Podróże bliskie i dalekie
Nasza pierwsza wyprawa do Stanów Zjednoczonych, a właściwie do Chicago związana była ściśle z wizytą rodzinną i miała dla mnie charakter wybitnie emocjonalny. Mojego ciotecznego brata Marka nie widziałam prawie 11 lat. On pamiętał mnie jako 15-latkę, a tu pojawiła się przed nim 26 letnia kobieta i do tego z mężem. Był to okres, kiedy po wizę amerykańską ustawiały się w Warszawie długie kolejki przed ambasadą, gdzie zawsze przed okienkiem panowało nerwowe oczekiwanie, co powie konsul, czy „niestety Pani wniosek został odrzucony”, czy też „przyznano Pani wizę amerykańską i będzie Pani mogła zobaczyć Amerykę”. To niesamowite, jak mocno przeżywało się takie stanie w kolejce z innymi oczekującymi, którzy zawsze lepiej wiedzieli, kto ma największe szanse otrzymać wizę, a kogo na pewno odrzucą. W rzeczywistości okazywało się, że kto dostanie wizę jest czystą loterią i w zasadzie nie ma jasno określonych reguł. Ten brak sformalizowanych zasad dawał Amerykanom wolną rękę w segregowaniu Polaków na lepszych i gorszych. Na szczęście my dostaliśmy wizę drogą służbową i obyło się tym razem bez stresu, spokojnie mogliśmy więc zaplanować naszą podróż do Ameryki – krainy mlekiem i miodem płynącej, gdzie wszyscy są piękni, młodzi i uśmiechnięci etc. Tak mi się przynajmniej na początku wydawało.
Do Chicago polecieliśmy przez Amsterdam liniami KLM i bez większych problemów, po 11 godzinnej podróży wylądowaliśmy w Chicago, na drugim co do wielkości lotnisku na świecie O`Hare (palmę pierwszeństwa dzierżyło wtedy JFK w NY). Była godz. 16.00 i nasz zegar biologiczny trochę zwariował. Postanowiliśmy przemęczyć się do 20.00 czasu lokalnego (dla nas to już była głęboka noc), by w ten sposób szybciej przestawić się na nowy czas. Okazało się to być dobrym sposobem, bo następną noc przespaliśmy już bez budzenia się w nocy.
To, co się w Ameryce rzuca najpierw w oczy, to ogrom tego kraju, niemal w każdym aspekcie. Tu wszystko jest XXL size, poprzez szerokie przestrzenie ciągnące się po horyzont, kilkupasmowe trasy szybkiego ruchu, betonowe autostrady (lokalnie zwane hajłejami), dużo większe od europejskich gabaryty samochodów, ogromne porcje jedzeniowe w restauracjach czy fastfoodach typu Mc’Donald. Co za tym idzie, na ulicach widać było wiele “ponadwymiarowych” osób, nie przejmujących się kompletnie swoim wyglądem. Przeważa zdecydowanie niska zabudowa, tak że ma się wrażenie, że się jest właściwie bardziej pod Grójcem niż na przedmieściach Chicago. Mnóstwo domków jednorodzinnych, wyglądających tak samo, więc bardzo trudno o orientację, choć Amerykanie uważają, że mają bardzo przejrzysty i jasny układ ulic, nazywanych po prostu od kierunków świata i rosnącymi liczbami. Mnie jakoś ten ich system nie przekonał i dziękowałam Bogu, że to brat jeździ z nami po mieście, bo my sami byśmy się na pewno zagubili. Naprawdę trzeba mieć bardzo dobrą orientację przestrzenną w tym mieście i okolicach, bo jadąc autostradą łatwo przejechać swój zjazd, a zawrócić nie jest łatwo.
Na początek kilka suchych faktów o Chicago, w pobliżu którego się zatrzymaliśmy. Jest to trzecie co do wielkości miasto USA po Nowym Jorku i Los Angeles. Położone nad jeziorem Michigan w stanie Illinois. Z racji tego, że od jeziora nieustannie wieje wiatr, nazwano Chicago Wietrznym Miastem – “Windy City“. Downtown, po naszemu centrum, słynie oczywiście z wysokich wieżowców i mówi się, że jest ono jedno z najładniejszych w Ameryce. Pierwszy na świecie drapacz chmur Home Insurance Building został zbudowany tutaj w 1885 r. Inne najbardziej znane wieżowce to: Reliance Building, Sears Tower i John Hancock Center.
