Wietnam 2010

Podróże bliskie i dalekie

Wietnam, kwiecień 2010

Opis spisany z bloga, pisanego na żywo podczas wyjazdu.

7 lat po pierwszym wyjeździe do Wietnamu, postanowiliśmy jeszcze raz odwiedzić ten egzotyczny zakątek Azji, cały czas jeszcze niespecjalnie popularny wśród polskich turystów. Tym razem pojechaliśmy w trójkę, dołączył do nas kolega. O ile w 2003 r. przebywaliśmy na południu kraju, tak podczas tegorocznego wyjazdu chcieliśmy zwiedzić północną część Wietnamu oraz przekroczyć granicę i zwiedzić Laos.

Hanoi

Na śniadanie wielkanocne w Hanoi, zjedliśmy dziś jajecznicę z trzech jajek, do tego pszenną bułkę wielkości bochenka chleba, popiliśmy sokiem ze świeżo wyciśniętych pomarańczy i kawą po wietnamsku o posmaku orzechowym z gęstym skondensowanym mlekiem. Z maleńkiej jadalni na siódmym piętrze hotelu rozpościerał się widok na jezioro Hoan Kiem. Pogoda pochmurna, co chwilę pada leciutki deszczyk, który w żadne sposób nie przeszkadza. Temperatura jest iście wiosenna, około 22-25 stopni, bardzo przyjemnie, zupełnie nie jak w Azji. Lot z Warszawy przez Paryż i Bangkok przebiegł bez komplikacji, aczkolwiek już na początku mieliśmy półgodzinne opóźnienie w Paryżu, co zaowocowało tym, że nie mogliśmy wysiąść w Bangkoku i rozprostować nóg, tylko zmuszono nas do pozostania w samolocie. Podróż była męcząca, na pokładzie było mało miejsca, kiepskie jedzenie, co chwila gorąco lub zimno. Na lotnisku w Hanoi czekał na nas kierowca z hotelu. Jazda z lotniska do centrum miasta zajęła nam godzinę i była niezłym przeżyciem, zwłaszcza dla Zbyszka nieprzywykłego do azjatyckiego stylu jazdy. Nasz kierowca nie jechał może specjalnie szybko, za to zupełnie wbrew regułom, pod prąd, zjeżdżając z lewa w prawo, mijając wysepki pośrodku jezdni z drugiej strony itp. Dostosowaliśmy się do sytuacji i śmialiśmy się w głos dopingując kierowcę. Nie na darmo mówi się na bałagan “saigon”. Na ulicach Hanoi, pełnych motocykli, skuterów, rikszy i rowerów panuje jeden wielki saigon. W hotelu mała ściema, bo po przyjeździe okazało się, że mają dla nas pokoje, owszem ale w innym hotelu, co prawda tylko 50 metrów dalej, ale obrazuje to w pewien sposób sposób ich myślenia i postępowania. Nie można mieć do nich niestety pełnego zaufania. Szybko wzięliśmy prysznic, wskoczyliśmy w świeże ciuchy i wyszliśmy na miasto. 

Old Quarter, dzielnica w której się zatrzymaliśmy, to plątanina uliczek, pełnych sklepików, hotelików, biur podróży i knajpek. Charakterystyczne jest to, że fronty budynków są bardzo wąski. Za to budynki są bardzo rozbudowane w głębi. Wynika to z tego, że podatki płaci się od szerokości budynku przylegającego do ulicy. Zapachy dochodzące z ulicznych knajpek nie pozwoliły nam się długo wałęsać po uliczkach o pustym żołądku. Szybko znaleźliśmy fajną knajpkę na pierwszym piętrze kamienicy, skąd mieliśmy widok na niesamowitą plątaninę kabli elektrycznych i telefonicznych i zamówiliśmy zimne wietnamskie piwo Hanoi a potem dla porównania Halida i do tego na przystawkę saigonki (spring rolls) warzywne. Potem ryż z warzywami i wieprzowinę słodko kwaśną. Palce lizać. Już wiemy, że warto było się tu tłuc pół świata, choćby ze względu na jedzenie. Ceny są umiarkowanie niskie. Piwo półlitrowe w knajpie kosztuje około 1 USD, obiad około 3 USD, hotel ze śniadaniem w Hanoi, w zależności od standardu 20-30 USD. Wieczorem poszliśmy na Hanoi Weekend Night Market, ciągnące się na długości kilku ulic stragany z wszelkim badziewiem azjatyckim, podróbkami znanych marek, głównie koszulki Gucci, Calvin Klein, Gap i inne znane marki po 2 USD, paski skórzane Dolce Gabbana po 1 USD, buty, klapki i inne świecidełka. Taki nasz stadionowy bazar. Potem obeszliśmy jezioro w kółko, to takie miejsce dla romantycznych par, wszystkie ławeczki przy wodzie zajęte były przez przytulone pary. Pośrodku jeziora na wysepce znajduje się podświetlona na biało chińska pagoda. Zakończyliśmy dzień o północy na werandzie knajpki przy naszym hoteliku, jedząc smażone kalmary w sosie czosnkowym i pijąc piwo Tiger. Justyna opuściła nas wcześniej, bo oczy jej się zamykały ale kiedy my ze Zbyszkiem doszliśmy do naszego hotelu okazało się, że jest zamknięty na 4 spusty, kraty zaciągnięte, światła pogaszone. Musieliśmy budzić ciecia, który z kolegą rozłożyli już koce i poduszki na podłodze w recepcji. Spaliśmy bardzo dobrze, poranek dzisiejszego dnia jak już wspomniałem powitał nas pochmurnym niebem. Zaraz wyruszamy na zwiedzanie miasta.

