable jest dobrze turystycznie rozwinięte, wzdłuż głównej ulicy ciągną się od strony gór szeregi hoteli, jeden za drugim, czasem szpetne bardzo, przy samej zaś ulicy znajdują się liczne bary, kluby, sklepy i wszystkie inne przybytki gdzie znudzony plażą turysta może zechcieć zostawić trochę euro. Główna droga przez miasteczko jest pięknie obsadzona niskimi pękatymi palmami, od strony morza jest też wybrukowany deptak miejski z latarniami, świetne miejsce na przechadzkę wieczorną, jak również jest ścieżka rowerowa. Generalnie jest przyjemnie z wyjątkiem betonowych gmaszysk hotelów, ale przecież najważniejsza jest oczywiście kilkukilometrowa piaszczysta plaża.
Prowadzi do niej kilka zaledwie ścieżek, które wiodą przez rezerwat niskich wydm porośniętych karłowatymi krzakami. Pośrodku plaży, która nosi w tym miejscu nazwę Playa de Matorral, wznosi się cały czas czynna latarnia morska. Po obu jej stronach jak okiem sięgnąć rozciąga się piaszczysta, szeroka plaża obmywana turkusowo-błękitną wodą. Można skorzystać z wynajęcia leżaków i parasoli, ale jak większość turystów rozłożyliśmy się po prostu na piasku przy wodzie. Napisałem co prawda większość, ale tak naprawdę plaże wcale nie są zatłoczone. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że w porównaniu z Pobierowem, w którym byliśmy 3 tygodnie temu, to są właściwie puste 🙂 Są oczywiście turyści i jest ich sporo, ale plaża w tym miejscu jest tak olbrzymia, że wystarczy odejść kilkadziesiąt metrów w bok, żeby mieć dla siebie wolną, dużą przestrzeń, bez innych ludzi w zasięgu kilkunastu metrów. A jak ktoś woli się rozłożyć dalej od morza to może mieć i przestrzeń boiska tenisowego tylko dla siebie. Woda czysta, bez żadnych glonów, brudów, piany czy meduz, przeźroczysta, przyjemne piaszczyste podłoże, kolor błękitu i turkusu, szybkie zejście do głębokości 2 metrów, gdzie można swobodnie pływać. Brzmi fajnie ? Może być lepiej ? Może.
Otóż na Fuerteventura opalanie się nago to normalka i robi to duża rzesza turystów. Z tą Rzeszą to nie pomyłka, o czym napiszę dalej. Nie napisałem topless, napisałem nago. Otóż panie i co gorsza panowie bez krępacji leżą, chodzą i pływają jak ich Pan Bóg stworzył. Fajowo, co nie ? No właśnie, jest pewne ale. Napisałem kilka zdań wcześniej, że może być lepiej. Kluczowym słowem jest może. Otóż wygląda na to, że plaże w większych turystycznych miejscowościach, w tym na plaży w Morro Jable są opanowane niestety przez naturystów, którzy pamiętają z relacji na żywo pierwszy lot człowieka w kosmos. Do tego w większości są to nasi zachodni sąsiedzi, którzy zapewne przylecieli na wyspę z Tui lub Neckermannem. Jednym słowem mieliśmy wątpliwą przyjemność mimochodem patrzeć w większości na roznegliżowane ciała dzieci Wermachtu. Jest to wspomnienie, które powinno się jak najszybciej wymazać z pamięci. Helmuty z wielkimi brzuchami i fajkami dyndającymi między krótkimi nóżkami oraz Helgi z wielkimi obwisłymi i pomarszczonymi piersiami…brrr. Samo opalanie nago jest jak najbardziej okay, szkoda, że większość naturystów na plażach jest jednak dość wiekowa. Ale nie jest znowu aż tak źle. Na innych mniejszych plażach, gdzie masowy turysta już nie dociera, opalają się nago przedstawiciele młodszego pokolenia a co za tym idzie, wizualne wrażenia są dużo bardziej przyjemniejsze. I tu jest już na czym zawiesić oko. Generalnie dochodzę do wniosku, że plażowanie na wyspach Kanaryjskich należy do szalenie ekscytujących przyjemności, oprócz samego faktu korzystania z promieni słonecznych 🙂
Pobyczyliśmy się kilka godzin na plaży w Morro Jable kąpiąc się, łapiąc pierwszą delikatną opaleniznę i popijając limonkowe piwo zakupione w markecie po drodze. Na wyspach dopuszczalne jest 0,5 promila alkoholu we krwi, takie limonkowe piwo ma zaledwie 2% zawartości alkoholu, pije się je jak oranżadę. Piwa lokalne z reguły mają niską zawartość alkoholu, tak do 4,5% max. A propos zakupów to cenowo wyspa jest dla nas bardzo przystępna, to pewnie efekt tego, że nie płaci się tu podatku VAT od wielu produktów. Wiele rzeczy jest zdecydowanie tańszych niż w Polsce, np. paliwo. Litr oleju napędowego na stacji Shell kosztuje 1.04 EUR.
Wróciliśmy z plaży do hotelu na obiad, żeby godzinę później znów odbyć tą samą drogę do Morro Jable, ale tym razem przejechać miejscowość wzdłuż i podążyć dalej na północ do Cofete. Wspomnę tylko, że w Morro Jable jest port z którego między innymi odpływają promy na Gran Canaria. Kilka kilometrów za Morro Jable kończy się asfalt i zaczyna kamienista szutrowa wąska kręta droga, która biegnie wzdłuż wybrzeża, żeby w pewnym momencie odbić w prawo i piąć się w górę, momentami nad wysokimi rozpadliskami. Jedzie się taką drogą około 15 kilometrów, same zakręty, pagórki, dół, góra, dół. Droga bardziej się nadaje dla quadów i samochodów terenowych, których można zobaczyć tu sporo, ale zwykłe auta z napędem na jedną oś spokojnie dają radę. Dojeżdża się do punktu widokowego na jednym ze szczytów góry, z którego rozpościera się piękna panorama na plażę Cofete. Dla nas bez wątpienia jedna z najpiękniejszych plaż na wyspie. Wysokie góry schodzą łagodnie prosto do morza, na ostatnim odcinku zamieniając się w szerokie piaszczyste plaże. Błękitna woda zamienia się przy samym brzegu w wysokie białe fale. Woda jest krystalicznie czysta, cudowna.
