Podróże bliskie i dalekie
Nasz wakacyjny wybór padł ponownie na Tajlandię, a dokładnie na turystyczną wysepkę Ko Samui. Oboje z mężem bardzo lubimy Azję, bo jest stosunkowo tania, oferuje bardzo dobrej jakości hotele i oczywiście przepyszne jedzonko. Kuchni tajskiej nie trzeba tutaj zachwalać, bo jest znana w całych świecie. Tym nie mniej, dla kogoś, kto nie lubi takiej kuchni, jak np. moje dzieci, nie jest to problemem, bo w większości knajp w Tajlandii można zjeść również typowe międzynarodowe jedzenie, hamburgery czy kurczaka z frytkami. Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy, hotel Samui Buri Beach Resort to jeden z wielu hoteli zbudowany w styl tajskim, położony na spokojnej plaży Mae Nam w północnej części wyspy. Do Tajlandii wybraliśmy się z dwójką naszych dzieci, Bartkiem (lat 7) oraz Igorkiem (na wyspie skończył 2 lata) oraz znajomym kolegą, Zbyszkiem.
W hotelu, który sobie wypatrzyliśmy i zarezerwowaliśmy była opcja noclegu ze śniadaniami lub HB. Wybraliśmy same śniadania, choć być może ze względu na małe dzieci wygodnej byłoby wziąć również obiady i kolacje. Znając Azję, przypuszczaliśmy, że w pobliżu hoteli z reguły jest wiele tanich, lokalnych restauracyjek, oferujących przepyszne jedzenie i z tego względu bez sensu byłoby stołować się tylko w jednej hotelowej restauracji. A tak, nie dość, że mieliśmy frajdę chodząc do różnych jadłodajni, to na dodatek w każdej serwowano posiłki w inny sposób i każda z nich miała inny „klimat”. Ale może zacznę od początku….
Moje obawy, jak zwykle dotyczyły głównie długiego lotu samolotem. Szybko rozwiałam swoje wątpliwości, jak dowiedziałam się, że będzie to rejs nocny, wylot z Zurychu po 23.00. Było więc tak, jak myślałam, zaraz po starcie samolotu, moje chłopaki poszły spać. Bartek zasnął na siedząco, a Igor położył się na swoim foteliku z głową na moich nogach. Obaj przespali smacznie cały lot. Mi, która zazwyczaj mało śpię w samolocie, udało się również przespać większość czasu. Nie obyło się oczywiście bez kłopotów ze zdrowiem. Tuż przed wyjazdem okazało się, że Bartek i Igor są przeziębieni, mają katar i kaszlą. Na szczęście lekarz po zbadaniu powiedział, że na razie nie dzieje się nic poważnego i że zmiana klimatu może im pomóc wyjść z choroby. Ponownie, jak w przypadku wyjazdu na Dominikanę, nie było opcji, żeby przesunąć urlop, bo wszystko już było opłacone i rezerwacja w innym czasie w ogóle nie wchodziła w rachubę.
Dlatego w niedzielę ze spokojem zaczęliśmy pakować walizki. Gdyby coś się stało niedobrego z dzieciakami tzn. miałyby pochorować się bardziej, to na wszelki wypadek wzięliśmy bogatszą opcję ubezpieczenia i uzgodniliśmy, że najwyżej będziemy szukać lekarza na miejscu. Liczyliśmy na to, że ciepłe letnie powietrze i zmiana klimatu poprawi im zdrowie, a nie pogorszy. I tak się też stało. Należy jednak pamiętać, że bardzo długi lot samolotem (klimatyzacja i fruwające zarazki, zmieniające się ciśnienie) sprzyja raczej pogorszeniu stanu zdrowia.
Lot z Warszawy poprzez Zurych do Bangkoku przebiegł nam bez większych problemów, wszystko gładko, sprawnie i na czas. Nawet bagaże nam się nie pogubiły. W Bangkoku wchodząc do małej, kolorowo umalowanej awionetki linii Bangkok Air, która miała nas dostarczyć na wyspę, buchnęło nam w twarz typowe, gorące i wilgotne powietrze. Można było poczuć również specyficzny zapach Azji, trudny do określenia, niepowtarzalny i bardzo specyficzny, zapach tropikalnych kwiatów, palm i innych egzotycznych, bujnie rosnących roślin.
