Podróże bliskie i dalekie
Znowu Ameryka. Tym razem nadrzędnym celem naszej wizyty był ślub kuzynki Asi. Rodzice panny młodej opuścili Polskę przed kilkunastoma laty żeby szukać szczęścia za oceanem, ale tęsknota za krajem pozostała. Asia natomiast to już pełnokrwista Amerykanka i naturalnie ślub i wesele mogły się odbyć tylko w USA. Delegacja rodziny z Polski była nader skromna, niestety ceny biletów lotniczych nadal stanowią skuteczną barierę przed dalekimi podróżami. Postanowiliśmy wykorzystać okazję oficjalnej wizyty i trochę sobie pozwiedzać Zachodnie Wybrzeże. Do Stanów polecieliśmy przez Düsseldorf, na lotnisku w Chicago jak zwykle zderzyliśmy się z amerykańską podejrzliwością i szykanowaniem przez przedstawicieli służb imigracyjnych. Nie podobało im się, że wszyscy lecimy do tego samego miejsca i mamy wpisany ten sam adres a jak się dowiedzieli, że przyjechaliśmy na wesele kazali przedstawić zaproszenie. Im dłużej jeżdżę do USA tym bardziej jestem przekonany, że inne kraje powinny wprowadzić w ramach retorsji takie same wizy i szykany dla amerykańskich obywateli. To upokarzające czuć się na lotniskach jak obywatele drugiej kategorii. Ale tam, nic nie było w stanie popsuć nam humorów. Chicago przywitało nas piękną słoneczną wrześniową pogodą. Co by nie mówić Ameryka to jeden z nielicznych krajów na świecie, gdzie lądując i wychodząc z lotniska, turysta czuje się znakomicie i komfortowo. Wszystko jest poukładane, zorganizowane, schludne, bezpieczne. Lądując gdzieś w Azji czy Afryce, pierwsze chwile wymagają od turysty maksymalnej koncentracji, żeby nie dać się oszukać, naciągnąć czy po prostu okraść. W Ameryce pełen luz.
Marek, nasz kuzyn, już na nas czekał w wynajętym specjalnie na przewóz gości weselnych, wielkim białym busie. Żeby nie wozić ze sobą z Polski fotelika samochodowego dla naszego 3-letniego Igora, kupiłem taki wcześniej przez Amazon w USA i kazałem przesłać do kuzyna. Przydał nam się później przy wynajmie samochodu, gdzie musielibyśmy zapłacić dwukrotnie więcej za samo wypożyczenie. A w drodze powrotnej do Polski nadaliśmy go bezpłatnie na bagaż. Przemieszczając się samolotem lokalnie po USA. montowaliśmy go na pokładzie zamiast standardowych pasów bezpieczeństwa. Kuzyni mieszkają w stanie Illinois, ponad 100 mil od Chicago. Typowe amerykańskie osiedla, z wewnętrzną drogą osiedlową a po obu stronach przestronne, większe i mniejsze drewniane domy z garażami na dwa i więcej samochodów, oczywiście bez żadnych ogrodzeń, z ładnie przyciętymi trawnikami, na tyłach domów duże drewniane tarasy i oczywiście duże grille. To konkretne osiedle ma własne jeziorko pośrodku, plac zabaw dla dzieci a po drugiej stronie drogi pole golfowe i lasek. Cisza, spokój, żółto pomarańczowe liściaste drzewa po obu stronach alej, sympatyczni uśmiechnięci sąsiedzi. Można ? Można, ale póki co tylko w Ameryce.
Od samego poranka następnego dnia zaczęły się przygotowania do uroczystości. Nie jestem wielkim znawcą uroczystości ślubnych, więcej do powiedzenia miałaby moja żona, więc tylko napiszę o kilku charakterystycznych elementach, które wpadły mi w oko. Pannę młodą zastaliśmy rankiem w domu rodziców podczas malowania. Wyglądała jak gwiazda wielkiego ekranu na specjalnym podwyższonym krzesełku żywcem przeniesionym z planu filmowego, wokół której uwijała się makijażystka. Full profesjonalizm. Po pannie młodej zasiadała jeszcze główna druhna, tzw. starsza. Potem pojawiła się reszta druhen w liczbie siedmiu dorodnych panien. Wszystkie ubrane identycznie w pastelowo żółte sukienki. Dołączyli drużbowie, w pasujących kolorystycznie garniturach. Ślub w Ameryce to przede wszystkim przedsięwzięcie medialne. W domu pojawiła się kilkuosobowa ekipa fotografów, kamerzystów i wszystko zostało podporządkowane ich działaniom. Wspólne zdjęcia z rodzicami, rodziną, znajomymi, filmowanie zejść i wejść po schodach, uśmiech, pocałunki, łzy wzruszenia, wszystko zgodnie ze scenariuszem. Kuzyn ma na szczęście w garażu zawsze kilka skrzynek piwa, w tym np. polskie marki niedostępne u nas nad Wisłą, a popularne wśród starej emigracji w USA, np. piwo Okocim z charakterystycznym rysunkiem tańczącej w ludowym stroju dziewczyny na etykiecie. Bardzo smaczne. Bardzo przydatne podczas przygotowań do ślubnej uroczystości, kiedy jest się tzw. piątym kołem u wozu.