Okolica jest totalnie dzika oprócz maleńkiej wioski składającej się może z 3 rozpadających się domków i kawiarni dla gości, którzy odważą się tu zapuścić. Zjechaliśmy długą, krętą szutrową drogą na parking na plaży. Można tu dojechać wyłącznie własnym środkiem transportu, jest to miejsce dość popularne wśród tych, którzy dowiedzieli się o jego istnieniu i jest warte każdego kilometra i każdej minuty drogi tu przebytej. Genialna, magiczna, plaża odcięta od cywilizacji szerokim pasmem wulkanicznych gór a przy tym majestatycznie wielka. Spędziliśmy tu czas aż do wieczora, wśród może kilkudziesięciu innych turystów, w tym kilku surferów. Bajka. Chciałbym tu jeszcze kiedyś wrócić. Aż się boję czasów, że kiedyś wybudują tu asfaltową drogę i tą dziewiczą plażę zaleją tłumy niemieckich emerytów 😉
A mają powód tu przyjeżdżać, bowiem Cofete ma też swoją mroczną historię sięgającą czasów nazistowskich. Na wzgórzu umiejscowiona jest pewna tajemnicza willa widoczna z plaży. W zasadzie jest to taki sporych rozmiarów prostokątny budynek z rozległym podwórkiem pośrodku, ze spadzistym krytym dachówką dachem i dołączoną okrągłą basztą w orientalnym stylu. Miejsce to znane jest jako willa Gustava Wintera. Wiadomo, że willę wybudował niemiecki inżynier o nazwisku Winter, ale rok powstania willi nie jest sprecyzowany. Mogły to być lata 30-te XX wieku a być może dopiero rok po zakończeniu II wojny światowej. Pewne jest, że Winter działał na Fuerteventurze przez całe lata 30-te angażując się w różne projekty budowlane za zgodą Hitlera i Franco. Wiadomo też, że przez okres II wojny światowej a nawet po jej zakończeniu, w rejonie Wysp Kanaryjskich znajdowały się bazy niemieckich u-bootów. Co do celu postawienia takiego budynku w tak odległym i niedostępnym miejscu nie ma jednej rzetelnej wersji. Spekuluje się, że był to punkt transferowy dla Nazistów po przegranej wojnie w drodze do Ameryki Południowej, gdzie znaleźli azyl, mówi się o klinice chirurgicznej dla wysoko postawionych zbrodniarzy wojennych chcących zmienić swój wygląd i bazie dla załóg u-bootów…
Posilony pieczonym prosiakiem w sosie paprykowym a na deser ponownie talerzem kozich twardych serów, przy akompaniamencie kwartetu hiszpańskich gitarzystów, ledwo dowlokłem się do pokoju o zmroku. Dwa kufle piwa też się gdzieś po drodze zmieściły. Ten niczym nieograniczony dostęp do jedzenia jest bardzo zgubny… Dziwię się przy tym ludziom, którzy rozpisują się na forach, po powrocie z jakiegoś wyjazdu all inclusive, gdzie piszą, że jedzenie było monotonne, ciągle to samo, brak wyboru itp. Ciekawy jestem co oni jadają na co dzień w swoich domach. Obiady złożone z 5 dań, każdego dnia co innego ? Trufle, przepiórki i gęsie wątróbki ? Nasz hotel powiedziałbym jest dość przeciętny, żadna górna półka. Ale jest co zjeść i nikt nie chodzi głodny, jedzenie jest całkiem smaczne według mnie, nie zatrułem się jeszcze. Zresztą chyba nikt nie jedzie na wakacje tylko jeść. Mam nadzieję. Nieważne. Wiem, ze niestety wrócę kilka kilogramów obywatela cięższy 🙁 Żeby trochę ograniczyć ten spodziewany przyrost wagi podzieliliśmy dzisiejszy dzień na 2 części. Rano po śniadaniu byczenie się na basenie, Justyna nawet wzięła udział w zajęciach aquafitnessu. Ja przypatrywałem się zajęciom z zainteresowaniem sącząc zimne piwo.
Po obiedzie ruszyliśmy samochodem do środka wyspy do miejscowości Ajuy. Droga wiedzie przez wysokie góry, widoki są przepiękne, są wyznaczone punkty widokowe, gdzie można się zatrzymać i zrobić krótki trekking na pobliski szczyt, skąd rozpościera się przepiękna panorama na wzgórza i ocean w oddali. W ogóle zauważyliśmy, że Fuerteventura jest upstrzona licznymi oznakowanymi szlakami do pieszych wędrówek. Znakomite miejsce dla tych co lubią górskie wędrówki. Ja nie przepadam, ale zdaje mi się na pobieżny rzut oka, że warunki są tu dość hardcorowe, nagie skały, rachityczna wyschnięta wegetująca roślinność, ścieżki pełne mniejszych i większych kamieni, pył i lejący się z nieba żar. Niemniej jednak widzieliśmy kilku śmiałków na trasach. Trasa z Costa Colma, jak już wspomniałem jest urokliwa, wije się wśród gór, dobrze wyprofilowana, równy asfalt, zachęca do jazdy. Do Ajuy jechaliśmy może 30 minut, około 40 km. w jedną stronę górskimi trasami. Ajuy to bardzo swojsko brzmiąca nazwa malutkiej rybackiej wioski po zachodniej stronie wyspy. Dla niewtajemniczonych powiem, że “j” w języku hiszpańskim wymawiamy jako “h”🙂
Ajuy mimo, że jest maluteńką wioską, ma w sobie urok typowy dla małych osad rozłożonych nad naturalnie utworzonymi zatokami. Składa się z kilku uliczek centralnie rozlokowanych przy zejściu do morza. Przy czarnej, żwirowej wulkanicznej plaży jest mały parking na kilkanaście samochodów a obok małe rondo i może z tuzin restauracji serwujących ryby i owoce morza. I to wszystko jeśli chodzi o zabudowania. Prawdziwym skarbem Ajuy są klify z obu stron zatoki. Te z prawej strony są zbudowane z żółtego piaskowca wyżłobionego przez setki lat przez wodną i powietrzną erozję, ściany skał są pełne wzorów, dziurek, rzeźbień. Można się wspiąć ścieżką na pożółkły klif, tak też oczywiście zrobiliśmy, skąd jest ładna panorama zatoczki i wioski, po czym można się udać szlakiem wzdłuż klifu do szeregu jaskiń utworzonych przed morską wodę. Jaskiń jest kilka, są wielkości hangarów lotniczych, niektórzy poszukiwacze sensacji dopatrują się w tym znowu związku z niemieckimi u-bootami, ale są to tylko wymysły, bo jaskinie powstały w sposób jak najbardziej naturalny. Do jednej z nich tzw. Caleta Negra można wejść i nawet eksplorować ją w głąb. Na pewno przyda się w tym miejscu latarka czołówka. O klify rozbijają się fale rozrzucając pióropusze wody. Bardzo przyjemne, ekscytujące miejsce z pięknymi widokami wybrzeża. Warte zobaczenia, ale jak większość takich ukrytych przed masowymi turystami miejsc na wyspie, można się tu dostać wyłącznie własnym środkiem transportu.