Któregoś pięknego dnia naszego pobytu, postanowiliśmy więc z Marcinem udać się kolejką podmiejską do samego centrum Chicago, aby móc bliżej przyjrzeć się tym zabytkowym budowlom. Downtown to bardzo szczególne miejsce i rzeczywiście ma nieodparty urok, charakterystyczną wielkomiejską atmosferę, zarówno w ciągu dnia, jak i nocą, kiedy wszystkie wieżowce są pięknie oświetlone. Prawie cały dzień chodziliśmy pomiędzy wieżowcami wysoko zadzierając głowy– są naprawdę bardzo wysokie, piękne architektonicznie i niepowtarzalne. Tak, muszę szczerze przyznać, wieżowce zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Co krok robiliśmy im zdjęcia. Wspaniałe jest to, że każdy wieżowiec jest inny i dlatego każdy kolejny zachwyca swoim wyglądem. Dopiero po ośmiu godzinach chodzenia po centrum, wieżowce, pięknie zadbane parki czy mosty z widokiem na rzekę Hudson zaczęły nas powoli nużyć i robić na nas jakiekolwiek wrażenie.
Bardzo duże i pozytywne wrażenie wywarł na nas natomiast bulwar nad brzegiem Jeziora Michigan (Navy Pier). Piękny kolor jeziora, mnóstwo stateczków przy kei, pięknie zadbane witryny sklepów oraz olbrzymie koło tzw. Diabelski młyn, z którego podziwialiśmy wspaniałą panoramę na miasto. Przy jeziorze zbudowano promenadę, gdzie zlokalizowano rzeźby słynnych twórców sztuki współczesnej, m.in. P.Picassaa i M. Chagalla. Niektóre rzeźby wyglądały jak żywe.
Popołudnie na promenadzie upłynęło nam bardzo miło. Zewsząd rozbrzmiewała muzyka reggae, na scenie właśnie prezentował swoje utwory zespół Afroamerykanów. Nam bardzo spodobała się makieta z pierwszymi osadnikami, przybyłymi dawno temu, aby zasiedlić Stany Zjednoczone. Wieczorem nie zapomnieliśmy oczywiście wjechać na najwyższy budynek w USA na Sears Tower, gdzie na samej górze wieży mieści się taras widokowy (233 South Wacker Drive, Chicago, IL) z możliwością podziwiania miasta z wysokości 103-go piętra. Widok był naprawdę niesamowity!
Jest to jedno z najlepszych miejsc, z którego można bardzo dobrze obejrzeć panoramę miasta. Podobno w pogodny dzień można dostrzec miejsca oddalone nawet o 40 – 50 mil (65 – 80 km). My oglądaliśmy miasto nocą, w pełni oświetlone i było to dla nas niezapomniane przeżycie. Widzieliśmy również mieniącą się kolorami tęczy fontannę oraz majestatyczny pomnik Lincolna.
Jedno trzeba przyznać, Amerykanie umieją się bawić. Szczególnie widać to w czasie Halloween. Wszyscy przebierają się wtedy w postacie z najgorszych koszmarów i chodzą po domach prosząc o słodycze. Na placach miejskich tryskają wówczas pomarańczowe fontanny, na każdym kroku, w witrynach sklepów, przed domami ustawiane są duże, pomarańczowe dynie z wyciętymi oczami i buzią. Domy często ozdabiane są jakimiś potworami i strachami. Myślę, że ten ich zwyczaj, który ze względu na datę 31.10 (tuż przed naszym dniem Wszystkich Świętych) raczej nie ma szans przyjąć się na dobre w Polsce. My wolimy spędzać święta na smutno, kontemplować, wspominać przy zniczach.
