Wietnam 2003

Podróże bliskie i dalekie

Wietnam, listopad 2003

Wietnam jako miejsce wyjazdu na wakacje przyszedł nam do głowy dość nieoczekiwanie. Z koleżanką z pracy Agnieszką, zgadaliśmy się, że moglibyśmy w czwórkę gdzieś razem pojechać, najlepiej do Azji. Padło na Tajlandię, ja koniecznie chciałem dorzucić Kambodżę i jako opcja poboczna pojawił się Wietnam. Przedyskutowaliśmy temat, przeliczyliśmy i wyszło na to, że z technicznego i finansowego punktu widzenia trudno będzie zobaczyć wszystkie 3 państwa. Znajomi byli już w TajlandiiKambodża brzmiała niepewnie a Wietnam wydał się nam naraz wielce intrygujący. W końcu kto jeździ na wakacje do Wietnamu?  Ano, postanowiliśmy zaryzykować i sprawdzić tą nieodkrytą i tajemniczą w tamtych czasach destynację. Bardzo pomocne okazało się zaprzyjaźnione wietnamskie biuro podróży Asia Travel z Warszawy, którego właściciele dali nam kontakt do Wietnamczyka, który kiedyś mieszkał i pracował w Polsce. Teraz wrócił do swojej ojczyzny, ale miał nam służyć pomocą na miejscu. I tak też się stało. Wizy załatwiliśmy sobie w Warszawie a polecieliśmy do Ho Chi Minh City (Saigon) liniami AirFrance przez Paryż i Bangkok.

HCMC

Dotarliśmy bez przygód i na lotnisku w HCMC (Ho Chi Minh City) powitał nas roześmiany Nghia, nasz wietnamski przyjaciel i przewodnik, który miał nam towarzyszyć przez kilka następnych dni. W plecakach mieliśmy dla niego zgodnie z życzeniami towary z Polski, za którymi tęsknił, czyli polską kiełbasę podwawelską, piwo Żywiec, czekoladę i polskie gazety. Powinniśmy dostać nagrodę z MSZ za krzewienie polskiej kultury w komunistycznym Wietnamie. HCMC niewiele różni się od innych azjatyckich miast. Może mniej widać tu ekskluzywnych nowych budynków i nowoczesnej architektury, ale za to udało się zachować niską zabudowę miasta, szerokie zadrzewione aleje i gdzieniegdzie stare kolonialne domy z czasów okupacji francuskiej. To co wyróżnia HCMC od innych azjatyckich miast to korki uliczne spowodowane przez rowery, motocykle i skutery. Samochody są tu w mniejszości, natomiast jednośladów są tu tysiące. Zalewają ulice jak mrówki wypełzające z mrowiska. Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze na ulicy takiej ilości popularnych os. Nasz hotel Que Huong Liberty 1 okazał się bardzo przyjemny i przyzwoity jak na warunki wietnamskie. No właśnie, jadąc tu nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, zwłaszcza mając na uwadze współczesną historię i nieodległą przecież wojnę, która wywarła tragiczne piętno na tym kraju. Po kilku godzinach już wiedzieliśmy, że Wietnam to całkiem normalne, zwyczajne azjatyckie państwo, biedne ale powoli prężnie rozwijające się. Co ważne czuliśmy się tu bezpiecznie, nie czuliśmy żadnej wrogości do cudzoziemców i na każdym kroku byliśmy mile zaskakiwani życzliwością mieszkańców. 