W drodze powrotnej zapragnęliśmy kąpieli w obiecująco przedstawionym w przewodniku miejscu, mianowicie w miejscowości La Pared. Niestety trafiliśmy na przypływ i dwie ponoć urocze zatoczki, były zalane wlewającym się w jej zakamarki oceanem. Liczni surferzy z deskami pod ramionami szli dalej wzdłuż wybrzeża, niewykluczone więc, że za kolejnym zakrętem była jakaś część plaży z lepszym dojściem do wody. Odpuściliśmy i zostawiliśmy sobie to miejsce na ewentualnie któryś kolejny poranek. Tymczasem przeskoczyliśmy na wschodnią część Wyspy. W tym rejonie Fuerteventura jest najwęższa i przejechanie z jednego wybrzeża na drugie to kwestia 5 minut. Na ostatnie plażowanie tego dnia udaliśmy się na Playa de la Barca, która wchodzi w skład ciągnącej się poprzez ponad 5 km. (niektóre przewodniki twierdzą, że nawet 20 km. bo liczą ją aż do Morro Jable) plaży Sotavento, ponoć najbardziej znanej plaży na całej wyspie. Znanej głównie wind i kite–surferom bo są tu najlepsze warunki pogodowe do uprawiania tego sportu. Rokrocznie odbywają się tu mistrzostwa świata w tych dyscyplinach, rozlokowały się tu najbardziej znane szkoły tych sportów.
W miejscu gdzie się zatrzymaliśmy. do plaży właściwej dochodzi się przez rozległą lagunę, brodząc po kostki w przeźroczystej wodzie, gdzie pływają małe rybki. Ciekawe przeżycie. Do plażowania służy jedynie wąski, długi piaszczysty fragment ziemi wystający ponad poziom wody między laguną a oceanem. Taki układ jest charakterystyczny dla plaży Sotavento na całej jej długości. Na Playa de la Barca, gdzie się znaleźliśmy, z lewej strony plaża zarezerwowana jest dla windsurferów, z prawej dla kitesurferów a środkowa część przeznaczona jest dla plażowiczów. Warunki do plażowania są tu niespecjalnie ciekawe, wąska plaża i faktycznie wiatr wieje tu nieprzeciętnie, piasek dostaje się we wszystkie zakamarki ciała a deski z żaglami śmigają w jedną i drugą stronę aż po horyzont. Zdecydowanie miejsce dla amatorów sportów wodnych, windsurfingu i kitesurfingu, dla amatorów opalania trochę mniej użyteczne miejsce, bo wiatr jest zbyt duży.
Jutro czeka nas trochę męczący dzień, bo planujemy całodniową wycieczkę na północny kraniec wyspy do Corralejo, stamtąd prom na Lanzarote i zwiedzanie parku narodowego Timanfaya oraz innych atrakcji na siostrzanej wyspie. Powrót planujemy na późny wieczór do naszego hoteliku.
Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy, zgodnie z maksymą wziętą z filmu Wielka Majówka, zapłacone – wykonane. Rano mieliśmy małe opóźnienie, o kwadrans, na śniadaniu, co mogło mieć przykre konsekwencje i wyjechaliśmy z hotelu dopiero około 8:30. Wybraliśmy trasę przez środek wyspy zahaczając o kilka miasteczek takich jak Antigua, Tefia, Villaverde, La Olivia. Zaletą jazdy przez środek wyspy jest zobaczenie jak wygląda życie z dala od turystycznych ośrodków. Miasteczka są w większości niewielkie, domy niskie, parterowe, bielone, często budowane przy wykorzystaniu cegieł wykrawanych z zastygłej lawy. Okiennice, drzwi często są z ciemnego drewna, musi być importowanego, bo tu zwyczajnie żadne drzewa na Wyspie nie rosną. Często można zobaczyć charakterystyczne wiatraki na wzgórzach, okrągłe, pękate, zbudowane z wypalanej cegły. Miasteczka dbają o swój wygląd, często aleje przy drodze wysadzane są niskimi, butelkowymi palmami, domy zaś przystrajane wielokolorowymi kwiatami. Drogi oczywiście świetne, kręte, zachęcające do dynamicznej jazdy.