Nie chcę pisać tylko o jedzeniu i piciu, ale tak naprawdę to kulinarna oferta wydaje się najlepszą atrakcją w Hanoi. Dziś znowu ulegliśmy pokusie wietnamskiej kuchni bez umiaru, i np. kolację zjedliśmy złożoną z siedmiu głównych dań. Może jeszcze warty uwagi jest masaż, choć wg. mnie ciut jednostajny. Rano po śniadaniu co prawda poszliśmy nad jezioro żeby zobaczyć świątynie Ngoc Son (Jade Mountain Temple), ale nie wprawiła nas w zachwyt. Ot, stara świątynia z mosiężną figurą wielkiego żółwia, który wedle legendy połknął prastary srebrny miecz podarowany przez Bogów, którym wietnamski władca wygnał Chińczyków. Przed świątynią zgodnie ze zwyczajem stoi wielki żelazny kocioł, w który wtyka się zapalone trociczki. Miejsce w centrum miasta cieszy się wielką popularnością, wędrują tu gęste tłumy tubylców, robiących sobie zdjęcia na czerwonym drewnianym mostku. Byliśmy w kilku biurach podróży , których są tu setki, żeby wykupić sobie wycieczkę do zatoki Halong. Ceny wycieczek w biurach, choć połowę tańsze niż w internecie, mają dość duże widełki, wahają się miedzy 50 USD a 300 USD za praktycznie ten sam program. Różnicę, jak nam się wydaje, stanowi głównie standard statku. Niestety musimy zdać się na ślepy los, bo nie wiadomo komu tu zaufać. Zarezerwowaliśmy sobie miejsca za tydzień w jednym z biur i możemy teraz tylko trzymać kciuki, żeby nas nie oszukali. O 15-tej czasu miejscowego obowiązkowo zasiedliśmy w knajpce żeby obejrzeć Grand Prix Malezji i kibicować Kubicy. 3 wypite Tigery zrobiły swoje i Kubica niesiony na fali naszego dopingu był czwarty.

Justyna nie uczestniczyła w oglądaniu Formuły 1, co mnie nie dziwi, bo w domu tego też nie robi, wybrała się za to do salonu masażu naprzeciwko. Wróciła rozpromieniona i zrelaksowana, czym nas zachęciła do tego samego. Poszliśmy ze Zbyszkiem na godzinny masaż całego ciała. Zajęły się nami drobne Wietnamki, głowę niższe od nas i dobre 50 kg. lżejsze. Wrażenie ogólne przyjemne, zwłaszcza że masaż był wykonywany w pewnym momencie gorącymi kamieniami. Po takim masażu krew zaczęła od razu szybciej krążyć w naszych żyłach. Taki jednogodzinny masaż w salonie w centrum Hanoi kosztuje 10 USD (29 PLN). Generalnie oprócz tych drobnych przyjemności w ciągu dnia to włóczyliśmy się po uliczkach starego Hanoi zwiedzając bazary z warzywami, kwiatowe, oglądając sklepy z wyrobami z jedwabiu. Dla lubiących zakupy i buszowanie po sklepach Hanoi to raj. Poszczególne kwartały kilku ulic mają swoją specyfikę, są dzielnice ze sklepami tylko z zabawkami, są tylko z okularami, albo tylko z obrazami i pamiątkami dotyczącymi partii komunistycznej. Jak dotąd możemy stwierdzić, że w Hanoi jest bardzo fajnie, ludzie są mili, usłużni, sympatyczni. Jest bezpiecznie, w miarę tanio. Gdyby jeszcze była słoneczna bezchmurna pogoda byłoby idealnie. Jutra wstajemy wcześnie rano o piątej i lecimy do stolicy Laosu – Vientane.

Świat jest mały. Wczoraj płacąc za hotel dowiedzieliśmy się od recepcjonisty, że jego brat z bratową mieszkają w Warszawie. Jeśli chodzi o święta, minęły zupełnie niepostrzeżenie. Nie zauważyliśmy w Hanoi żadnych oznak obchodzenia świąt wielkanocnych oprócz odległego bicia dzwonów w niedzielę. Dziś lany poniedziałek i zgodnie z tradycją leje od rana. Co prawda deszczyk to taka mżawka poranna, ale mgła była jak gęsta śmietana. Hanoi chyba nigdy nie zasypia. Jadąc przez ciemne jeszcze ulice miasta widzieliśmy pootwierane jadłodajnie, małe sklepiki, ludzi ćwiczących w parkach tai-chi. Bazary warzywne i kwiatowe pod miastem tętniły życiem o 6 rano, na ulicach dojazdowych do miasta setki motocyklistów obładowanych towarem. Nasz taksówkarz stawił się punktualnie przed hotelem, w jego samochodzie nie działał prędkościomierz, czujnik temperatury, klima i Bóg wie co jeszcze. Ale auto jechało i do tego radio grało jak należy. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej zatankować paliwo. Menedżerem była młoda kobieta. Zamiast pawilonu jak jest u nas, miała wystawione biurko między dystrybutorami paliwa. Na biurku oprócz papierów i kalkulatora stały pusty kufel po piwie i szklanka z pastą i szczoteczką do zębów. Samolot do Vientane w Laosie odlatywał o 8:30 rano.

Halong Bay

Wczoraj wieczorem, samolotem z Luang Prabang w Laosie, wróciliśmy do Hanoi i zakwaterowaliśmy się w hotelu Sunshine Palace. Rano po śniadaniu podjechał pod nas autobus i dołączyliśmy do grupy, z którą będziemy spędzać czas w zatoce Halong. Mamy w grupie czwórkę facetów z Niemiec, w tym jeden jest Wietnamczykiem. Goście są z rocznika 1937-1944. Wyglądają jak załoga U-boota. Jest też kolejna para Niemców, mężczyznę przezywamy Chuckiem Norrisem, ponieważ, nie dość że jest podobny, to jeszcze opowiadał nam przy obiedzie, że był w Laosie w 1974 roku. Co ciekawe nie jako żołnierz, ale jako turysta. Ciekawe bardzo ..hmmm. Dalej mamy rodzinę amerykańską, rodzice plus dwójka chłopców. No i na koniec jest para Francuzów. Nie znają żadnego obcego języka oprócz swojego, ale nie przeszkadza to babce zaczepiać każdego kto się nawinie i do niego mówić. Jest wyraźnie zachwycona swoją kulturą i językiem i próbuje go krzewić na lewo i prawo, mimo, że nikt nie wykazuje zainteresowania. Przewodnikiem tej zbieraniny jest młody Wietnamczyk o imieniu Long, co podobno oznacza smoka. Long w miarę dobrze posługuje się językiem angielskim, co nie przeszkadza mu czasem specjalnie nie rozumieć jak się do niego mówi. Wtedy się uśmiecha, kiwa głową przytakująco i nawija dalej swoje na inny temat. Przy okazji wyjaśniania znaczenia swojego imienia, Long opowiedział nam, że w Wietnamie są czczone cztery święte zwierzęta, Smok, Feniks, Jednorożec i Żółw. Każdy oznacza co innego, np. żółw długowieczność, smok władzę, feniks powodzenie w interesach, jednorożec wiedzę. Sadząc po tym, że tylko żółw tak naprawdę występuje w naturze, Wietnamczycy mogą liczyć najwyżej na długowieczność.