Wieczorem zjawił się Nghia, żeby nas zabrać na kolację do restauracji. Przeszliśmy się pieszo ulicami Saigonu mając okazję przyjrzeć się z bliska tętniącym życiem uliczkom, małym lokalnym knajpkom, zakładom usługowym, sklepikom. W powietrzu unosił się azjatycki wieczorny zaduch pomieszanych zapachów jedzenia, ścieków, prania i innych wyziewów zmęczonego upałem miasta. W knajpie było dużo ludzi, co dobrze świadczyło o jej reputacji wśród lokalnej klienteli. Nghia pozamawiał nam różne smakołyki. Hitem przystawek okazały się wędzone kacze języki, ale powiedział nam co żujemy dopiero jak już wszyscy spróbowali. Niezłe, tylko trochę żylaste. Mi bardzo smakowała cieniutko starta suszona wołowina, takie suszone wiórki o lekko słodkim smaku, którymi owijało się świeże ogórki. Były oczywiście pyszne krewetki królewskie podane w świeżym kokosie, dużo różnych lokalnych warzyw, orzeszków, krewetkowych chipsów i innych frykasów. Na główne menu wstaliśmy i podeszliśmy do jednej z części restauracji, gdzie były ustawione akwaria i terraria ze świeżymi rybami, wężami i owocami morza. Asekuracyjnie zdecydowaliśmy się na jakieś ryby, na węża nikt się nie połasił, choć o ile dobrze pamiętam mimo wszystko pojawił się potem pokrojony w zupie. Rybę wzorem wietnamskim podaje się usmażoną w całości w głębokim oleju, ustawioną na sztorc. Pałeczkami wyrywa się kawałki mięsa i umieszcza na delikatnym placku ryżowym, dodaje się cienko pokrojone warzywa, wszystko zwija i macza w odpowiednim sosie. Palce lizać. Popijaliśmy oczywiście znakomitym piwem Saigon, obowiązkowo z lodem, w przeciwnym razie po kilku minutach robiło się ciepłe. Za kolację dla 6 osób zapłaciliśmy 600000 dongów, czyli w przeliczeniu na jedną osobę wyszło około 7 USD. Z żoną Nghia, która wkrótce do nas dołączyła, poszliśmy w drodze powrotnej z restauracji do kawiarni nieopodal katedry i tym miłym akcentem zakończyliśmy pierwszy wieczór na gościnnej wietnamskiej ziemi.

tunele Cu-Chi

Następnego dnia wyruszyliśmy mikrobusem z naszym osobistym kierowcą oraz Nghia jako przewodnikiem na wycieczkę do tuneli Cu-Chi. Prawdę powiedziawszy to w południowym Wietnamie niewiele jest zabytków do zwiedzania, zwłaszcza w okolicach HCMC. Kiedy mówi się o Wietnamie, to współczesny człowiek niestety od razu kojarzy sobie ten kraj z wojną wietnamską, która miała miejsce w latach 1965-1973. Tunele Cu-Chi, służące jako schronienie dla Vietcongu, położone są niedaleko Saigonu (około 70 km. na płn-zach.) i ciągną się we wszystkich kierunkach na odległości wynoszące nawet i 200 km. Mimo długotrwałej okupacji amerykańskiej i niewątpliwej ich militarnej dominacji, nigdy nie udało się Amerykanom opanować systemu podziemnych tuneli, a co za tym idzie, nie udało się pokonać wojsk Vietcongu. Co ciekawe współcześni Wietnamczycy nie czują żadnej urazy do Amerykanów. Takie przynajmniej odnieśliśmy wrażenie. Na ulicach , zresztą tak jak w całej Azji, widać fascynację amerykańską pop-kulturą, słychać amerykańską muzykę, wiszą amerykańskie plakaty, młodzi ludzie ubierają się na amerykańską modłę. Wielu z młodszego pokolenia starało się nas zaczepiać łamaną angielszczyzną. Jadąc w stronę tuneli Cu-Chi zdaliśmy sobie sprawę, że bez kierowcy i zorganizowanego transportu nie dalibyśmy sobie sami rady. Na wietnamskich drogach nie ma żadnych znaków drogowych i tak naprawdę nie wiadomo dokąd się jedzie.