Do Corralejo, miasta portowego na północy wyspy dotarliśmy rzutem na taśmę, za kwadrans dziesiąta. Wiedziałem, że prom odchodzi o 10-tej, nie wiedziałem tylko jeszcze dokładnie z którego miejsca. Przydał się nasz GPS, nastawiony na wystający cypel miasta w porcie. Przemknęliśmy przez miasto, które raczej nie zachwyca. Jest tu dużo dwu i trzypiętrowych domów, gęsto zabudowane ulice, pełno hoteli, ale zero uroku, ot duża zapchana turystami mieścina, może to miasto ma jakieś inne zalety, bogate życie nocne, trudno mi powiedzieć co tu ściąga turystów. W każdym bądź razie wpadliśmy do portu, dopiero za trzecim podejściem skierowano nas do właściwego okienka we właściwym portowym budynku, bo pełno jest tu budek, kas sprzedających różnorakie rejsy i wycieczki. Prom już się ładował kiedy w końcu zlokalizowałem odpowiednią kasę biletową firmy Armas. Na szczęście otwarte były aż 3 okienka i po chwili bylem już obsługiwany. Bilet dla jednej osoby z Corralejo (Fuenteventura) do Playa Blanca (Lanzarote) kosztuje 16.50 EUR w jedną stronę. Samochód kosztuje 10.50 EUR. Łatwo policzyć, że za przeprawę dwóch osób w obie strony z autem zapłaciliśmy niecałe 90 EUR. Trzeba podać imię i nazwisko podróżujących osób oraz markę samochodu. Żadne inne dane nie były potrzebne i całe szczęście, bo zapomniałem wziąć z hotelu dokumenty wozu i wynajmu. Nikt tego jednak nie sprawdza i nie było najmniejszych problemów. Biegiem z kasy udałem się w stronę promu, gdzie zostawiłem auto w kolejce i okazało się, że pośrodku placu stoi już tylko biały Leon z poddenerwowaną Justyną w środku a reszta aut już się dawno zapakowała. Szybko odpaliłem wóz i jako ostatni wjechałem na pokład. Mieliśmy szczęście, że się załapaliśmy na dziesiątą, w przeciwnym razie musielibyśmy czekać kolejną godzinę na kolejny prom. Przy wykupywaniu biletu można sprecyzować od razu godzinę powrotu, żeby mieć pewność, że będą miejsca. My wykupiliśmy powrót na piątą. Prom płynie około 40 minut, na pokładzie są liczne miejsca i pomieszczenia do siedzenia, restauracja i bar. Playa Bianca na Lanzarote podobnie jak siostrzane miasto Corralejo nie powala na kolana. Mieni się na biało już z oddali, ale z bliska traci na urodzie.
Nie mieliśmy jednak czasu na rozglądanie się po mieście, szybko ruszyliśmy w trasę do parku narodowego Timanfaya. Jest to zaledwie 15-20 minut drogi od portu. Sęk w tym, że albo mieliśmy dziś wyjątkowego pecha, albo jest tu tak zawsze, mianowicie przed wjazdem do parku tworzy się długa kolejka samochodów, która mimo wykupienia biletu do parku (9 EUR od osoby) wcale nie ulega automatycznie zmniejszeniu. Problemem jest ilość miejsc parkingowych w ścisłym centrum parku, konkretnie na parkingu, czyli na wzniesieniu wyrastającym ponad morze zastygłej lawy. Musi wyjechać część samochodów z parku żeby obsługa wpuściła taką samą część aut do środka. Czekaliśmy na swoją kolej prawie 40 minut. Przyznać trzeba, że okoliczności przyrody nas otaczającej były niezwykle i obym zawsze mógł czekać w kolejkach w takich okolicznościach 😉 Trzeba sobie uzmysłowić, że taki krajobraz w postaci zastygłej lawy powulkanicznej obejmuje prawie całą południową część wyspy Lanzarote. W obrębie parku narodowego Timanfaya został oczywiście pozostawiony w stanie nienaruszonym. Jedynym wyjątkiem są wąskie asfaltowe drogi po których poruszają się samochody. Poza tym otacza nas krajobraz jak z filmu Władca Pierścieni, ten fragment gdy Frodo podążał do Mordoru do Góry Przeznaczenia by wrzucić w ogień pierścień. Skały w barwach od czarnego do czerwonego, powykręcane, podziurawione, rozrzucone bezwładnie po horyzont. Wokół wysokie stożki wulkanów z uciętymi szczytami, które rozpadły się pod wpływem erupcji.
Kataklizm, który ukształtował dzisiejszy wygląd południowej części wyspy nastąpił w XVIII w. kiedy raz po raz nastąpiły wybuchy kilku wulkanów. Symbolem parku jest statuetka El Diablo. Po dojechaniu do centrum parku, na wzniesieniu parkuje się samochód, po czym za okazaniem wykupionego biletu przy wjeździe, wsiada się we wskazany autokar, który robi około półgodzinną przejażdżkę po parku, z nagranym lektorem w kilku najpopularniejszych językach. Polski do nich nie należy 🙂 Widoki są rzeczywiście fascynujące, krajobraz sieje grozę, autokar jeździ po krawędziach wulkanów, wjeżdża w rozpadliny, gdzie niemal całkowicie zanurza się pod powierzchnię zastygłej lawy. Szkoda, że nie ma po drodze żadnych zatrzymań w punktach widokowych i wszystko to podziwiać można jedynie zza okien autobusu. Niemniej jednak pobyt w tym miejscu uznaję za całkiem ciekawy, robiący wrażenie i przemawiający do wyobraźni. Jest to miejsce zdecydowanie inne od tego co widzieliśmy dotąd na Fuerteventurze i jest warte zobaczenia. W centrum smutni panowie robią jeszcze mini pokazy wokół terenów parkingu, wlewając wodę do wnętrza rur prowadzących w głąb góry, z których chwilę potem wylatuje pióropusz rozgrzanej wody lub raczej już pary wodnej albo wtykając kawałki suchej słomy na długich drągach do rozpadlin, która to słoma chwilę potem zajmuje się ogniem. Teren ten bowiem jest cały czas sejsmicznie aktywny, pod wzgórzami cały czas wrze rozgrzana ziemia, jest tu nawet restauracja, gdzie można zamówić potrawy z grilla, pieczone nad naturalną głęboką studnią. Stałem przy tym ruszcie nad rozpadliną i faktycznie bucha z dołu diabelski żar. Nie mówiąc o tym, że żar buchał dziś równie mocno z wulkanu jak i również z nieba. Można się porządnie spocić na takiej wycieczce.