Ślub odbył się o 13-tej w polskiej parafii w okolicy. “Okolica” w Ameryce to np. 70 mil. U nas to już dłuższa wyprawa. Wchodzimy do kościoła i zaskoczenie. Gośćmi na ślubie oprócz druhen i drużbów byli tylko rodzice i najbliższa rodzina. Nikogo więcej. Tutaj nie chodzi się na śluby kościelne, dopiero wieczorna impreza ściąga tłumy. W Polsce zazwyczaj więcej osób jest na ślubie, tutaj na odwrót. Panna młoda ze swoim wybrankiem podróżowała tego dnia wte i we wte długą, białą limuzyną mieszczącą do 20 pasażerów. W środku klimat jak w dyskotece, kolorowe światła, szerokie skórzane kanapy i oczywiście barki z alkoholem. Ponieważ ślub kościelny i imprezę wieczorną dzieliło kilka godzin, naturalne jest, że coś trzeba było zrobić z wolnym czasem. Druhny i drużbowie pełnymi garściami posiłkowali się wodą ognistą. Powiem szczerze podziwiam ich, ponieważ na prezentację weselną o siódmej w restauracji stawili się jak jeden mąż i to w wyśmienitej formie. Goście też dopisali, cała restauracja zapełniła się znajomymi młodych i ich rodziców.
Polskim akcentem był spory stół przy wejściu z własnymi wyrobami mięsnymi kuzyna oraz z polonijnych masarni. Znakomite, cieszące się wielkim zainteresowaniem i dające wielu jedyną okazję żeby zjeść coś treściwego. Bo jeśli chodzi o amerykańskie wesele, to jak zauważyliśmy na stołach, nie podaje się zbyt dużo jedzenia. Stoły oczywiście okrągłe, mieszczące po 10-12 osób, pięknie przystrojone, ale co ciekawe większość nakryć była jednorazowa. Co kraj to obyczaj, Amerykanie są jak widać bardzo praktyczni. Przy kąciku z wędlinami stały też dwie duże beczki z gorzałką. Pod każdą z nich był duży napis “Must be 21+” Za to słodkości było co niemiara, przy wejściu do dużej sali uginały się stoły pełne ciast, czekoladek, pucharów z deserami, tortów, owoców. Bartek spędził tam dobry kwadrans fotografując każdy detal tej cukiernianej orgii. Odnosiłem wrażenie, że ta uroczystość weselna to już typowa amerykańska impreza z nielicznymi akcentami polskiej tradycji, która próbowali włączyć rodzice panny młodej. Impreza odbywa się w ściśle określonych godzinach i tak jak wspomniałem wcześniej, wygląda z początku trochę jak prezentacja firmowa. Państwo młodzi i drużbowie wchodzą w takt muzyki w świetle reflektorów na sale jak na wybiegu mody. Znowu wszystko podporządkowane kamerzystom i fotografom. Niestety nie dane było nam doczekać końca wesela i się dalej dobrze bawić bo Igor źle się poczuł. Pewnie trudy wczorajszej podróży z Polski i dzisiejszego intensywnego dnia dały o sobie znać. Zmuszeni byliśmy pojechać z nim wcześniej do domu.
A kolejnego dnia zaczęliśmy właściwe wakacje :-). Z Chicago polecieliśmy do Las Vegas. Stan Nevada i stolica światowej rozrywki przywitała nas jak zwykle upałami. Już z okien kołującego na lotnisku samolotu zaraz po wylądowaniu, można zobaczyć wizytówkę Miasta Grzechu, zarysy słynnych hoteli, Luxor imitujący egipską piramidę, Excalibur, czyli starożytny zamek czy kolorowe wieżowce hotelu New York. Do wypożyczalni aut trzeba podjechać bezpłatnym shuttle-busem. Wypożyczalnia mieści wszystkie marki, które zajmują się wynajmem samochodów. To kilkupoziomowy olbrzymi budynek z wieloma parkingami, większy niż niejedno centrum handlowe.