Przejazd do Halong zajął nam ponad 3 h. W programie oczywiście obowiązkowy przystanek na siusiu, dziwnym zbiegiem okoliczności akurat przy wielkim sklepie z wszelkim badziewiem i cenami 2-3 krotnie wyższymi niż w Hanoi. 170 km. drogi, które dzieli Hanoi od Halong biegnie w większości przez zabudowany teren. Praktycznie nie widać granic miedzy miastami a co charakterystyczne nie widać między nimi różnic. Każde miasto wygląda identycznie, wąziutkie fronty kamienic, dwu – trzy piętrowe budynki, otynkowane tylko od ulicy, boki i tył są niewykończone. Najczęściej na parterze znajduje się sklep. Bałagan, brud i chaos. I tak przez 170 km. Na nielicznych odcinkach kiedy wyjeżdżaliśmy poza zabudowania królowały zielone, żyzne pola uprawne. Rolnicy wietnamscy muszą mieć problemy z reumatyzmem, bo co się którego zobaczy na roli to stoi po kolana w wodzie i coś majstruje przy zieleninie. Charakterystyczne dla Wietnamu są grobowce, które umieszcza się nie na cmentarzu, tylko na swoim polu. Stoją więc pośrodku pól nagrobki, czasem pojedyncze, czasem w grupach , w większości obłożone czerwono-brązową terakotą. Dojechaliśmy do zatoki a tam stało już z pięćdziesiąt mniejszych lub większych autokarów i wylewał się tłum turystów. Ruch jak na Marszałkowskiej. W zatoce stało pełno stateczków, drewnianych, jedno, dwu, trzypiętrowych.

Nie jest chyba niespodzianką, że nasz statek odbiegał wyglądem od tego, który widzieliśmy na prospektach w biurze podróży. Ale nie było też tragedii. Na pierwszym pokładzie było 6 kabin i dwie u góry razem z jadalnią. Kilka osób obsługi w tym człowiek orkiestra. Kiedy weszliśmy na pokład ten gość nas witał a potem rozkładał obrusy i nakrycia. Potem podawał do stołu. Po południu zwołano wszystkich na pokaz wietnamskiego gotowania, a dokładnie rzecz ujmując na żenujący pokaz krojenia ogórków i układania ich w plasterki na talerzu. Pokaz prowadził człowiek orkiestra. Turystka z Francji była zachwycona i wyrażała to oczywiście w tylko dla niej zrozumiałym języku. Potem ten sam Wietnamczyk od ogórków, usiadł za sterem i poprowadził statek a następnego dnia zebrał od nas pieniądze za drinki. W zasadzie mógłby sam w pojedynkę zorganizować i poprowadzić nasza wycieczkę.

No, ale w zatoce Halong chodzi przecież o magię tego miejsca i wspaniałe widoki. Jest to rzeczywiście miejsce niezwykłe. Wygląda to mniej więcej tak, jakby zalać góry turkusową wodą a potem pływać miedzy wystającymi z niej szczytami. Podobno znajduje się tu około 3000 takich mniejszych lub większych skał wystających z morza. Wrażenie jest niesamowite. Co prawda na początku wycieczki nie mieliśmy najlepszej widoczności, bo niebo było przysłonięte chmurami i dalsze góry były jakby spowite mgłą. Niemniej jednak panorama tego miejsca jest oszałamiająca. Stateczki a było ich kilkadziesiąt płynących tą samą trasą kursują między wystającymi wapiennymi skałami porośniętymi drobną roślinnością. Miejsce to zostało uznane przez UNESCO jako światowe dziedzictwo kulturowe i jest to według mnie w pełni uzasadnione. Krążyliśmy tak stateczkiem między skałami aż dobiliśmy do przystani przy grocie Sung Sot zwanej Suprising Cave. No i rzeczywiście okazała się zaskakująca bo czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Jaskinia jest olbrzymia, składa się z kilku komnat, wysokich na kilka pięter. Jest podświetlona na kilka kolorów, nadających jeszcze dramaturgii tego miejsca. Jest pełno stalagmitów, formacji skalnych, niektóre przypominają żółwie, węże, krokodyle co chętnie wskazują przewodnicy. W jaskini było chłodno i przyjemnie, po wyjściu znowu ogarnęło nas parne powietrze i spłynęliśmy potem. Tym bardziej doceniliśmy fakt, że po kolejnym półgodzinnym rejsie dobiliśmy do wyspy z piaszczystą plażą. Część ludzi postanowiła wspiąć się na szczyt wzniesienia na wyspie, natomiast my wybraliśmy chłodne wody zatoki i poszliśmy się przekąpać w słonym morzu. A pod wieczór nasz statek zrzucił kotwicę, mieliśmy elegancką kolację przy której Francuzka nadal próbowała nas wyedukować i rozerwać, po czym poszliśmy spać do swoich kajut. Wokół nas mieniły się światełka z okolicznych statków.

Dziś kontynuowaliśmy eksplorację zatoki, rano o 8-mej przy śniadaniu zaniepokoił nas mały deszczyk, ale potem z godziny na godzinę pogoda się poprawiała, aż po południu w końcu wyszło słońce i okazało się, że nawet można się opalić. Dziś wieczór po raz pierwszy podczas wyjazdu mamy zaczerwienione ręce i karki. Prawdopodobnie słońce dopadło nas na rowerach. Zanim jednak na nie wsiedliśmy, pożegnaliśmy się z resztą naszej grupy i przesiedliśmy wspólnie z rodziną amerykańską na inny mniejszy statek. Zabrał nas on do przystani gdzie wsiedliśmy na tandetne, mocno zniszczone rowery. Najważniejsze że zdały egzamin, nikt się nie zabił, mimo, ze w jednym nie działały hamulce i mogliśmy się przemieszczać po wyspie i dotrzeć do wioski Viet Hai oddalonej około 4 km. w głębi lądu na wyspie Cat Ba. Wioska leży w dolinie otoczonej górami i składa się z jednej głównej piaszczystej drogi, wzdłuż której stoją domy, zaś wszystko wokół otaczają intensywnie zielone pola ryżu. Wietnamczycy kompletnie nie dbają o otoczenie, we wsi było brudno i niechlujnie. Przy drodze trwały jakieś prace budowlane, kręciło się kilkanaście osób, o dziwo głównie kobiet które nosiły na barkach cegły, cement i kamienie na budowę. Przewodnik z dumą pokazała nam wiejską szkołę i szpital. Ten ostatni wybudowano chyba dla postrachu, żeby nikt nie chciał zachorować. Szkoła mimo, że było południe i dzień powszedni, świeciła pustkami. Wiatr tylko zamiatał liśćmi na podwórku. We wsi generalnie panował marazm, widzieliśmy dwie pracujące osoby, jedną z nich była stara może 80-letnia babcia wybierająca z mułu w sadzawce ślimaki do koszyka. Po godzinnej wizycie w wiosce Viet Hai powróciliśmy tą samą drogą do przystani i znowu popłynęliśmy między skałami do zatoczki, gdzie na małej platformie zakotwiczona była szopa. Tam pożyczyliśmy kajaki i przez kolejne 45 minut wiosłowaliśmy wokół skał. Był to więc dziś bardzo intensywny program.