Było już po południu kiedy wyjechaliśmy z parku i podążyliśmy na północ do regionu La Geria słynącego z uprawy winorośli. To charakterystyczne dla Lanzarote, że uprawia się na ziemi wulkanicznej i na stokach wymarłych wulkanów, winorośl. I faktycznie po dojechaniu na miejsce naszym oczom ukazały się liczne plantacje. Nie jestem ekspertem od uprawy tej rośliny, ale nie wyglądają one na Lanzarote tak jak klasyczne tego typu uprawy we Francji czy Hiszpanii. Zamiast równych rzędów niskich krzewów, na wyspie buduje się z kamieni powulkanicznych półokrągłe niskie murki. W ich środku wykopane są spore zagłębienia i tam znajdują się w żwirze wulkanicznym pojedyncze krzaki winorośli. Takie widoki są najbardziej charakterystyczne na zboczach gór, tam natomiast gdzie teren bardziej na to pozwala, uprawy przypominają te bardziej klasyczne, czyli w rzędach, ale też przy wykorzystaniu murków z czarnych kamieni. Ponieważ wino to potężny przemysł, nie należy się dziwić, że przy drogach umiejscowiły się lokalne atrakcyjne bodegi, gdzie można się zatrzymać na degustację i zakup wina. Wykupując wycieczkę od rezydenta hotelu na pewno ma się w programie wizytę w bodedze a przy okazji jeszcze w fabryce produktów z aloesu, w muzeum odsalania wody morskiej, w wytwórni pamiątek z lawy itp… wiemy wszyscy na czym ten biznes polega 🙂
Nasz czas był ograniczony i kolejnym punktem naszej wycieczki była maleńka miejscowość El Golfo. Znajduje się na południe od parku Timanfaya na zachodnim brzegu Lanzarote. Kilkaset metrów od samej wioski jest trasa wycieczkowa, podążając którą wchodzi się na niewielkie wzniesienie, z którego widać poniżej zatoczkę z piaskiem wulkanicznym. Na plaży wyłożone są łodzie rybackie, co świadczy o tym, że w wiosce można zjeść świeże ryby i owoce morza z codziennego połowu. Prawdziwa jednak atrakcja znajduje się na końcu ścieżki kilkadziesiąt metrów dalej. Naraz za wzgórza wyłania się kolejna, dużo większa zatoka. Jej wnętrze wyspane jest drobnym żwirkiem wulkanicznym, oprócz terenu najbliżej wysokich stromych zbocz góry, gdzie połyskują w słońcu intensywnie zielone wody niewielkiej laguny. To Charco de los Clicos – małe jeziorko powstałe we wnętrzu krateru wulkanu. Widok jest cudowny, zielony kolor jeziorka, ponad nim mieniące się brązem, pofałdowane jak ciasto francuskie, zbocze góry a wzdłuż laguny czarny żwir. W zatoczce jak najbardziej można się kąpać, choć żwirowe podłoże nie należy do najprzyjemniejszych. Widoki fal rozbijających się o wysokie klify z obu stron zatoki są jednak piękne.
Ponieważ było już po drugiej a kiszki przywykłe do regularnych posiłków grały marsza, zeszliśmy do wioski El Golfo coś zjeść. Jest tu kilka fajnie wyglądających restauracji, a nasz wybór padł na tawernę Costa Azul bezpośrednio nad samym brzegiem oceanu ze stolikiem wychodzącym na kamienistą czarną plażę. Fale rozpryskiwały się o brzeg, mewy skakały z kamienia na kamień a my delektowaliśmy się półmiskiem grillowanych ryb, kalmarów i krewetek. Palce lizać. Rybki świeżutkie, pachnące morzem, grillowane w całości z głowami, tylko nacięte w kratkę, żeby chrupiąca skóra mogła odsłonić białe soczyste mięso. Do tego dwa sosy, jeden ostrzejszy, trochę kwaskowy, paprykowy i drugi limonkowo-czosnkowy. Justyna była nimi zachwycona i jak czytamy w przewodniku, nie bezpodstawnie, bo ponoć kuchnia na Wyspach Kanaryjskich między innymi słynie ze świetnych sosów. I takim to prostym biblijnym posiłkiem uświetniliśmy moje wcale nie jezusowe, ale już niestety, 43 urodziny. Zazdrościłem Justynie że mogła wznosić toast prawdziwym piwem, ja musiałem się zadowolić też całkiem niezłym ale jednak bezalkoholowym, ze względu na rolę odpowiedzialnego kierowcy. Miejsce jednak było pocztówkowe, jedzenie królewskie a na dodatek wyjeżdżając z wioski w radiu leciał jak na zamówienie stary, dawno już niesłyszany przeze mnie kawałek zespołu Heroes del Silencio pod tytułem entre dos tierras. Wszystko złożyło się na niezapomniane popołudnie. W drodze do portu Playa Blanca widzieliśmy jeszcze wielką zatokę w Salinas del Janubio, w której prowadzi się odsalanie wody i pozyskuje sól do celów przemysłowych.