Dojechaliśmy szczęśliwie do celu i na dobry początek udaliśmy się do małego muzeum obejrzeć film wideo o przykrych wojennych czasach. Strata czasu. W dusznym baraku niewiele można było zobaczyć na czarno-białym filmie, nie mówiąc o zrozumieniu czegokolwiek. O wiele ciekawiej zapowiadała się wycieczka po dżungli. Trzeba przyznać, że Wietnamczycy podeszli do kwestii zwiedzania tuneli z właściwym sobie poczuciem humoru. Mianowicie zainstalowali wzdłuż ścieżek, wśród traw, atrapy potykaczy min ! Łatwo sobie wyobrazić szok turysty, który naraz potyka się o drut i obok rozlega się huk wybuchającej miny. Turysta mało nie posrał się po gaciach a Wietnamczycy śmieją się jak dzieci 🙂 Przewodnik zaprowadził nas na małą polankę i spytał gdzie jest wejście do tunelu. Patrzymy wokół, nic nie widać. Poruszył nogą i odgarnął garść liści i naszym oczom ukazała się klapka w gliniastej ziemi, niewidoczna z daleka. Wymiary miała może 20 x 30 cm. Wietnamczyk podniósł klapkę i ukazał się ciemny otwór. Spytał się, kto chce wejść do środka, a my w śmiech. Jak można się zmieścić w otworze wielkości kosza na śmieci. Niezrażony Wietnamczyk wsunął do otworu nogi, tulów, ramiona, głowę i wyciągniętymi rękoma nakrył się klapka. Człowiek zniknął a nam opadły szczęki ze zdziwienia. Widzieć znaczy uwierzyć. Potem obejrzeliśmy sobie jeszcze okopy, szańce porozrzucane po dżungli, co pewien czas w takim okopie był wąski otwór prowadzący do podziemnego tunelu. Dzięki temu żołnierze Vietcongu znikali w jednym miejscu, żeby kilka minut później pojawić się na tyłach wroga. Na jednej z polanek zrobiliśmy sobie zdjęcie z wrakiem amerykańskiego czołgu, dowodu niesamowitych wręcz sukcesów militarnych Vietcongu🙂 A potem doszliśmy do strzelnicy i oczy nam się zaśmiały. Na drewnianym regale wyeksponowano kilkadziesiąt sztuk oryginalnej broni używanej w wojnie wietnamskiej. Broni, którą można było nie tylko obejrzeć i dotknąć ale również użyć. Tak, tak to nie pomyłka. Trzeba sobie tylko było kupić trochę amunicji, nabój do M16 kosztował 1 USD za sztukę. Kupiliśmy po 5 pestek każdy, przeszliśmy na strzelnicę, słuchawki na uszy i zaczęło się ostre strzelanie. Co z tego że nie udało nam się trafić do celu z tej leciwej broni? Kopnięcie kolby karabinu, szczęk iglicy, świst pocisku to jest to co tygrysy lubią i muszę się przyznać, że strzelanie sprawiło nam ogromną frajdę.

A potem zaczęło się prawdziwe zwiedzanie tuneli. Zostaliśmy zaprowadzeni do jednej z chat pośród dżungli, gdzie znajdowało się podziemne wejście. Spotkaliśmy tu kilku trochę tęższych turystów, którzy wycofywali się z niepysznymi minami. Zaraz się przekonaliśmy dlaczego. Powoli zagłębiliśmy się w ciemnym tunelu. Na początku szliśmy lekko przygarbieni, potem coraz niżej i niżej na przykurczonych nogach. W końcu opadliśmy na kolana. Tunel robił się coraz węższy, nie było szans żeby się obrócić, zresztą wszyscy szli gęsiego jeden za drugim i nie było mowy o wycofaniu się. Droga się dłużyła, przeszliśmy pod ziemią kilkaset metrów i chwilami było bardzo ciężko. Przyznam się, że momentami czułem strach. Było duszno, bardzo ciasno, podkurczone nogi bolały jak diabli. Z wdzięcznością ujrzałem światełko na końcu tunelu i wygramoliłem się wreszcie na powierzchnię w jakiejś kolejnej chacie. Byliśmy przepoceni i potwornie zmęczeni po tej podziemnej wędrówce. Uda i łydki bolały mnie jeszcze przez kilka dni. Przewodnik się śmiał, że tunele były poszerzane specjalnie po to, żeby teraz turyści mogli je zwiedzać. Dziękujemy bardzo.