Helloween spędziliśmy w jednym z pięciu ogromnych (bo w Ameryce wszystko musi być olbrzymie) centrów rozrywki – Six Flags Great America – po naszemu w wesołym miasteczku. Six Flags Great America z mnóstwem atrakcji, położone na olbrzymim obszarze, znajduje się pomiędzy miastami Chicago i Milwaukee. Jest to jeden z głównych celów podróży wielu rodzin amerykańskich, gdzie możemy na chwilę wrócić do krainy dzieciństwa i pojeździć na różnego typu karuzelach i kolejkach elektrycznych tzw. “roller coasters“, które potrafią pokonać w zawrotnym tempie różnej długości trasy, wykonując przy tym niesamowite ewolucje i przyprawić niemalże o zawał serca. Oczywiste jest więc to, że nie mogło nas tam zabraknąć.
Marcin namówił mnie na jedną z nich tzw. „Eagle”, gdzie w pewnym momencie jedzie się go góry nogami. Stojąc w długiej kolejce zastanawiałam się, czy stamtąd nie uciec. Dochodzące mnie zewsząd krzyki sprawiały, że robiłam się blada jak papier, byłam po prostu przerażona… ale to nic, najgorsze zaczęło się wtedy, kiedy już siedziałam w wagoniku, który po długim wjeździe na górę (można było stamtąd podziwiać całe wesołe miasteczko tak jak z lotu ptaka) miał właśnie zamiar zjeżdżać w dół i robić serpentynki, zamknęłam oczy… uff, przeżyłam. Nie powiem, bałam się potwornie, na szczęście zamknięcie oczu pomogło mi w tym, żeby nie nakręcać jeszcze bardziej swojej paniki i strachu przed wariacką jazdą w dół. Doszłam do wniosku, że dla mnie to jednak nie jest „fun” i nigdy więcej nie wsiądę na żaden roller coaster.
Poszłam jeszcze na jeden przejazd “Batmana“, siedziało się w krzesełku, tak że nogi swobodnie wisiały, wrażenie było również piorunujące, ale nie powiem, żebym była odprężona. Nie mogłam odpędzić myśli, czy w czasie jazdy nie wypadnę z tego krzesła. To chyba zabawa jednak nie dla mnie…Jednakże to, co tam się zobaczy i samemu przeżyje, nie można do niczego porównać. Dlatego trzeba tam po prostu jednak pojechać i samemu wszystko przeżyć na własnej skórze.
Frajdą za to była przejażdżka amerykańską ciężarówką, tzw. “trokiem”. Takie ciężarówki nie są niczym nadzwyczajnym na drogach w Stanach Zjednoczonych. Dla nas stanowiła ona jednak ogromną atrakcję. Olbrzymia kabina, z łóżkiem, telewizorem i właściwie wszystkim, czego potrzebuje na trasie kierowca. Marek zabrał nas w krótka trasę z Chicago do Detroit. Po drodze bary z pyszną kawą i łazienkami, gdzie można wziąć bezpłatnie prysznic i się odświeżyć, szerokie (choć niestety płatne) autostrady, tania jak barszcz benzyna. Dla nas przybyłych z poPRL-owskiej Polski w 1998 roku był to inny świat. Mogę tylko powiedzieć, zupełnie nie przesadzając, że dla kierowcy truck jest to drugi dom, gdy spędza dużo czasu w trasie. Często trasy ze wschodniego na zachodnie wybrzeże zajmują nawet 2 tygodnie. Jazda czymś takim sprawiła nam ogromną radochę. Żałujemy tylko, że nie mogliśmy udać się tą ciężarówką w dłuższą trasę np. do Kalifornii i przejechać w ten sposób wszerz całe Stany.
Tak upłynął nam oto szybko czas za Wielką Woda, jeszcze kilka dni spędziliśmy na chodzeniu po sklepach i robieniu zakupów. Są to z reguły ogromne centra handlowe z ciuchami dobrej jakości i w rozsądnych cenach. Tego Amerykanom bardzo zazdroszczę. Gdybym tylko mogła i miała środki, to na ciuchy jeździłabym tylko tam. Nasza pierwsza wspólna wyprawa do Ameryki, mająca bardziej charakter wizyty rodzinnej niż podróży krajoznawczej, dobiegła końca.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0