Gdybyśmy tak się ruszali przez cały wyjazd pewnie byśmy nie przybrali na wadze. Po wyjściu z kajaków mieliśmy obiad na pokładzie. Posiłki serwowane na obu statkach to typowa kuchnia wietnamska z przewagą seafood’u. Jedliśmy więc krewetki, kalmary, ośmiorniczki, ostrygi i kraby. Niezłe, choć w ilościach, które pozwalają coś skosztować i się najeść, ale na pewno nie przejeść. Czasem miałoby się ochotę zjeść coś więcej, ale może byliśmy rozbestwieni po kilku dniach obżarstwa w Hanoi. Po obiedzie popłynęliśmy do malutkiej uroczej wysepki z niewielką piaszczystą plażą upstrzoną setkami muszli. Byliśmy tu zupełnie sami i mogliśmy pływać bez towarzystwa turystów z innych statków, których w zatoce Halong jest mnóstwo. Im bliżej zbliżaliśmy się do miasteczka Cat Ba tym więcej widzieliśmy na wodzie pływających hodowli ostryg. Przy samym porcie były to wręcz całe kolonie domków, zbudowanych na platformach osadzonych na pojemnikach wypełnionych powietrzem. Pod platformami znajdują się klatki w których hoduje się ostrygi, krewetki i inne skorupiaki.

Miasteczko Cat Ba, gdzie dziś śpimy to wielkie zaskoczenie. Definitywnie na plus. Spodziewaliśmy się małej wioski rybackiej, tymczasem okazuje się, że to całkiem fajny kurort wypoczynkowy, popularny wśród mieszkańców stolicy – Hanoi. Jest tu piękny bulwar nadmorski wysadzany palmami, dużo knajp i hoteli wzdłuż deptaka. W odległości kilkuset metrów od brzegu na wodzie znajdują się tzw. pływające restauracje, do których trzeba dopłynąć wynajętą łódką. Specjalizują się w rybach i owocach morza, które wybiera się z wielkich akwariów znajdujących się pod podłogą. My nie skorzystaliśmy, bo mieliśmy w pakiecie z hotelem, kolację na ostatnim, dziewiątym pietrze budynku. Ostatnie piętro okazało się być odkrytym tarasem z piękną, podświetloną panoramą miasteczka w dole. Ponoć na Cat Ba znajduje się wiele pięknych plaż, romantycznych zatoczek i nadal nie do końca odkrytych miejsc. Nie będziemy mieli okazji tego zobaczyć, bo jutro rano płyniemy dalej po zatoce i wracamy do Hanoi.

Kiedy wysiadaliśmy dziś ze statku w Halong City po 3 godzinnym rejsie z wyspy Cat Ba, zaczął lekko padać deszczyk. Zrobiło się chłodno,wręcz zimno. My na szczęście mieliśmy ze sobą plecaki, więc mogliśmy wyciągnąć bluzy z kapturem i długie spodnie. Wiele jednak osób przybywa do Halong Bay z Hanoi na jeden lub dwa dni zostawiając cały bagaż w hotelach. Dziś wiele osób zaraz po wyjściu z autokarów, tylko w t-shirtach i krótkich spodenkach kierowało się od razu do pobliskich stoisk, żeby kupić sobie bluzę lub kurtkę. Ceny z miejsca podskoczyły i interes kwitł w najlepsze. W czasie jazdy busem lało już porządnie. Pogoda przypominała typowe letnie wakacje nad polskim morzem , tyle że zamiast pizzy z mikrofalówki i chrzczonego tyskiego z kija, jemy tu sajgonki i pijemy piwo Tiger. Na wybrzeżu w Halong City powstaje wielkie przedsięwzięcie przypominające projekt z Dubaju, czyli budowa ekskluzywnego osiedla na sztucznych wyspach. Jakością wykonania i przepychem może nie dorównać temu ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ale widokami na pewno go przewyższy jeśli w końcu powstanie. Panoramy setek skał wyłaniających się w oddali z morza nie da się sztucznie stworzyć. Takie miejsce jest jedno na świecie. Kiedy dojechaliśmy do Hanoi przestało na szczęście padać, ale w mieście jest chłodno, ludzie chodzą w wiatrówkach. I to w zasadzie już koniec naszych wakacji, zostaje jutrzejszy dzień na zakupy i ostatnie wałęsanie się po mieście. Wakacje były bomba, a kto czytał bloga ten trąba 🙂

Na koniec coś na ząb, przepis od poznanego na statku Wietnamczyka Trana, mieszkającego obecnie w Niemczech, na spring rolls, czyli popularne sajgonki. Przepisu cierpliwie wysłuchała Justyna po niemiecku, późną nocą gdzieś pośrodku zatoki Halong i spisała dla potomnych.

Składniki:
1. surowe mielone mięso (może być wołowe, wieprzowe, kurczak lub kawałki krewetek)
2. Pokrojone w cienkie piórka cebula i drobno pocięty czosnek
3. sól i pieprz
4. pokrojona w cienkie słupki marchewka
5. makaron ryżowy wymoczony we wrzącej wodzie
6. grzybki mun – włożone na noc do gorącej wody aby rozkwitły, pocięte na paski
7. kiełki soi
8. jajko całe wymieszane
9. szczypta przyprawy 5 smaków
10. glutaminian sodu
11. gotowe cienkie placki ryżowe namoczone z obu stron przez chwilę w wodzie (lub lepiej w piwie)
Wszystko wymieszać. Odstawić na 20 minut i sprawdzić smak. (można dodać w zależności od upodobań coś zielonego, np. pietruszkę).
Przygotowaną masę zawijamy w wilgotne placki ryżowe. Można je trzymać w lodówce do późniejszego usmażenia.
Smażyć na głębokim oleju na kolor złoty, żeby były chrupiące.
Do sajgonek najlepszy jest sos słodko kwaśny (dostępny gotowy w butelkach) lub z sosem rybnym, z dodatkiem kruszonego czosnku, kilku łyżek wody, cukru i soku z limonki.