Nasz hotel Imperial Palace znajdował się w centrum wydarzeń mniej więcej pośrodku sławnego The Strip, czyli bulwaru o długości mniej więcej 7 km. przy którym położone są największe i najbardziej sławne hotele Las Vegas. Naprzeciwko nas np. mieścił się The Ceasar’s a zaraz obok sławny i drogi Bellagio. Poszliśmy tam wieczorem na pokaz poruszających się w rytm muzyki fontann. Wcześniej w jednej z licznych restauracji zjedliśmy po amerykańskim steku T-bone. Las Vegas jest wielkie, jest kolorowe, głośne i ma tanie, dobre hotele oraz obfite, znakomite jadłodajnie. Nie jest jednak idealnym miejscem na podróż z dziećmi. Wszędzie stoją automaty do gry, począwszy od lotniska a kończąc na restauracjach również. Na stolik zazwyczaj należy poczekać kilkanaście minut a w tym czasie można sobie pograć. Nie trzeba być szczególnie inteligentnym, żeby się domyślić, że jest w tym jakaś metoda. Ale dzieci nie mają prawa przebywać w pobliżu maszyn do gier ani stołu z kartami. Wszystko się błyszczy, gra, zwraca uwagę, więc jest naturalne że dzieciaki to intryguje. Kilka razy podchodziła do nas obsługa i zwracała uwagę, żeby nasze chłopaki nie kręciły się wśród maszyn do hazardu. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Przepuściliśmy kilkanaście dolarów na maszynach, jak można się domyślać bez większych sukcesów.
Potem przeszliśmy się The Strip. Jak już pisałem podczas poprzedniego pobytu w Las Vegas, jest to miasto olbrzymiego kiczu. Nagromadzenie blichtru, tandety urasta tu jednak do miana sztuki. To miasto fascynuje. Filmy nie kłamią. Warto tu przyjechać się zabawić, najlepiej w sprawdzonym, rozrywkowym towarzystwie. Wierzę, że można wtedy odkryć Las Vegas z jeszcze innej, bogatszej perspektywy 🙂 Wspomniany pokaz fontann pod Bellagio oczywiście nas zauroczył, nas i tysiące turystów snujących się leniwie bulwarem. Potem zabrałem Bartka do hotelu New York na przejażdżkę rollercoasterem, który oplata z zewnątrz mury hotelu. Podziwiam Bartka, bo choć ma lęk wysokości i czasem w Polsce jak się wspinamy na jakąś wieżę np. w Chęcinach czy Toruniu, robił się blady i krzyczał idąc na czworakach, że dalej nie wejdzie, tak tutaj pokonał strach i dał się namówić. Kolejka wspięła się powoli na szczyt łuku, przed nami rozświetlone tysiącami kolorowych neonów, bawiące się miasto poniżej, Bartek złapał mnie mocno za ramię i zaczęła się szaleńcza jazda kolejką górską. Rewelacja. Z szaleńczej jazdy, m.in do góry nogami została nam pamiątka w postaci zdjęcia na którym wydzieramy się wniebogłosy i ściskamy kurczowo uchwyty wagoniku. Było już mocno po północy jak wróciliśmy do hotelu a następnego ranka po śniadaniu pojechaliśmy na wschód w kierunku Tamy Hoovera.
Stan Nevada to oczywiście w większości tereny pustynne, co nie przeszkodziło amerykanom wybudować tam najsłynniejszego miasta kasyna na świecie, ale znajduje się tam również inna atrakcja. Jakieś 50 km. od miasta na granicy ze stanem Arizona, w wąwozie na rzece Kolorado, wybudowano w latach 30-tych XX wieku olbrzymia zaporę wodną. Amerykanie potrafią z wszystkiego zrobić atrakcję, nie inaczej jest z Zaporą Hoovera. W pobliżu samej tamy na zakręcie górskiej drogi wybudowano w skałach kilkupoziomowe parkingi gdzie można zostawić samochód, po czym zejść kilkadziesiąt metrów niżej i przejść się po betonowym grzbiecie zapory na drugi brzeg. Tama jest genialna. Pomyśleć że zbudowano ją w zaledwie 5 lat, między 1931 a 1936 rokiem. Jest kolosalnym, betonowym cudem architektury wkomponowanym między dwie ściany gór. Robi tym większe wrażenie jak się pomyśli, że wybudowano ją 80 lat temu przy ówczesnych możliwościach technicznych. Nawet dziś taka budowla musi stanowić nie lada wyzwanie. W każdym bądź razie czuliśmy się jak małe mrówki w porównaniu z ogromem inwestycji. Szacunek dla budowniczych. Jeszcze większy szacunek dla natury. Mieliśmy tego dnia okazję podziwiać cud techniki i cud natury. Tym drugim oczywiście był Wielki Kanion, do którego pojechaliśmy z zapory zatrzymując się na obiad w miasteczku Williams. Wspominam o tym miasteczku ponieważ leży na szlaku słynnej Route 66 i można tam podziwiać stare, drewniane domki przy drodze, mieszczące dziś sklepiki z pamiątkami i knajpki sławiące Route66 na swoich neonach.