Powrót promem przez cieśninę odbył się bez żadnych problemów. Wracaliśmy inną drogą niż poprzednio, przejechaliśmy z Corralejo nadmorską drogą przez rezerwat naturalny Parque Natural Corralejo. Słynie z pustynnego charakteru, po obu stronach drogi rozpościerają się wydmy złocistego piasku aż po horyzont. Z lewej rzecz jasna ciągnie się wybrzeże oceanu. Na poboczach parkują samochody a ich właściciele chętnie korzystają z uroków pięknych piaszczystych plaż wzdłuż drogi. Świetne miejsce na plażowanie na cały dzień. Zrobiliśmy dziś 300 km. drogi, 100 km. żeby dojechać z południa Fuerteventury do promu i tyle samo z powrotem, oraz 100 km. na Lanzarote. W drodze powrotnej jechaliśmy przez pewien czas lokalnymi wiejskimi drogami żeby uniknąć ruchu na głównej trasie FV-2. Są one węższe i słabiej oznakowane, nie mają narysowanych pasów, mają jednak świetną równą nawierzchnię i nie mają ograniczeń prędkości 🙂 . Trzeba po prostu jechać rozsądnie i ostrożnie. Nie polecam do jazdy po zmroku, natomiast w dzień polecam dla tych którzy mają w sobie żyłkę rajdowca i trochę mocy pod prawą nogą do wykorzystania. Świetna adrenalina…
Dzisiejszy urodzinowy dzień zapamiętam na dłużej jeszcze z innego powodu, mianowicie na kolacji po powrocie do hotelu ukruszyłem sobie na widelcu przedniego zęba. Może tak miało być, że ilekroć teraz językiem dotknę ukruszonego zęba przypomnę sobie urodziny na Lanzarote 😉 Trochę się najeździliśmy ostatnimi czasy, od jutra zwalniamy tempo i czas na byczenie się…
Ostatnie trzy dni spędziliśmy na plażowaniu i zwiedzaniu. Zaczęło się od piątku, kiedy przedpołudnie spędziliśmy ponownie w Morro Jable na plaży, tej samej co kilka dni wcześniej Playa de Matorral, tyle że bardziej na południe, po drugiej stronie latarni. Jak już pisałem plaża ma kilka kilometrów drobnego, przyjemnego piasku. Widok szpecą jedynie zabudowania hotelowe w tle, gęste, naćkane jedno na drugim bez ładu i składu, ale od plaży dzieli je może nawet i z kilometr wydm, więc na szczęście nie rzucają się w oczy. Na plaży jest trochę ludzi, ale że jest tak ogromna, nie czuć najmniejszego ścisku, który by naruszał osobista strefę intymną. Większość plażowiczów zamiast leżeć urządza sobie długie przechadzki brzegiem morza. Zresztą o intymności trudno mówić skoro tak naprawdę wszystkie plaże są to plaże naturystów i większość opala się nago. My też przypiekliśmy się tego dnia w całości bez żadnych ograniczeń. Morro Jable ma dość dobrze rozbudowaną infrastrukturę turystyczną, wzdłuż plaży jest cały ciąg centrów handlowych, sklepów, restauracji, barów, kawiarni, jak również dobrych sklepów z markową odzieżą i gęsta sieć różnych perfumerii. Wyspy Kanaryjskie z racji, że towary nie podlegają tu oVAT-owaniu cieszą się popularnością jeśli chodzi o tanie markowe perfumy. To chyba najpopularniejszy souvenir przywożony przez turystów z Wysp w dużych ilościach przekraczających limity celne. Oprócz tego rzecz jasna popularnością cieszą się miejscowe wyroby, czyli rum miodowy (przedni, pisząc te słowa właśnie popijam szklaneczkę miodowego napitku) oraz wszelkiej maści kozie sery Majorero.
Z racji tego, że mocno się przysmażyliśmy, kolejny dzień poświęciliśmy na objazd wyspy. Pojechaliśmy drogą wzdłuż zachodniego brzegu wyspy i pierwszy przystanek zrobiliśmy w Pajara. Typowe miasteczko w górach, spokojne, senne, zadbane. Stolica gminy o tej samej nazwie do której należą między innymi Costa Calma i Morro Jable. Domki bielone, przystrojone kwiatami, aleje wysadzane palmami. W centrum kościółek Iglesia de Nuestra Senora de Regla z 1687 r. Kościół pewnie niczym się specjalnie nie różniący od wielu tego typu uroczych budowli na wyspie, gdyby nie fronton z azteckimi motywami rzeźbionymi w czerwonym kamieniu. To dość niezwykły okaz świadczący o mieszaniu się po okresie Konkwisty, kultur europejskich i tych z Nowego Świata. Zatrzymaliśmy się w tym spokojnym miasteczku na kwadrans. Życie biegnie tu swoim codziennym rytmem, bez pośpiechu, bez tłumów turystów, tubylcy w pobliskim tapas bar spożywali późne śniadanie a pan ubrany w strój urzędu oczyszczania miasta, zamiatał ulicę dużym liściem palmy z pobliskiego drzewa. Na małym rondzie stała figura naturalnych rozmiarów, przedstawiająca rolnika dojącego, trzymaną przed sobą, kozę. Muzułmanom z Państwa Islamskiego ta figura najpewniej przypadłaby do serca 🙂
Ruszyliśmy dalej do miasta Betancuria, założonego w XV w. przez jednego z hiszpańskich konkwistadorów. Przez pewien okres czasu była to stolica Fuerteventury, założona specjalnie z dala od wybrzeża, wśród gór, żeby móc chronić się przed najazdami korsarzy. Niewiele to pomogło i miasteczko zostało kilkakrotnie złupione przez piratów. Dziś stolicą Wyspy jest Puerto de Rosario, które omijaliśmy dwukrotnie jadąc obwodnicą i krzywiąc się na szpetotę tego miasta widzianego z oddali. Betancuria natomiast jest małą mieściną, mającą lata świetności co prawda dawno już za sobą, ale uznawana jest za najpiękniejsze miasto na Wyspie. Już zjeżdżając z gór o miedziano cynamonowej barwie robi wrażenie z daleka, lśniąc bielą swoich zabudowań. Warto zauważyć, że droga prowadząca z Pajara do Betancuria to bez wątpienia najbardziej widowiskowa trasa, którą jechaliśmy. Wije się wysoko wśród gór, przebiega nad przepaściami, miejscami oddzielają ją od urwiska tylko białe betonowe bloczki ustawione na krawędziach. Szosa jest wąska i bardzo kręta. Zdecydowanie nie nadaje się do jazdy po zmroku albo po dwóch, nawet lekkich piwach. Na szczęście nie było dużego ruchu samochodowego. Co innego kolarze, tych mijaliśmy wielu na trasie. Wygląda na to, że kolarstwo górskie jest bardzo popularne na Wyspie i szczerze mówiąc bardzo podziwiam ludzi, którzy w tak trudnych warunkach i upale znajdują w tym sporcie przyjemność.