Smacznego 🙂

Szary wiruje pył

No to wygląda na to, że wakacje nam się wydłużą. Z powodu erupcji islandzkiego wulkanu, którego nazwy nikt nie jest w stanie wymówić (Eyjafjallajökull) pozamykano większość lotnisk w północnej Europie i nie bardzo mamy jak wrócić do domu. Sytuacja się komplikuje i plącze jak kable elektryczne na typowym wietnamskim słupie wysokiego napięcia. I nawet 3 tygrysy nic tu nie pomogą. Czekamy na dalszy rozwój wypadków z nadal chłodnego Hanoi.

No to się porobiło. Myśleliśmy, że to już koniec wakacji a tymczasem okazuje się, że to dopiero połowa. Przed nami kolejne 2 tygodnie emocjonujących przeżyć i ekscytujących wojaży po Wietnamie. Chmura pyłu z wulkanu krąży po Europie, lotniska pozamykane, pasażerowie uziemieni na lotniskach, mój pracodawca nie jest zainteresowany, żebym wracał do pracy aż do początku maja. Niedługo będziemy już mówili sprawnie po wietnamsku, a z połową lokalnych mieszkańców ulicy, przy której mieszkamy, będziemy przybijać piątki na powitanie. Fakt, że nie wszystko jeszcze zobaczyliśmy w tym pięknym kraju. Miejsc do odwiedzenia jest bez liku. Jest Sapa, obszar geograficzny na północy kraju, przy granicy z Chinami, słynący z przepięknych widoków, tarasów ryżowych i kolorowych mieszanek etnicznych. Wycieczka do Sapa trwa 4 dni i 3 noce, więc już jest co robić. Następnie jednodniowa wycieczka do Parfume Pagoda 60 km. pod Hanoi. No a potem trzeba się przemieszczać na południe. Hue i Hoi An, piękne, stare cesarskie miasta, znajdujące się na liście dziedzictwa narodowego UNESCO. Kilka dni zwiedzania. W pobliżu Danang natomiast piękne plaże nad morzem gdzie warto przez kilka dni poopalać się w cieniu palm. No i zjazd do Ho Chi Minh, gdzie może łaskawie, wreszcie linie AirFrance, jak już ruszy ruch lotniczy, zechcą nas zabrać do domu. Tak przedstawia się program na najbliższe kilkanaście dni. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, normalnie byśmy siedzieli teraz w samolocie, a tak jutro w południe obejrzymy sobie komfortowo Grand Prix Shanghaju emocjonując się jazdą Kubicy, może w końcu skończę czytać thriller Gerritsen, bo ciągle nie było na to czasu, no i ciągle możemy się rozkoszować kuchnią wietnamską. Póki co delektujemy się lokalnym winem Dalat…:-)

U nas nihil novi. Nie ruszaliśmy się za daleko od miasta, co by trzymać rękę na pulsie, gdyby naraz się okazało, że samoloty jednak zaczęły latać. Niestety, nadal nie ma dobrych wieści. Europejska przestrzeń lotnicza zamknięta do odwołania. Byliśmy rano w biurze AF, ale kłębił się tam taki tłum, że postanowiliśmy przyjść później. Ruszyliśmy odkrywać, nowe nieznane zakamarki Hanoi. Starą dzielnicę znamy już na pamięć, poruszamy się w gęstwinie wąskich uliczek jakbyśmy się tu urodzili. Pałeczkami do jedzenia wywijamy, tak, że jesteśmy w stanie złapać komara w locie. Zaczyna już brakować restauracji i knajp, w których byśmy jeszcze nie byli. Od wczorajszego poranka wróciła pogoda. Świeci słońce, jest ponad 30 stopni. Odeszliśmy dziś od starej dzielnicy i poszliśmy w kierunku pałacu prezydenckiego i mauzoleum Ho Chi Minha. Po drodze trafiliśmy na bardzo fajne miejsce, uniwersytet wybudowany w 1070 roku – Van Mieu – Quoc Tu Giam. Nauczano tu przed wiekami najzdolniejszych studentów z całego kraju, posługując się kanonami Konfucjusza, któremu poświęcona jest cała budowla.

Potem byliśmy na placu defiladowym przed mauzoleum Ho Chi Minha, twórcy współczesnego Wietnamu. Byliśmy świadkami zmiany warty żołnierzy w białych paradnych mundurach. Wygłupiając się przed mauzoleum wodza, zostaliśmy ostrzeżeni gwizdkiem, żeby takich rzeczy nie robić. Wódz to dla nich więcej niż święty. Otaczany jest tu kultem jednostki jak kiedyś Stalin w Sowieckiej Rosji. W pobliżu znajduje się też pagoda wybudowana na jednym pniu drzewa. Taka chatka na kurzej stopie. Hanoi poza starą dzielnicą różni się zdecydowanie. Dzielnice postkolonialne mają szerokie aleje, szpalery drzew, duże gmachy rządowe pochowane są w parkach za kutymi ogrodzeniami. To zupełnie nowe oblicze miasta, odmienne od hałaśliwego, zatłoczonego centrum. Po południu byliśmy w biurze AF, żeby się dowiedzieć, że nic nie wiadomo. Jutro musimy się stąd gdzieś wyrwać dalej. Może na jakąś plażę ?

Hue

W poniedziałek wszystko się szybko potoczyło. Ponieważ Europa stoi i jest zablokowana i nic nowego się nie dzieje, szans na wydostanie się z Wietnamu obecnie nie ma. Wieczorem wzięliśmy ze Zbyszkiem rikszę i pojechaliśmy do biura Vietnam Airlines. 15 minut przed zamknięciem biura kupiliśmy bilety na poranny lot do Hue. Powrót do hotelu, spakowaliśmy się, krótki sen i o 3:30 rano pobudka. Stara dzielnica jeszcze spala, ale przedmieścia już funkcjonowały pełną parą na bazarach. Jak w mrowisku. Lot trwał godzinę. Poprzedniego dnia jeszcze zdążyłem przez internet znaleźć nowy hotel i zamówić transport z lotniska. Kilka minut po 8 rano wysiedliśmy wczoraj przed hotelem w Hue. To niewielkie miasto w środkowym Wietnamie, liczące około 300 tysięcy mieszkańców, stara stolica cesarzy z dynastii Nguyen. Zachowały się po nich stare miasto z cytadelą i zakazanym Purpurowym Miastem, które mamy zamiar zwiedzać dziś.