Z Las Vegas do Grand Canyon jest około 270 mil. Dotarliśmy na miejsce około piątej, kiedy słońce dawało już przyjemny, ciepły, pomarańczowy poblask. Teść, myśliwy z zamiłowania, mocno się ożywił, kiedy zobaczył skubiące trawę po obu stronach drogi, sarny i jelonki. Na terenie parku chronił je jednak immunitet i żadna krzywda stać się im nie mogła. Nie zatrzymując się w hotelu, kupiliśmy bilety wstępu do parku, zatrzymaliśmy samochód przy jednej ze żwirowych alejek, przeszliśmy zaledwie kilka metrów i stanęliśmy nad brzegiem urwiska. Naszym oczom ukazał się mieniący wieloma odcieniami czerwieni Kanion. Widok z gatunku, opadającej z wrażenia szczęki… widok z gatunku zapierającego dech w piersi. Cudo. Wiadomo, każdy słyszał o Wielkim Kanionie, pewnie oglądał go na filmach dokumentalnych, widział zdjęcia. Sam patrzę sobie teraz na zdjęcia, które zrobiliśmy i nie oddają magii miejsca. To trzeba zobaczyć na własne oczy, usiąść na kamieniu nad urwiskiem i posiedzieć kilka minut kontemplując widoki. Przeszliśmy się ścieżką mijając kilka punktów widokowych, niektóre z barierkami, inne będące po prostu naturalnie utworzonymi tarasami skalnymi. Z tej wysokości trudno jest dostrzec w dole kręte koryto rzeki Kolorado. Podobno w najgłębszym miejscu Kanion ma ponad 2 km. głębokości. Rzeka wyglądała więc jak niebieska nitka wijąca się między skałami. Syciliśmy wzrok widokami Kanionu aż powoli zapadł zmrok.
Nocleg mieliśmy niedaleko, bo zatrzymaliśmy się jakieś 3 km. od wejścia do Parku, w Tusayan w Canyon Plaza Hotel. Obok stoi zresztą kino Imax, gdzie wyświetlane są trójwymiarowe filmy o Kanionie. Nie mieliśmy już sił na takie rozrywki, musiało wystarczyć nam zimne piwo i poszliśmy spać. Raniutko po śniadaniu, wymeldowaliśmy się z hotelu i ponownie ruszyliśmy do Parku, żeby przejechać trasę widokową Desert View Drive między Visitor Centre a wyjściem z Parku ze wschodniej strony. Po drodze zatrzymywaliśmy się w różnych punktach widokowych robiąc setki zdjęć Kanionu z wszelkich możliwych ujęć, m.in. w Yavapal Point, Yaki Point, Grandview Point, Moran Point, Lipan Point, Navajo Point i Desert View. W tym ostatnim miejscu stoi kamienna wieża o dwóch poziomach, postawiona i udekorowana wewnątrz indiańskimi malowidłami przez amerykańską artystkę. Dziś wewnątrz mieści się punkt widokowy i galeria z pamiątkami.
Powiem szczerze, udało mi się dotąd zobaczyć kilka ciekawych miejsc na całym świecie, ale Grand Canyon jest czymś wyjątkowym, jest magicznym miejscem, to absolutny diament, coś co na zawsze pozostanie w pamięci. Nie muszę chyba wspominać, że cały park jest znakomicie oznaczony, rozplanowany, są duże parkingi, śmietniki, toalety, ławki, miejsca piknikowe, wytyczone szlaki, sklepiki z pamiątkami i przekąskami. Organizacja jak zwykle w Ameryce w tego typu miejscach wzorowa. Było już po południu, kiedy opuściliśmy Park Grand Canyon wschodnim wejściem i pojechaliśmy w dalszą drogę w stronę miasteczka Cameron. Mimo, że właściwy Park zostawiliśmy już za sobą, kanion towarzyszył nam jeszcze przez wiele dziesiątków mil. Oblicza się, że długość Grand Canyon wynosi ponad 470 km. My zwiedzaliśmy go z południowej, najbardziej popularnej strony, ale dostępny jest również od północy a także jest wejście zachodnie, najbliższe Las Vegas, gdzie wybudowano słynny szklany taras, na który można wejść za słoną opłatą i podziwiać widoki przez podłogę. Zdecydowanie nie dla tych z lękiem wysokości. Szerokość Kanionu, ściany północnej od południowej waha się w zależności od miejsca, między 1 kilometrem a 18 kilometrami, byłoby dużo prościej dostać się na drugą stronę przez jakiś przewieszony most, niestety takiego nie ma. My, żeby dostać się na drugą stronę, do miasteczka St. George w Utah, musieliśmy objechać Kanion dookoła, od wschodniej strony, co zajęło nam około 5 h. ciągłej jazdy. Zrobiliśmy tego dnia ponad 270 mil, zatrzymując się po drodze na obiad w restauracji z widokiem na Glen Canyon Dam, kolejną dużą zaporę wodną na rzece Kolorado. Po przejechaniu jej znaleźliśmy się w stanie Utah.