W kompleksie Cu-Chi zwiedziliśmy jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, np. skanseny domostw budowanych w dżungli dla potrzeb Vietcongu. Były tu szpitale, stołówki, kuchnia, zakłady produkujące broń, wszystko doskonale zamaskowane, niemożliwe do wypatrzenia z powietrza przez helikoptery amerykańskie. Obejrzeliśmy sobie też mrożące krew w żyłach makabryczne pułapki, które żołnierze mogli napotkać w dżungli. Nabijane gwoździami latające kloce drewna, zapadnie naszpikowane ostrzami i inne śmiercionośne zabawki. Nie wiem czy wojna wietnamska była słuszna, na pewno była okrutna.

Popołudniu ruszyliśmy w dalszą drogę, czyli na 2-dniowa wycieczkę do delty rzeki Mekong. Droga wiodła przez tereny rolne, zresztą w Wietnamie pola ryżowe to najczęstszy widok na prowincji. Charakterystycznym widokiem na drogach są młode Wietnamki, najczęściej uczennice, jadące sztywno wyprostowane na rowerach w pięknych białych strojach i okrągłych słomkowych kapeluszach. Prowincja jest bardzo biedna. Wioski, które mijaliśmy były ubogie, zaniedbane, domy najczęściej niewykończone, skromne, niechlujne, z wąskimi frontami od ulicy, ponieważ płacony podatek zależy od szerokości domu. Co ciekawe Wietnamczykom wolno grzebać swoich zmarłych obok domostw, wiec nierzadkim widokiem są małe rzeźbione sarkofagi ustawione na polach ryżowych. Drogę uprzyjemnialiśmy sobie popijając rudą wodę na myszach a ponieważ Polacy znani są przecież z gościnności więc częstowaliśmy chętnie przewodnika i kierowcę. Przewodnik po kilku kolejkach odpadł i zasnął, kierowca na szczęście miał mocniejszą głowę i dowiózł nas bezpiecznie do celu. Zapadał zmierzch a my mijaliśmy coraz więcej drobnych rzek, kanałków, mostów. Znak, że zbliżaliśmy się do matki wszystkich rzek południowo-wschodniej Azji. Dojechaliśmy do małego sennego miasteczka, w którym wsiedliśmy na prom i wraz z tłumem wracających do domu robotników przeprawiliśmy się przez szeroką, brudną i mętną rzekę, jeden z licznych dopływów Mekongu.

Cantho

Chwilę potem dotarliśmy do celu, miasta Cantho rozłożonego nad brzegami rzeki Mekong. Wiele o tym mieście powiedzieć nie potrafię. Widzieliśmy tylko okolice naszego hotelu Saigon Cantho Hotel oraz deptak przy nabrzeżu Ninh Kien Quay, ale z tego co się dowiedzielismy jest to jedne z większych i ważniejszych miast w dorzeczu Mekongu. Kiedy zapadł wieczór przeszliśmy się uliczkami miasta i dotarliśmy do przystani gdzie stał przycumowany wielki, kolorowy, podświetlony statek wycieczkowy. Ulokowaliśmy się na najwyższym pokładzie i chwilę później statek ruszył na 2 godzinny rejs wieczorny po rzece. Mieliśmy występy na żywo, piękne wietnamskie dziewczęta wyśpiewywały rzewne lokalne szlagiery a ich miauczące głosy niosły się wkoło po rzece. No i jedliśmy i piliśmy do woli. Cudowny wieczór na Mekongu, który na zawsze zapadł mi w pamięci. A nie był to koniec atrakcji tej nocy 🙂 Wróciliśmy w świetnych humorach do hotelu i naszła nas ochota na relaksujący masaż. Każdy hotel w Wietnamie ma swój salon masażu, więc bez zbędnych ceregieli przekazaliśmy nasze dziewczyny w ręce hotelowych masażystek. Dla nas, chłopaków z krwi i kości Nghia miał w zanadrzu coś specjalnego. Wyskoczyliśmy z hotelu i pojechaliśmy rikszą 2 przecznice dalej do salonu masażu tajskiego. Mama-san skasowała nas po 70000 dongów od osoby i rozeszliśmy się do swoich pokoi. Po chwili przyszła moja masażystka, około 30-letnia, uśmiechnięta, zgrabnie zbudowana Wietnamka w krótkim białym mundurku. Kolejna godzina to był pobyt w raju 🙂 Dziewczyna wymasowała każdą nawet najmniejszą część mojego ciała, wyciągnęła wszystkie mięśnie, ugniotła moje plecy chodząc po mnie bosymi stopami… cóż mogę więcej powiedzieć ? 🙂 reszta jest milczeniem… Justyna też była zachwycona swoim masażem. Muszę powiedzieć, że marzą mi się takie usługi w Warszawie. Przydałby się salon wietnamskiego masażu z prawdziwego zdarzenia, wykonywany przez Azjatki, w rozsądnych cenach. Jestem pewien że interes cieszyłby się ogromnym powodzeniem. Pomysłem Nghia na biznes w Warszawie była jadłodajnia serwująca tylko zupki wietnamskie pho.