Droga do Betancuria ma jeszcze jeden miły akcent. O ile Fuerteventura to jałowa, skalista, pustynna, pozbawiona soczystej roślinności wyspa, tak kilka kilometrów przed Betancuria znajduje się tzw. Vega de Rio Palmas, innymi słowy w dolinie biegnie droga wzdłuż której wyrósł długi szpaler wysokich naturalnych palm. Widok rzadko spotykany na Wyspie, oczywiście w ośrodkach turystycznych palm jest wiele, ale są one sztucznie nasadzane i podlewane. Jak wspomniałem dotarliśmy do Betancuria, która okazała się cukierkowo słodkim miasteczkiem z przepięknie zachowaną starówką. Co prawda ta starówka to zaledwie 3 ulice na krzyż ale i tak robi wrażenie. Jest tu ładny kościółek Iglesia de Santa Maria, duży plac, kilka pięknie odrestaurowanych budynków, które mieszczą obecnie restauracje, kawiarnie, sklepiki z pamiątkami. Wszystko cudownie ukwiecone, obsadzone palmami i kaktusami w donicach. Centrum miasteczka jest wypieszczone, bardzo zadbane do ostatniego elementu . Z przyjemnością spędziliśmy tu pół godziny włócząc się po tych kilku małych uliczkach.
Nasza dalsza droga tego dnia biegła na północ, minęliśmy miasteczka Valle de Santa Ines, Tefia, La Oliva i dotarliśmy do El Cotillo. Miasteczko na północno-zachodnim wybrzeżu Wyspy, jak większość tego typu miejsc, kiedyś było małą osadą rybacką, dziś zaś jest trochę większym ośrodkiem turystycznym z licznymi hotelami i osiedlami apartamentów na wynajem. Centrum miasteczka leży nad zatoką z czarnym wulkanicznym piaskiem i wystającymi skałami. Jest tu też niewielka marina. Zatoczka jest kilkadziesiąt metrów poniżej poziomu miasteczka, gdzie ulokowały się restauracje. Szczerze mówiąc zatoczka niczym szczególnym nie zachwyca. Wybrzeże jest wysokie i klifowe. Na nabrzeżu są pozostałości ruin po basztach obronnych, w tym jedna dobrze zachowana, niechybnie odrestaurowana Castillo de El Toston, której zadaniem było chronić miasto przed korsarzami. Na północ i południe od miasteczka ciągną się poukrywane w zatoczkach piaszczyste plaże. Jest, jakżeby inaczej, również latarnia morska na południu, nieodłączny atrybut wybrzeża Fuerteventury. Mieliśmy zamiar się tu poplażować ale delikatnie mówiąc widoki nie powaliły nas na kolana i nie zachęciły do pozostania. Pojechaliśmy obejrzeć z bliska nabrzeże na południu od miasteczka, ale jest ono w większości kamieniste z niewielkimi piaszczystymi łachami. Fakt woda przeźroczysta i nawet sporo plażowiczów i wędkarzy, ale szukaliśmy czegoś innego.
Cudowną sprawą na Fuerteventurze jest fakt, że posiadając samochód można w ciągu zaledwie godziny przemieścić się z najdalszego jej końca na drugi. Nam wystarczył jedynie kwadrans, żeby znaleźć się po wschodniej stronie Wyspy. Przejechaliśmy w tym celu przez Corralejo, miasteczko z którego kursuje prom na Lanzarote. To chyba najbardziej popularny kurort turystyczny na całej Wyspie. Zupełnie bez wyrazu, zabudowany gmatwaniną domów wypoczynkowych, apartamentów, hoteli. Fakt, że są budowane ze smakiem, parterowe lub zaledwie jednopiętrowe, ale mimo wszystko ten natłok jednakowych zabudowań robi słabe wrażenie.
Co innego park narodowy Parque Dunas de Corralejo leżący na południe od miasta. Już o tym miejscu wspominałem opisując drogę powrotną z wyprawy na Lanzarote. Park to w zasadzie pustynia, wielka, złocista rozciągająca się po horyzont. Ciągnie się na długości ponad 10 km. Zatrzymaliśmy się mniej więcej w połowie, na wysokości Playa Bajo Negro, zostawiliśmy samochód na poboczu jak robi większość plażowiczów i udaliśmy w drogę do oceanu przez piaszczyste wydmy. To namiastka prawdziwej wyprawy przez suchą, nagrzaną słońcem pustynię. Nagrodą za kwadrans przedzierania się przez piaski parku jest lazurowego koloru błękit oceanu. Przepięknie się komponują kolory złocistego piasku i błękitnej, przeźroczystej wody. Plaża jest wszędzie piaszczysta jak okiem sięgnąć w lewo i prawo, natomiast nabrzeże miejscami może być kamieniste, jak również samo wejście do wody. To zależy oczywiście od miejsca, gdzie się człowiek rozłoży, wystarczy przejść się kilkadziesiąt metrów w bok i można znaleźć odpowiedni dla siebie skrawek plaży. Plażowiczów oczywiście jak na lekarstwo, wszyscy rzecz jasna naturyści 🙂 Jedyne co szpeci widok to budynek wielkiego hotelu RIU w oddali, który został wybudowany zanim wszedł w życie zakaz budowania czegokolwiek na terenie parku narodowego. Obstawiam, że z racji tego, może to być hotel z najpiękniejszą plażą na Fuerteventurze. Większość hoteli na Wyspie nie ma w ogóle bezpośredniego dostępu do plaż i zazwyczaj trzeba przechodzić przez co najmniej uliczkę.
Przezornie po drodze, kupiliśmy w sklepie chińskim z 1001 drobiazgów niezbędnych na plaży, składany parasol plażowy żeby się chronić przed słońcem. Pogoda na Fuerteventurze jest znakomita dla nas Europejczyków. W okresie w którym przebywaliśmy, temperatura nigdy nie spadła poniżej 21 stopni w nocy ani nie była wyższa niż 29 stopni w dzień. Jest sucho, wietrznie. Brak muszek, komarów i innych naprzykrzających się owadów (Karaluchy się nie naprzykrzają przecież…). Wyjeżdżając z Polski, źle się czułem, ostatnie 2 dni przed wyjazdem nawet gorączkowałem lekko i balem się że to jakieś poważniejsze przeziębienie. Po przylocie na Fuerteventurę na następny dzień odzyskałem formę. Na wydmach Corralejo spędziliśmy kilka godzin smażąc się w ciepełku i mocząc w ożywczych wodach oceanu, ciesząc się ciszą od zgiełku miasta wsłuchani jedynie w szum fal.