Tego dnia udało nam się zobaczyć jeszcze część Parku Narodowego Zion. A to dlatego, że droga do St. George przebiegała właśnie przez tereny parku. Zion to park słynący z pięknych gór, w odcieniach zarówno czerwonych jak i kompletnie białych, wśród których wije się jednopasmowa asfaltowa droga. W pewnym miejscu droga przebiega pod górami dwoma wąskimi tunelami, które są zamykane na noc. Mieliśmy szczęście, że zdążyliśmy przed zmrokiem. Bilety wstępu do Parku kosztowały 25 USD (75 PLN) za pojazd, w którym jest do 4 osób dorosłych. Dzieci do 15 lat maja wstęp free. Taki bilet jest ważny na okres 7-miu dni. Jeśli zwiedza się więcej parków, warto wykupić wcześniej roczny bilet wstępu do wszystkich Parków Narodowych w USA za 80 USD. Wjechaliśmy na teren parku wschodnim wejściem i przez kilka następnych kilometrów jechaliśmy wąską, krętą drogą podziwiając widoki po obu stronach. Faktury niektórych zboczy gór są niesamowicie ukształtowane przez naturę. Mogą np. być gładkie jak stół, podczas gdy obok wyrasta skalna góra, która wygląda jakby ktoś odcisnął na niej siatkę, przypominając starą tradycyjnie wędzoną szynkę w siateczce. Inaczej niż w Wielkim Kanionie, gdzie dominowały tylko skały, tak w Zion istnieje wspaniała równowaga między pomarańczowo – białymi zboczami i soczyście zielonymi lasami sosnowymi.
Spędziliśmy tu około godzinki a kiedy zapadał już zmrok zjechaliśmy z gór na płaskowyż i zatrzymaliśmy się na dwa noclegi we wcześniej upatrzonym miasteczku St. George. To jedno z większych miast w stanie Utah a wygląda jak płaska, o jednopiętrowej zabudowie, rozległa wioska na pustyni. Wszystkie hotele, w których zatrzymywaliśmy się podczas tego wyjazdu to były typowe motele, blisko szosy, jedno lub góra dwupiętrowe z możliwością podjechania samochodem pod same drzwi. Ułatwia to bardzo przemieszczanie się samochodem, w celach turystycznych, tak jak my, gdzie nie trzeba targać waliz i wszystko jest pod ręką. Nawet najtańsze hotele w przedziale cenowym 60-80 USD za pokój, oferowały bardzo przyzwoity standard i wygodne łóżka oraz podstawowe śniadanie, czyli tosty, dżem i gofry, kawę i jakieś owoce. Bardzo często były też baseny, z których nie zawsze mieliśmy czas i okazję skorzystać. Niestety oferta hotelowa w Polsce wypada bardzo blado w porównaniu z USA. Jest u nas drożej, parking często płatny, śniadania dodatkowo płatne, mniejsze pokoje i nie wiadomo po co system gwiazdek, który często jest mylący. W Ameryce nie ma żadnych gwiazdek, jak ktoś śpi w Marriocie, Holiday Inn, Quality Inn czy La Quinta Inn to wie czego się spodziewać po cenowo podobnych hotelach.
Kolejny dzień poświęciliśmy w całości na Bryce. Jest to niezwykły Park Narodowy, którego główną atrakcję stanowi tzw. Bryce Amphitheater, kilkuhektarowe nagromadzenie wapiennych skał iglicowych. Z oddali te wystające z ziemi słupy skalne wyglądają trochę jak nóżki procesora w wielkim powiększeniu. Wszystkie te wytwory skalne są efektem erozji termicznej. Podobno istnieją tu bardzo duże wahania temperatury w ciągu doby w zimnych miesiącach, które powodują że woda dostaje się pomiędzy skały, po czym zamarza rozsadzając skałę. Akurat jak byliśmy panowały 30-stopniowe upały. Olbrzymi amfiteatr mienił się wszystkimi kolorami czerwieni, od prawie przezroczystego różu aż po ciemny brąz. Zdecydowaliśmy się na trekking i ruszyliśmy śmiało w dół. Wydeptana ścieżka wije się przez samo centrum atrakcji, pomiędzy występami skalnymi, pod naturalnie utworzonymi skalnymi łukami, grzbietami wzniesień, ciasnymi wąwozami wysokimi na kilkanaście metrów. Najlepsze wrażenie robiły tzw. Hoodoos czyli pojedyncze kolorowe iglice skalne.