targ Cai Rang

Następnego ranka po śniadaniu znowu przespacerowaliśmy się na przystań, mijając po drodze park z dużym postumentem twórcy nowoczesnego Wietnamu – Ho Chi Minha i zajęliśmy miejsca w motorowej dżonce. Popłynęliśmy łodzią w górę rzeki Mekong na Cai Rang floating market. Najważniejsza arteria wodna Indochin służy tysiącom Wietnamczyków jako środek transportu, miejsce noclegu, kąpieli, źródło pożywienia. Jest szeroką, mętną i brudną rzeką. Wzdłuż jej brzegów ciągną się rzeczne zabudowania, przystanie, magazyny, targi, sklepy i pomosty jak i zwykłe domostwa pobudowane na drewnianych palach. Trochę brakowało nam nieskazitelnej dzikiej roślinności porastającej brzegi. Takie przynajmniej mieliśmy wyobrażenie rzeki Mekong wyniesione z filmów, na których amerykański kuter wojskowy przedzierał się po wodach rzeki wśród dżungli. Takich widoków niewiele doświadczyliśmy, choć płynąć do farmy owoców kilka godzin później, rzeczywiście udało  nam się również zobaczyć taki dziewiczy fragment Mekongu.

Tymczasem przy głośnym akompaniamencie naszego spalinowego silnika dopłynęliśmy mocno chybotliwą łódeczką na targ rzeczny w Cai Rang. Zebrało się tam setki łódeczek i stateczków, od małych jednoosobowych łupanek, po duże barki rzeczne. Większość wypełnionych po brzegi stosami warzyw i owoców, wielkich kolorowych melonów, kokosów, bananów, cebul, papai, trzciny cukrowej i innych specjałów, których nazw nie znam. Całość wyglądała bardzo kolorowo, panował duży gwar, łódeczki zwinnie przemykały między sobą a handlujący dobijali targu. Pofilmowaliśmy chwilę, porobiliśmy zdjęcia i odbiliśmy w boczną odnogę rzeki, żeby zatrzymać się na odpoczynek na farmie owocowo-warzywnej. Zabawiliśmy tu krótko, tak naprawdę niewiele ciekawego było tu do zobaczenia, może oprócz scenki rodzajowej jak wieśniacy zatłukli przy nas kijami olbrzymią prawie półtorametrową rybę. Do przekąszenia w zacienionych ogrodach nad kanałkami, dostaliśmy paterę lokalnie uprawianych owoców, między innymi małe, czerwone, włochate kulki, czyli owoce Li-chi. Wróciliśmy łódką do Cantho, a stamtąd samochodem pojechaliśmy na dworzec kolejowy w HCMC. Zapadał zmierzch, pożegnaliśmy się z naszym kierowcą i przewodnikiem i wsiedliśmy do sypialnego wagonu pociągu relacji Saigon-Hanoi.