Wczoraj zaraz po przyjeździe wzięliśmy sobie 6-godzinny rejs po rzece Song Huong, ze zwiedzaniem świątyń oraz najważniejszych cesarskich grobów. Łódka którą wyczarterowaliśmy należała do rodziny, która na niej żyła. Mieli tam swoją część mieszkalną oraz przedział dla turystów. Rodzina składała się z małżeństwa z małym rocznym dzieckiem, oraz teściową, która wszystkim kierowała. Rejs rzeką Song Huong, czyli w tłumaczeniu Perfume River do najdalszej części naszej podróży trwał około 2 godzin. Ten najdalszy punkt to grobowiec Minh Mang, władcy który rządził do 1840 roku.Był podobno wielkim prześladowcą chrześcijan i gorącym wielbicielem konfucjonizmu. Co ciekawe, grobowiec nie oznacza wcale płyty nagrobnej czy sarkofagu. Są to całe kompleksy budynków, altan, pawilonów, harmonijnie rozłożone w wielo-hektarowych ogrodach, ze sztucznie pobudowanymi stawami i strumykami. Cesarz budował sobie taki grobowiec za życia, chował tam swoich bliskich, przyjeżdżał żeby ich wspominać, tworzyć poezję, wypoczywać a na koniec również on był tam pochowany. Gorąco było wczoraj potwornie, pot lał się nam do oczu, skóra skwierczała a rozrzedzone powietrze falowało na horyzoncie. Na statku rodzinka wietnamska przygotowała dla nas skromny obiad, coś czego w restauracji byśmy nie zamówili. Był jakiś ostry makaron na żółto, coś chrupkiego, przypominającego smakiem krewetki, dużo zieleniny, jakieś fasolki, kapusta i do tego ryba w gęstym sosie sojowym. Bardzo proste jedzenie, nawet całkiem smaczne, choć bez zimnego piwa nie obyłoby się. Hue ma własny browar, więc przerzuciliśmy się teraz na piwo Huda. W dobrej restauracji w mieście nad rzeką, butelka piwa Huda 0,5 l. kosztuje około 1,5 PLN.

Kolejnym punktem postoju była świątynia Hon Chen, umiejscowiona na wzgórzu przy samej rzece. Potem przepłynęliśmy na drugi brzeg rzeki Perfume River, która bynajmniej perfumami nie pachnie, wsiedliśmy na motory i pojechaliśmy dwa kilometry dalej do grobowca cesarza Tu Duc. To kolejny wielki kompleks, pawilonów, pałacyków nad wodą i wielu innych budynków rozrzuconych wśród sosnowego lasu wzdłuż rzeki wyłożonej wysokim kamiennym murem. Tu Duc był najdłużej panującym cesarzem w dynastii Nguyen, rządził ponad 35 lat. Był poetą i romantykiem, studiował wschodnia filozofię i postanowił ze swojego grobowca uczynić bajkowy świat. Resztki tej fantazji można podziwiać do dziś.

Na koniec naszej wycieczki popłynęliśmy jeszcze do Thien Mu pagoda, świątyni buddyjskiej osadzonej na brzeg rzeki Song Huong. Wybudowana w 1601 roku, znajduje się około 4 km. od miasta Hue. Spotkaliśmy tam trojkę turystów z Polski, też dwóch facetów i dziewczynę. Widocznie taki model polski na zwiedzanie. Po powrocie do hotelu okazało się, że w całej dzielnicy nie ma prądu. Miasto ma przeładowany system energetyczny i wyłącza okresowo niektóre dzielnice. To oznacza brak klimy i brak zimnego piwa. Na szczęście niektóre miejsca miały zasilanie alternatywne z agregatorów, lub z linii pociągniętej z drugiego brzegu rzeki. Mogliśmy więc zjeść pyszną kolację we wspomnianej restauracji na rzece. Żeby się nie dać upałowi, opróżniliśmy cały minibar w hotelowym pokoju przy świetle latarki zawieszonej na klimatyzatorze, słuchając muzyki z netbooka i wspominając swoje poprzednie podróże. A kiedy zasnęliśmy, włączyli prąd i dziś jest rześko i chłodno o poranku…

Hanoi i Ho Chi Minh to tylko przedsionki do Wietnamu, taki przedsmak. Prawdziwy smak znajduje się w środku, w Hue i mam nadzieję, że również w Hoi An. W każdym razie wczorajszy dzień był pełen wrażeń i uroku, ale dzisiejszy przerósł wszelkie wyobrażenia. Każdy słyszał o Zakazanym MieściePekinie, ale czy ktoś słyszał o Zakazanym Purpurowym Mieście w Hue ? Jeśli nie, powinien to wziąć pod uwagę przy planowaniu kolejnych podróży. Genialne miejsce. Wyszliśmy dziś z hotelu po 9 tej rano a wróciliśmy dopiero po 16 tej. Pominąwszy godzinny obiad w drodze powrotnej, to przez resztę czasu wypacaliśmy organizmy robiąc dziesiątki kilometrów po cytadeli. Żeby się do niej dostać trzeba przejść mostem na drugą stronę rzeki Song Huong. Cytadela Kinh Thanh to założone przez cesarza Gia Long, miasto otoczone prawie czterometrowym ceglanym murem oraz kilkumetrowej szerokości fosą. Ma ponad 200 lat. Do dziś zachowały się mury i wypełniona fosą woda, choć sama cytadela przeszła mocne bombardowania przez Amerykanów. Dziś tętni tu normalne życie zwykłych mieszkańców Hue, zachował się jednak prostokątny układ ulic, szerokie place, parki, stare piętrowe budynki. Perłą cytadeli jest cesarska siedziba Tu Cam Thanh (Purpurowe Zakazane Miasto).