Dziś niestety już ostatni pełny dzień na Wyspie. Zostawiliśmy sobie na deser plażę Playa Risco del Paso. Jak się okazało, perełkę, jedną z najpiękniejszych plaż na których byliśmy. Jest oddalona od naszego miasteczka Costa Calma zaledwie o około 15 km. na południe, wystarczy jadąc w kierunku półwyspu Jandia odbić w lewo do morza o jakieś 2,5 km. Zresztą jest tam dobrze oznakowany znak, droga częściowo asfaltowa a ostatni krótki odcinek szutrowy. Dojazd tylko własnym środkiem transportu. Plaża jest końcową częścią tzw. plaży Sotavento, która jak pisałem wcześniej charakteryzuje się tym, że między brzegiem właściwym a plażą tworzą się laguny podczas odpływu. W Risco del Paso laguny zanikają i pozostaje długa kilkukilometrowa piaszczysta, złocista cudowna plaża z łagodnym zejściem do krystalicznie czystej wody, w której poruszają się małe ławice rybek długości dłoni. Byliśmy tu już o 9 rano, kiedy dopiero pojawiali się pierwsi sporadyczni plażowicze. Plaża od strony lądu otoczona jest oczywiście górami i wysokimi wydmami. Przepiękne miejsce, magiczne, pływając w oceanie i patrząc na plaże ma się wrażenie bycia w miejscu niezwykłym.
Po przejechaniu Fuerteventury wzdłuż i wszerz (zrobiliśmy ponad 850 km.) i obejrzeniu wielu nadmorskich miejsc, mogę śmiało wytypować moje ulubione plaże, godne polecenia na Wyspie. Są to Cofete, Risco del Paso oraz Playa de Matorral w Morro Jable na równi z plażami w parku naturalnym wydm Corralejo. Niestety plaża w Costa Calma blednie przy porównaniu z tymi wcześniej wymienionymi. Pojechaliśmy na nią jeszcze po południu w drodze do hotelu, żeby nie było siary, że przez tydzień pobytu nawet nie raczyliśmy udać się na najbliższą plażę w okolicy naszego hotelu. Wąska, piaszczyste nabrzeża zamknięte w dwóch kamienistych zatokach, niezbyt długa, zatłoczona i zabudowana zewsząd budynkami hotelowymi. Niewarta uwagi jeśli ma się do wyboru tyle innych pięknych plaż w okolicy. Co nie zmienia faktu, że jeśli ktoś przyjechał do hotelu w Costa Colma i nigdzie się nie ruszał z tej jednej jedynej plaży to powinien być nią ukontentowany nie wiedząc co stracił.
Nawet nie posiadając samochodu łatwo się po Fuerteventurze poruszać i docierać na inne plaże. Wystarczy dojść do głównej szosy FV-2 lub na północy FV-1, biegnącej przez wszystkie nadmorskie miasteczka i przy głównych rondach są przystanki, gdzie zatrzymują się autobusy, które w przyzwoitych, klimatyzowanych warunkach dowożą chętnych z miasteczka do miasteczka. Dla tych niezmotoryzowanych zatem najlepszą opcją byłaby plaża w Morro Jable lub plaże na południe od Corralejo.
Piękną plażą w Risco del Paso pożegnaliśmy się dziś z oceanem na Wyspach Kanaryjskich. Justyna z żalem i wyraźnym ociąganiem zbierała się z plaży, która na koniec wyjazdu najbardziej przypadła jej do gustu. Minęło 8 dni a mamy oboje wrażenie jakbyśmy byli tu od dawna, może dlatego, ze każdego dnia przebywaliśmy w innym zakątku wyspy. Na basenie hotelowym byliśmy chyba jedynie z 3 razy, pod koniec wyjazdu głównie po to żeby schłodzić opaloną skórę w słodkowodnej kąpieli i doczytać książki. Fuerteventura jest małą wyspą i w zasadzie mogę powiedzieć, że widzieliśmy już chyba większość atrakcji i interesujących nas tu rzeczy. Jakkolwiek chciałbym tu zostać dłużej to nie wiem jednak czy nie zanudziłbym się, bo w końcu ciało ludzkie też ma swoje ograniczenia i ileż można się opalać. Dziś pod koniec wyjazdu trochę z Justyną cierpimy bo nie wszystkie wrażliwe miejsca nienawykłe do odsłaniania, dobrze zniosły intensywne naświetlanie promieniami słonecznymi i musimy nacierać się kremami z aloesem. Na szczęście to podstawowy produkt w większości lokalnych sklepów 🙂 Trzeba sobie zdać sprawę że Fuerteventura to tylko plaże, cudowne, przepiękne, ale jednak tylko plaże. Genialne miejsce na wypad z Polski w okresie jesiennym czy zimowym, żeby naładować akumulatory i odpocząć. Bardzo polecam tą opcję na krótkie wakacje. Chętnie tu powrócę.
W drodze powrotnej nasz przewoźnik czarterowy Travel Service spisał się na medal. Co prawda ilość miejsc między rzędami się nie powiększyła w cudowny sposób, ale za to zostaliśmy podczas spokojnego lotu, uraczeni pięknymi widokami z okien samolotu, najpierw wysp Fuerteventura i Lanzarote, potem nabrzeża Półwyspu Iberyjskiego, następnie ośnieżonych szczytów Alp. Najciekawszy był jednak wg. mnie kapitan samolotu, który co kilkanaście minut dzielił się z pasażerami długimi monologami dotyczącymi ciekawostek dotyczących awioniki, lotnictwa, różnic między Boeingiem i Airbusem, budowy chmur, prądów wznoszących i opadających, jet-streamów, podawał dokładne informacje o wysokości lotu, mijanych miastach i ilości spalonego paliwa. Fantastyczny, ciekawy, wciągający wykład, który sprawił, że podróż upłynęła szybko i przyjemnie. Jeśli dobrze zapamiętałem nazwisko to był to kapitan Czaplicki. Brawo, świetna robota.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0