Nha Trang

Wysiedliśmy kilka godzin później mniej więcej w jednej trzeciej trasy, w miejscowości Nha Trang. Świtało właśnie kiedy w sposób dość brutalny kierowniczka wagonu wybudziła nas ze snu, włączając na cały regulator skrzekaczkę z jakąś wściekłą muzyką wietnamska. O mało co nie pospadaliśmy z leżanek. Była chyba 4 rano. Chwilę potem kobieta zabrała nam koce i nie mieliśmy wyjścia jak zwlec się z łóżek. Pociąg był całkiem przyzwoity, naprawdę niewiele gorszy od standardu PKP, miał tylko taki feler, że albo było w przedziale potwornie gorąco albo kiedy się włączyło klimatyzację było zatrważająco zimno. Opcji pośredniej nie przewidziano. No i drzwi się nie domykały. Za to z przyjemnych rzeczy w ramach biletu dostaliśmy nawet posiłek, czyli butelkę wody i drożdżową bułkę. Podróżnikom po Wietnamie gorąco polecam taką formę transportu jako pewną, ekonomiczną i bezpieczną. Małym minusem jest fakt, że linia kolejowa biegnie tylko wzdłuż wybrzeża Wietnamu, natomiast rzadko odbija w bok. W Nha Trang padało i było jeszcze ciemno. Wzięliśmy taksówkę i po kwadransie meldowaliśmy się w Green Hotel a chwilę potem smacznie spaliśmy w wygodnych łóżkach.

Nha Trang spędziliśmy 4 dni. Przeznaczyliśmy je na byczenie się na plaży, szlajanie po restauracjach, czyli totalny relaks. Takie były zresztą założenia, odpoczynek w jakimś miłym egzotycznym miejscu. Nha Trang uważane jest w Wietnamie za resort wypoczynkowy, do którego chętnie przyjeżdżają mieszkańcy z całego kraju na kilkudniowy wypoczynek. Warunki ma do tego odpowiednie. Znajduje się tu ponoć jedna z ładniejszych publicznych plaż w Wietnamie, wzdłuż której ciągnie się wyłożona palmami aleja. Przy nabrzeżu znajdują się liczne restauracje, budują się nowe hotele, a przy zachodniej części plaży położony jest przepiękny ośrodek hotelowy Ana Mandara składający się z ekskluzywnych domków przy samym morzu. Hoteli różnej kategorii, restauracji, knajpek i sklepików jest tu całe mnóstwo, porozrzucanych wśród licznych uliczek opasających centrum miasteczka. Plaża była bardzo przyjemna, piaszczysta i czysta, z leżakami i dużymi słomianymi parasolami (dzienne wynajęcie kosztuje 10000 dongów). Od licznych, trochę natrętnych nagabywaczy można było kupić sobie na plaży zimne piwo, zrobić masaż a także zjeść świeżutko przygotowane owoce morza. Woda nas niczym specjalnym nie zachwyciła, kolor lekko zielonkawy, słona i mokra 🙂 Widok ładny, bo Nha Trang położona jest w dużej zatoce a dodatkowo na horyzoncie widać kilka wysepek, które szczególnie ładnie wyglądały, kiedy popsuła się pogoda, niebo zachmurzyło a morze stało się niespokojne i groźne. Na szczęście padało tylko przez jeden dzień, a w pozostałe mieliśmy piękną, słoneczną, upalną pogodę.

Jak już mówiłem nastawiliśmy się na totalny relaks a dla mnie najprzyjemniejsze były wizyty w restauracjach 🙂 jedzenie było przepyszne, świeżutkie kalmary, krewetki, warzywa i ryż przyrządzany na różne sposoby. Jadaliśmy dużo i próbowaliśmy wszystkiego co znaleźliśmy w karcie dań, choć mieliśmy kłopoty z dogadywaniem się po angielsku. Pierwszego dnia zamówiliśmy chipsy krewetkowe do piwa tzw. phon thong. Niestety mimo, że powtarzaliśmy później wielokrotnie tą nazwę, nikt nas nie rozumiał i kończyło się na tłumaczeniu na migi. Ze względu na jedzenie zdecydowanie polecam Wietnam na miejsce kulinarnej destynacji. Jedzenie jest tu znakomite, egzotyczne ale nie ostre, dużo owoców morza i warzyw i przede wszystkim bardzo tanie. Jeśli chodzi o zwiedzanie okolic to mimo wszystko zwyciężył w nas duch podróżników i ruszyliśmy nasze leniwe członki żeby co nieco zobaczyć. Obejrzeliśmy więc Long Son Pagoda, buddyjską świątynię i klasztor dla mnichów położone u podnóża wzgórza, na czubku którego wznosi się kilkunastometrowy posąg Siedzącego Buddy. Pomnik ten widoczny jest z daleka z każdego punktu Nha Trang. Wzięliśmy też taksówkę i pojechaliśmy zwiedzić Po Nagar Chan Towers, ruiny hinduskich świątyń z VII i XII wieku. Ładnie położone na wzgórzu z pięknym widokiem na zatokę wypełnioną rybackimi kutrami. Same jednak świątynie bardzo liche i tak naprawdę niewarte uwagi. No i pojechaliśmy zobaczyć jeszcze Hon Chong Promontory. Nadal nie mam bladego pojęcia co to miała być za atrakcja, bo na miejscu okazało się to kupa kamieni wystających z wód morza południowo -chińskiego. Uśmialiśmy się po pachy że zwiedzamy takie “atrakcje”. Od tamtej pory wietnamskie promontory stało się synonimem rozczarowania jakie zdarza się przeżyć w czasie kolejnych podróży, zawsze kiedy natrafiamy na coś co nas rozczarowuje, mówimy, o znowu promontory 🙂