Zakazane miasto schowane jest za kolejnym wewnętrznym murem i fosą. Wstęp do środka miał tylko cesarz ze swoją świtą. Główna frontowa fasada posiada siedem bram, ale przez główną mógł przechodzić tylko cesarz z rodziną, boczne były zarezerwowane dla generałów i ministrów a najdalsze i największe dla służby i słoni. Pięknie odtworzona jest główna brama, dziedziniec za nią oraz pierwszy pawilon. Pozostałe budynki w części głównej zostały mocno zniszczone wskutek bombardowań, natomiast cały czas trwają prace rekonstrukcyjne. Zachowały się nieliczne pawilony, tarasy, części balustrad. W znakomitym stanie zachowane zostały, bądź odtworzone boczne dzielnice Zakazanego Miasta. Mnoży się tu od ocienionych alei wzdłuż murów, z pięknie rzeźbionymi, kolorowymi bramami. Za nim znajdują się pełne przepychu świątynie, altany, ogrody. Są odrębne pałace królowej, konkubin, jest stary teatr, gdzie cesarz wraz z rodziną oglądał przedstawienia. Jest wielki sztuczny zbiornik wodny służący jako basen, a nawet budynek w stylu kolonialnym, który służył jako szpital. Jedna z najpiękniej odtworzonych świątyń to dzieło rekonstrukcyjne Polaka, niejakiego Kwiatkowskiego.

Wewnętrzne mury Miasta pomalowane są na żółto, poza ten żółty kolor mężczyźni nie mieli wstępu, mogli wchodzić tylko Cesarz z rodziną oraz eunuchowie. Żadna zaś ze służek mieszkających wewnątrz, nie mogła opuszczać granicy żółtych murów. Według mnie, Zakazane MiastoHue wydaje się większe i bardziej urozmaicone od tego słynnego w Pekinie a po zakończeniu pełni prac rekonstrukcyjnych, za kilka lat będzie mu dorównywać urodą i przepychem. Na korzyść wietnamskiego Miasta przemawia to, że jest tu bardzo zielono, jest wiele parków i ogrodów i można nawet pojeździć sobie na słoniu. Można tu spędzić cały dzień podziwiając niezwykły kunszt architektów sprzed 200 lat. Po wyczerpującym zwiedzaniu przeszliśmy się ulicami Cytadeli w poszukiwaniu życiodajnego płynu czyli piwa.

Nic tak nie gasi pragnienia jak lekkie piwo azjatyckie. A dziś było potwornie gorąco, pot wlewał nam się dosłownie do oczu. Kiedy już prawie padaliśmy ze zmęczenia, udało mi się zaprowadzić wycieczkę do lokalnej restauracji, z której piętra mieliśmy super widok na zielone stawy wewnątrz murów cytadeli. W restauracji chyba nie widują turystów, bo nie mieli menu po angielsku. Zamawialiśmy na migi, wzorując się na zdjęciach w wietnamskim menu oraz wyszukując poszczególne zwroty w przewodniku. Trafiliśmy idealnie. Dostaliśmy nemy, czyli popularne sajgonki, ale świeże, nie smażone. Wygląda to tak, że przynoszą nadziane jak szaszłyki kawałki zmielonego mięsa na patyku. Do tego suche, cieniutkie placki ryżowe. Na placek nakłada się mięso z szaszłyka, kawałek melona, sałaty, świeżego ogórka i ewentualnie pokruszony czosnek z chili. Placek się zwija i macza w specjalnym słono, kwaśnym sosie. Palce lizać. A potem zjedliśmy zupkę bun bo Hue. Jest to rosołek z białym makaronem i kawałkami świeżej wołowiny. Do zupy wlewa się specjalny tłuszcz dla smaku oraz dorzuca według własnego uznania zieleninę z osobnego talerza. Jest tam pietruszka, bazylia, mięta i inne zioła. Zupę doprawia się czarnym grubo mielonym pieprzem oraz sokiem ze świeżej limonki. Genialny smak. Czysta rozkosz. Piliśmy już kolejny gatunek piwa podczas tego wyjazdu, kolejny lokalny browar z Hue – Festival Beer. Przednie piwo, zwłaszcza na takie upały. Taki posiłek, dwa dania i 3 piwa to koszt około 12 PLN. Taka Azja jak dziś, taki Wietnam jak dziś, to jest to co tygrysy lubią najbardziej…

Hoi An

Hoi An słynie z wyrobu lampionów. Są organizowane nawet zajęcia dla turystów, gdzie można nauczyć się samodzielnie tworzyć takie lampy. Całe stare miasto obwieszone jest lampionami, które wyglądają wyjątkowo uroczo po zapadnięciu zmroku. Stare miasto, na które składa się kilkanaście uliczek położonych wzdłuż rzeki to obraz przeniesiony sprzed dwustu lat. Stare kamieniczki , świątynie, sklepiki, domy kolonialne, restauracje, które kiedyś tworzyły port rybacki Fajfo. Był częścią słynnego szlaku jedwabnego i osiedlały się tu całe rzesze kupców europejskich i chińskich. Dziś tymi uliczkami, na których nie jest dozwolony ruch zmotoryzowany, przechadzają się liczni turyści mamieni z wszystkich stron butikami, sklepami z antykami oraz licznymi zakładami krawieckimi. Na jednym z placów starego miasta stoi pomnik poświęcony polskiemu architektowi Kazimierzowi Kwiatkowskiemu, zwanego w Wietnamie Kazikiem. Przyczynił się on do zachowania Hoi An w obecnym kształcie oraz doprowadził do uznania miasta za obiekt dziedzictwa kulturowego UNESCO. Był też restauratorem pobliskiego sanktuarium My Son. Niestety, ale Wietnam przez długi czas nie dbał o swoje dziedzictwo kulturowe, zabytki i wiele starych dzielnic i miejscowości w kraju, zostało wyburzonych pod nowe budownictwo. Hoi An jest jedną z nielicznych perełek, które ocalały, również dzięki wysiłkom chociażby polskiego architekta.

Do Hoi An jechaliśmy z Hue prawie 5 godzin wysoką przełęczą w górach, gdzie stoją do dziś resztki po betonowych bunkrach, skąd Amerykanie kontrolowali dolinę. Potem przejeżdżaliśmy przez Danang nad morzem, gdzie w 1965 r. Amerykanie w sile 5 tysięcy marines dokonali inwazji i rozpoczęła się wojna wietnamska, przez lokalną ludność zwana amerykańską. Dziś Danang bardzo prężnie się rozwija. Czego Amerykanie nie byli w stanie dokonać siłą, dziś udaje im się przy pomocy pieniędzy. Danang ma piękną, długą piaszczystą plażę i powstają przy niej ekskluzywne resorty, hotele i pola golfowe. Prace konstrukcyjne wzdłuż plaży ciągną się na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Za kilka lat będzie tu drugie Cancun. Pogoda w środkowym Wietnamie od kilku dni jest niezmienna, temperatury przekraczają 37 stopni, jest bardzo wilgotno, w południe nie da się wytrzymać na słońcu.