Nasz 3-letni Igor zwiedzał trasę siedząc wygodnie w wózku typu parasolka. Mijani przez nas Amerykanie byli wyposażeni jak na zdobywanie co najmniej Mount Everest, w wysokich skórzanych trekingowych butach, ze specjalnymi kijkami do wspinaczki. Mówiąc szczerze trasa była dość łatwa, o czym świadczy fakt, że nawet mogliśmy jechać po niej wózkiem. Trzeba było oczywiście uważać na ostrych zakrętach i stromych zjazdach, zwłaszcza, że my w odróżnieniu od wytrawnych, lokalnych wspinaczy, szliśmy w sandałach i klapkach. Zrobiło się trudniej jak już zjechaliśmy na dół i trzeba było się wspinać z powrotem na górę. Upał nas trochę popieścił, po 2 godzinach luźnej, spokojnej wędrówki stanęliśmy przed prawie pionową skałą, w której powstał wąwóz z wąską ścieżką poprowadzoną pod górę. Ścieżką nie dało się iść na wprost, trzeba było iść trawersem, 20 metrów w lewo, potem skręt o 180 stopni i 20 metrów w prawo i ponownie skręt i w lewo i tak dalej. Igor oczywiście zasnął i się tym kompletnie nie przejmował. Podczepiliśmy z teściem pasek od spodni z przodu wózka i jeden z nas ciągnął a drugi pchał. Kiedy doszliśmy na górę byliśmy chyba o 5 litrów płynów lżejsi. Ponad 5-cio kilometrowa trasa, którą zrobiliśmy to było połączenie tras Queens Garden Trail i Navajo Trail. Wyszliśmy w tym samym miejscu, gdzie zostawiliśmy samochód czyli przy Sunrise Point.
Przy parkingu trwał piknik w najlepsze. Amerykanie chętnie odwiedzają swoje Parki Narodowe, łącząc doznania wzrokowe i rekreację z konsumpcją. W parkach są wydzielone tereny ze stołami, ławkami, miejscami do grillowania, w południe trudno było znaleźć tam wolne miejsce. My pojechaliśmy zwiedzać dalej Bryce, ale już tylko zatrzymując się w punktach widokowych, bo kilkukilometrowy trekking dał się nam we znaki. Byliśmy więc w punkcie Natural Bridge, gdzie można podziwiać jeden z najpiękniejszych wytworów natury w parku, wyrzeźbiony przez erozję olbrzymi łuk skalny nad urwiskiem. Potem były Agua Canyon, Ponderosa Canyon, Black Birch Canyon oraz Rainbow Point. Przejechaliśmy całą trasę aż do końcowego przystanku Yovimpa Point, znajdującego się na wysokości 2778 m n.p.m. Park opuściliśmy około 4 po południu zatrzymując się na obiad w miasteczku niedaleko. Do St. George, gdzie nocowaliśmy, zostało nam około 130 mil drogi. Niby wszyscy byli wymordowani po dzisiejszym dniu, ale po przybyciu na miejsce okazało się, że po drugiej stronie naszego hotelu znajduje się duży supermarket i nasze kobiety w cudowny sposób odzyskały siły i poszły w najlepsze na zakupy.