Jak już mówiłem w płd. Wietnamie niewiele jest zabytków do zwiedzania. Tu bardziej dominuje natura. Z przewodnika wynika, że warto się wybrać do centralnej i północnej części kraju, zobaczyć DanangHoian, HueHanoi i zatokę Halong. My nie mieliśmy na to czasu. W Wietnamie spędziliśmy 8 dni i wspominamy pobyt miło, przede wszystkim ze względu na gościnność, wspaniałe jedzenie, przystępne ceny i nieskażoną przemysłem czy turystyką przyrodę. Turystów jest tu nadal jak na lekarstwo. Sądząc jednak po inwestycjach będzie się to zmieniać w najbliższych latach. Obecnie jeszcze brakuje infrastruktury turystycznej i wyeksponowania swoich walorów przyrodniczych. Przybysz błądzi trochę jak we mgle nie wiedząc gdzie się udać i co zobaczyć. Jestem jednak przekonany, że za 10 lat do Wietnamu będzie się jeździć równie chętnie jak teraz do Tajlandii.

3 walory mają niezaprzeczalne, dziewiczą przyrodę, znakomite jedzenie i wszędzie dostępny masaż 🙂 Skusiliśmy się z Justyną jeszcze raz w Nha Trang na tą przyjemność, tym razem z pełną otoczką, czyli z łaźnią parową, kąpielą w basenie i dopiero to wszystko zostało zakończone godzinnym relaksującym masażem. Bosko. A ostatniego dnia w poszukiwaniu pamiątek przeszliśmy się po miasteczku zagłębiając się w labirynt uliczek. W ten sposób dotarliśmy do olbrzymiego bazaru wietnamskiego. Składał się z dwóch części. Jedna to ciuchy, rzeczy gospodarcze i wszelki badziew, czyli wszystko to co możemy znaleźć na Stadionie Dziesięciolecia w W-wie. Oj było w czym wybierać bo zacienione alejki bazarowe ciągnęły się w nieskończoność i wybór towarów był ogromny. Ciekawsza za to była druga część bazaru, warzywno -mięsna, czyli duży plac zacienionych namiotów. A pod nimi stragany z warzywami i owocami, oraz mięsno-rybna część z wiszącymi, suszącymi się na słońcu, oskubanymi kurczakami, ladami wyłożonymi cuchnącymi rybami, koszami kaczek z poukręcanymi głowami, workami pierzu, przypraw korzennych i suszonych owoców. Sprzedawcy to w większości starsze kobiety o pięknie pomarszczonych, zmęczonych twarzach w nieodłącznych słomkowych kapeluszach. Widok zapadający w pamięci na długo. Z Nha Trang wróciliśmy do HCMC samolotem linii Vietnam Airways i kilka godzin później siedzieliśmy już na pokładzie rejsu AF, którym wróciliśmy przez Paryż do Warszawy. Wybierającym się po raz pierwszy do Azji polecam Bali albo Chiny a już najbezpieczniej i najtaniej Tajlandię, tym którzy już zasmakowali w różnych smakach AzjiWietnam też powinien się spodobać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

0