Między Danang a Hoi An ciągnie się 30 km. piaszczysta plaża, szeroka na kilkadziesiąt metrów, z drobnym piaskiem i miejscami kołyszącymi się palmami. Piękną plażę doceniali już Amerykanie w czasie wojny chrzcząc ją mianem China Beach i umieszczając tu ośrodki wypoczynkowe dla swoich żołnierzy. Wynajęliśmy dziś rano skutery w naszym hotelu, który nazywa się Long Life i mamy nadzieję, że pobyt tu rzeczywiście zapewni nam długie życie. Plaża Cua Dai oddalona jest około 4 km. od starego miasta w Hoi An gdzie mieszkamy. Wzdłuż plaży ciągnie się droga do Danang a od niej odbijają prostopadle do morza małe dróżki, na końcu których znajduje się zazwyczaj knajpa, parking na skutery oraz wystawione na plaży parasole kryte bambusową strzechą i wygodne leżaki. Panie z knajpy donoszą na plażę zimne piwo oraz jedzenie. Po 3 tygodniach jedzenia kalmarów i krewetek w najróżniejszych postaciach trudno będzie się przestawić teraz na schabowy z kapustą. Wiem jednak, że jajek nie będę jadł przez dłuższy czas, bo mamy je codziennie na śniadanie i czuję że niedługo sam zniosę jajko. Wczorajszy dzień był idealny na plażę, bo wiał silny wiatr, dzięki czemu nie było czuć za bardzo słońca, piasek też nie był nagrzany i można było się na nim położyć. Woda idealna. Nic dziwnego, że wybrzeże Wietnamu to obecne ulubiona destynacja wypoczynkowa Japończyków, Koreańczyków i Australijczyków. Jest tu idealna pogoda, są piękne plaże i jest stosunkowo tanio. A słońce jednak opala, na co narzekaliśmy w Laosie, dziś przeglądając się w lustrze mogliśmy to naocznie stwierdzić.

Cam on ban czyli dziękujemy. Podobno tulipany w Warszawie jeszcze nie rozkwitły w pełni, czekają na słońce. Przydałoby się je przywieźć z Wietnamu. Mamy nadzieję, że dziś się to uda. Dzięki staraniom biura AF mamy przepisane bilety na dzisiejszy rejs, co prawda nie tak jak mieliśmy oryginalnie z Hanoi, ale z Ho Chi Minh. Musimy wcześniej tylko dostać się do HCMC z DanangHoi An to zdecydowanie najbardziej urokliwe miasto jakie mieliśmy okazję zobaczyć w Wietnamie. Pomyśleć, że zostało ocalone dla potomnych przez Kazika, bo ponoć rząd wietnamski zamierzał wyburzyć stare domy i wybudować tu osiedla mieszkaniowe. Dziś ściągają tu tłumy turystów, wieczorami uliczki rozświetlają się setkami kolorowych lampionów, na małej scenie przy rzece odbywają się koncerty i rozbrzmiewa tradycyjna muzyka. Hoi An ma swoje kulinarne specjalności, Cao Lau to makaron domowej roboty zalany odrobiną rosołu z kawałkami wołowiny, Wonton to chrupkie placki z odrobiną farszu polane sosem, natomiast White Rose to pierożki z wody w delikatnym, białym, prawie przeźroczystym cieście z farszem z krewetek. Zupa krem z warzyw jest słodka i mocno korzenna, natomiast pomidorowa przypomina zwykły chiński rosołek z rozprowadzonym jajkiem tylko, że pływają w niej kawałki pokrojonego pomidora. Zupełnie inne smaki niż u nas. Ale chciałoby się już zjeść podwawelskiej nad Wisłą.

Zresztą trochę podobieństw z Polską by się znalazło. Np. w Hoi An codziennie o świcie budzi nas pianie koguta, pieje równie dobrze, co te nasze. Jeśli chodzi o internet, Wietnamczycy są dobrą dekadę przed nami. Dostęp do sieci jest praktycznie wszędzie, ma go każdy nawet najmniejszy hotel, router bezprzewodowy jest na każdym piętrze. W dwóch hotelach mieliśmy nawet w pokoju na standardowym wyposażeniu normalny pecet z podłączeniem do sieci. Każda knajpa, kawiarnia ma dostęp do internetu. Oczywiście jest on bezpłatny. Wietnamczycy bardzo kiepsko mówią po angielsku i nawet jak posiadają odpowiedni zasób słów, trudno zrozumieć ich wymowę. Często trzeba dogadywać się na migi a przy zakupach nieodzowny jest kalkulator. Bardzo lubią się targować, wyjściowa cena jest dwu-trzykrotnie wyższa od ostatecznej. Kiedy byliśmy kilka lat temu z Justyną po raz pierwszy w południowym Wietnamie pozostały nam mieszane uczucia, owszem kraj ładny, egzotyczny, ze świetnym jedzeniem i ładnym morzem, ale niewiele było do zwiedzania. Zamierzałem tu powrócić tylko na krótko żeby zobaczyć zatokę Halong. O ironio, ale dzięki wybuchowi wulkanu w Europie mogliśmy tu zostać dłużej i poznać kraj bliżej. Dziś z całym przekonaniem mogę polecić ten kraj jako fantastyczny kierunek turystyczny i wypoczynkowy, z własnego doświadczenia sugeruję zrobić 3 dniowy rejs po Halong, potem dwa dni w Hue i 5 dni na Hoi An i byczenie się na plaży. Gwarantuje wspaniałe wrażenia. Południe można sobie odpuścić, chyba że są maniacy wojskowi, którzy chcą się czołgać po tunelach Vietcongu pod Sajgonem. Właśnie jakiś opóźniony kogut pieje po raz kolejny, jest już jasno za oknem, pora zwlec się z łóżka pakować plecaki, upychać lampiony po torbach i iść na ostatnie, mam nadzieję, śniadanie w Hoi An.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

0