Następnego dnia wymeldowaliśmy się rano z hotelu i pojechaliśmy jeszcze do drugiej części Zion Park, zwanej Kolobs Canyon. Ta cześć ma osobny wjazd od zachodniej strony gór i nie da się do niej dotrzeć z centralnej części Zion Park gdzie byliśmy 2 dni wcześniej. Kolob, mimo, że imponujące, nie zrobiło na nas już takiego wrażenia. Cóż, jak człowiek dopiero co widział Wielki Kanion i Bryce Amphiteatherto naprawdę trzeba by czegoś niezwykłego żeby go ponownie zachwycić. Chciałbym jeszcze co najmniej raz przyjechać do USA na Zachodnie Wybrzeże pozwiedzać parki narodowe, bo jest to genialny sposób na relaks i spędzanie wolnego czasu. Muszę jednak starannie to zaplanować żeby się nie nasycić jakimś cudem w Sequoia Park a chwilę potem przechodzić obojętnie obok gejzera w Yellowstone. Trzeba będzie taki wyjazd rozłożyć na 2-3 tygodnie. Opuściliśmy Kolob jeszcze przed południem i podążyliśmy autostradą w stronę wybrzeża. Zmodyfikowaliśmy trochę nasz pierwotny plan wyjazdu i ponownie zatrzymaliśmy się wieczorem w Las Vegas. Raz, że znaleźć tu można dobre tanie hotele a dwa, że do Las Vegas przyleciał też nasz kuzyn Marek, który nas gościł tydzień wcześniej na weselu w Illinois i była dobra okazja, żeby w starym Las Vegas wypić kufel piwa za pomyślność. Stare Vegas, czyli okolice Fremont Street tchnie historią, tu bawili się Elvis i Sinatra. Mniej nowoczesne i wymyślne ale nie mniej kolorowe i wesołe. Znajdują się tu stare budynki hoteli i kasyn, dziś trochę zapomniana cześć miasta, większość turystów spędza czas na słynnym The Strip, podczas gdy tu można zabawić się wcale nie gorzej. Oprócz hoteli i kasyn Las Vegas oferuje też znakomite zakupy w kilku centrach handlowych, typu outlet. Jak łatwo się domyślić nie mogliśmy oczywiście pominąć takich atrakcji 🙂
Kolejna noc w Vegas minęła spokojnie i następnego ranka po śniadaniu mknęliśmy już autostradą do Los Angeles. Autostrady w Stanach to bajka, kto był i jechał ten wie. Jeśli do tego ma się wygodny samochód, wystarczy ustawić tempomat na prędkość 130-140 km/h i po pięciu godzinach wysiąść mniej zmęczonym niż w Warszawie po próbie przejechania rano z Ursusa do Centrum do pracy. Trochę więcej wysiłku i koncentracji wymaga jazda w dużym mieście, np. w Los Angeles, gdzie autostrada potrafi mieć 8 pasów w jednym kierunku. Nawet nawigacja GPS się gubi w miejscach, gdzie jedna autostrada przebiega nad drugą. Z drugiej strony nie wiem czy byśmy sobie bez niej poradzili. Hotel zarezerwowaliśmy sobie w Anaheim, miasteczku czy też może już dzielnicy LA. Trudno powiedzieć. Miasto Aniołów się tak rozrosło, że wchłania wszystko co z nią graniczy. Zostawiliśmy bambetle w hotelu, w recepcji kupiłem 3 dniowe wejściówki do Disneylandu dla całej naszej rodziny, co ciekawe, ze zniżką czyli taniej niż w kasach Parku Rozrywki i pojechaliśmy do LA poczuć klimat miasta.
Przede wszystkim czuliśmy spaliny i żar bijący od betonowej autostrady, miasto jest poprzecinane plątaniną dróg a ruch na nich jest ogromny. Centrum miasta to skupisko szklanych i betonowych wieżowców, gdzie zupełnie nie ma nic do zobaczenia. Dopiero jak wjechaliśmy do dzielnic Hollywood a zwłaszcza Beverly Hills mogliśmy nasycić wzrok pięknymi rezydencjami, alejami wyłożonymi wysokimi, strzelistymi palmami. Przejechaliśmy się Bulwarem Zachodzącego Słońca i zatrzymaliśmy w podziemiach Kodak Theatre przy Hollywood Blvd. żeby przejść się Aleją Gwiazd. To magnes miasta, ściągający turystów z całego świata. Okolice nie zachwycają, ale magia kina powoduje, że każdy chce się sfotografować z gwiazdą czy odbitą w chodniku ręką swojego ulubionego aktora i zobaczyć miejsce, gdzie corocznie odbywa się gala wręczania Oskarów. A wieczorem mogliśmy z trawnika naszego hotelu obejrzeć o 9-tej wieczorem piękny pokaz fajerwerków z terenu Parku Disneya, który był oddalony od nas o zaledwie kilkaset metrów.
Kolejne dwa dni najlepiej zapamiętają chyba nasze dzieciaki. Z naszego hoteliku do parku rozrywki szło się 10 minut spokojnym spacerkiem. Dotarliśmy na miejsce przed czasem, dobrze przed 9-tą rano a tam już kłębił się na wielkim placu przed kasami i bramkami biletowymi wielki tłum. Była to ostatnia niedziela września, co nie zmienia faktu, że Amerykanie uwielbiają się bawić i tego typu miejsca przyciągają tłumy bez względu na porę roku. Park, podobnie jak i jego większy brat pod Paryżem podzielony jest na dwie części Disneyland oraz Disney California Adventure Park. Pierwszego dnia bawiliśmy się w Disneylandzie a drugiego w Adventure Park. Nie będę się rozpisywał w poszczególnych atrakcjach, dość powiedzieć, że nie tylko dzieci bawiły się znakomicie, co jest zrozumiałe, ale również pokolenie nas czyli rodziców a także pokolenie dziadków miało niezły ubaw.
Trafiliśmy do Kalifornii akurat w terminie, kiedy wystąpiły niespotykane od kilkudziesięciu lat upały we wrześniu. Temperatura dochodziła do ponad 40 stopni. Dzieciakom to nie przeszkadzało, ale dziadkowie mimo szczerych chęci musieli pójść odpocząć do hotelu w najgorętszym momencie dnia. Spotkaliśmy się znowu wieczorem i obejrzeliśmy wspólnie piękną paradę bohaterów bajek, którzy przemaszerowali głównymi alejami a o dziewiątej wieczorem mogliśmy obejrzeć fantastyczny pokaz sztucznych ogni nad zamkiem Śpiącej Królewny. To był pełen emocji dzień dla dzieciaków, spotkaliśmy Goofiego, Mickeya i ukochanego przez Igora Kubusia Puchatka, strzelaliśmy do Zorga, gdzie Bartek wykręcił fantastyczny wynik, jeździliśmy kolejką Big Thunder wokół wulkanu, lecieliśmy z Piotrusiem Panem a także po odległych galaktykach w symulatorze Star Wars. Obowiązkowym punktem jest przejażdżka łódką w „it’s a small World”, gdzie laleczki z całego świata ubrane w narodowe stroje tańczą i śpiewają. Z Bartkiem zaliczyliśmy jazdy na kolejce Indiana Jones, oraz na tonącej w ciemnościach kolejce górskiej Space Mountain a wszyscy przeżyliśmy przygodę na kolejce Piraci z Karaibów, gdzie wzięliśmy udział m.in. w bitwie morskiej.
Kolejny dzień nie był mniej emocjonujący. Adventure Park, jak wynika zresztą z nazwy, to przygoda. Lecieliśmy np. symulatorem lotu z dyndającymi w powietrzu luźno nogami nad Kalifornią, schodziliśmy pod ziemię do królestwa mrówek, które na nas dmuchały, kłuły nas i spryskiwały wodą, byliśmy na występie Muppetów. Płynęliśmy wielkim pontonem górską rzeką z wodospadami i rwącymi zakrętami ale najbardziej imponujące wrażenia dla mnie i Bartka zostawiły tego dnia dwie atrakcje, California Screamin oraz Tower of Terror. Na pierwszej z atrakcji jak można się słusznie domyślić dużo się krzyczy. To klasyczny amerykański rollercoaster. Dwie osoby wchodzą do wagonika, zapina się blokadę na ramionach, kolejka powolutku ustawia się na prostej, po czym następuje start niczym w pocisku rakietowym. Tu nie ma zwolnień, przez następne kilka minut jest tylko szaleńcza jazda, w górę i dół, dookoła własnej osi, do góry nogami, kiedy kolejka wreszcie zwalnia dojeżdżając do stacji wszyscy szczerzą zęby z ekstazy. Tower of Terror to już inna historia, przyznam się, że trochę naciągnąłem na nią Bartka. Najpierw sam chciał, potem im dłużej staliśmy w kolejce i czekaliśmy na swoją kolej słuchając dobiegających zza murów hotelowych ścian jęków, twarz mu bladła i mocniej się do mnie tulił. Na koniec nawet nie chciał już wsiadać do windy, ale odwrotu nie było. O co chodzi w tej przez jednych nazywanej atrakcją a przez innych głupotą ? Ano wsiada się do windy w starym hotelu, która jedzie na samą górę, po czym w budynek trafia piorun i winda się urywa. Spada z taką prędkością że nasze tyłki zostawały w górze jak klatka leciała w dół. Potem nagłe szarpnięcie, winda się raptownie zatrzymuje, drzwi się otwierają a pod nami przepaść, cały Disneyland w dole. Ekstra. Wyszliśmy na miękkich nogach z hotelu, naładowani adrenaliną, Bartek trochę zielony, ale szczęśliwy, że udało mu się pokonać strach.
I tym mocnym akcentem zakończyliśmy wizytę w Parku Disneya. Było już późne popołudnie, odebraliśmy samochód i na ostatni nocleg przenieśliśmy się z Anaheim do hotelu w Beverly Hills. Kolejnego dnia w południe mieliśmy już samolot powrotny do Europy. Po przylocie do Warszawy dzieciaki z przerażeniem zorientowały się, że podczas zabaw w hotelowych pokojach zostawiły w szufladach 4 ukochane przez nich pluszaki, które towarzyszyły nam podczas całej podróży. Miny im zrzedły, zaczął się płacz i ubolewanie jak też sobie biedne pluszaki poradzą same w Ameryce. Po prostu tragedia. Na pomoc przyszła nam koleżanka Ania, która załatwiała nam ten hotel w LA. Dwa tygodnie później na ojczystą ziemię dotarła foliowa torba z czterema sympatycznymi pluszakami w środku. Dzieciaki były oczarowane.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0