Zanim wylądowaliśmy na pięknie położonym i otoczonym zadbanym ogrodem lotnisku na wyspie Ko Samui, przeżyliśmy chwile grozy. Nasz turbośmigłowy, barwny jak egzotyczny ptak, ATR-42 był niewielki, na pokładzie mieściło się bodajże z 50 osób. Zbliżając się do lądowania obserwowaliśmy zachmurzone niebo, czyżby zbliżała się burza ? Zaczęło niepokojąco trząść. W pewnej chwili rzuciło samolotem do góry i w dół, tak że jeden z pasażerów wyleciał z siedzenia trzymający w ręku kubek z piwem, dotknął nim do sufitu wszystko rozlewając. Poczuliśmy się bardzo nieswojo, strach zajrzał nam w oczy, każdy po cichu zaczął odmawiać różaniec. Stewardesie siedzącej na jump seat frontem do pasażerów, zszedł z twarzy dotychczas przyklejony uśmiech. Na zewnątrz było ciemno a samolot ATR-42 miotany przez wiatr jak latawiec próbował lądować. Jedynie nasz syn, Bartek, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, zawołał – ale fajnie, jest tak samo jak na rollercoasterze ! Chwila grozy trwała kilka minut, po czym wreszcie wylądowaliśmy na płycie lotniska. Uff co za ulga ! (miesiąc później podobny typ samolotu ATR-72 miał podobne problemy i w równie ciężkich warunkach, wylądował ale uderzył w wieżę kontrolną i były ofiary w ludziach)
Lotnisko na Ko Samui jest bardzo nietypowe, a mianowicie nie przypomina żadnego normalnego budynku, hala przylotów i odlotów to „pomieszczenia”, które zbudowane są z grubych, drewnianych bali oraz krytego strzechą dachu. Wszystko bez okien i klimatyzacji wśród pięknie zaaranżowanego ogrodu: elegancko skoszonej trawy, małego stawu z kwiatami lotosu, trawy, palmy, strumyków z płynącą wodą, no i oczywiście słynnych w Tajlandii orchidei. Człowiek w ogóle nie czuje się tutaj jak na lotnisku.
Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do hotelu Samui Buri Beach Resort. Byliśmy już zmęczeni podróżą z 3 przesiadkami, spoceni, bardzo chcieliśmy wziąć prysznic, żeby się odświeżyć i przebrać w letnie ciuchy. Droga z lotniska do hotelu trwała około 30 minut. W hotelu obsługa powitała nas welcome drinkiem, sokiem z granatu (o bardzo cierpkim smaku) w kolorze ciemnej wiśni oraz podała zmrożone, pachnące intensywnie orchideami ręczniczki do odświeżenia twarzy i rąk. Elegancja francja. Na pierwszy rzut oka, hotel robił niesamowite wrażenie luksusu i przepychu. W normalnych warunkach nie byłoby nas na niego stać. Tak się jednak złożyło, że hotel został kupiony kilka miesięcy wcześniej przez dużą francuską sieć hotelową Accor. Na czas remontu prowadzonego w jednym skrzydle hotelu, sieć dała pracownikom zaprzyjaźnionych firm, specjalne bardzo niskie stawki na pobyt. Skrzętnie z tego skorzystaliśmy. (co ciekawe rok później Accor pozbył się hotelu ze swojego portfolio). Po załatwieniu wszelkich formalności, udaliśmy się do naszego pokoju. Pokój okazał się ogromny. Duży przedpokój z szafami, ogromny salon łazienkowy z prysznicem i wanną oraz przestronny salon z częścią sypialną z dwoma małżeńskimi łożami. Wystrój pokoju w ciemnym drewnie, meble i tkaniny nawiązujące do stylu tajskiego. Z salonu wychodziło się na spory taras, a z tarasu wprost do basenu, a właściwie basenowego kanału wodnego, ciągnącego się wzdłuż całego skrzydła hotelowego. Pomysł z tym basenem prosto z tarasu uznaliśmy za genialny!
Po odświeżeniu się poszliśmy zrobić mały rekonesans i pójść coś zjeść. Było już ciemno (słońce w Azji zachodzi zazwyczaj około 18.00) i niewiele było niestety widać. Słabo oświetlone ulice i budynki nie zachęcały zbytnio do wędrówki po okolicy. Poszliśmy więc do najbliższej, ładnie oświetlonej restauracji obok naszego hotelu – Luny. Wybór okazał się trafny, bo restauracja zachwyciła nas bardzo miłą obsługą i bardzo dobrym jedzeniem. Chodziliśmy tam często i dostawaliśmy rozmaite ciekawe przystawki gratis do piwa np. marchewka zasmażana w cieście czy uwielbiane przez nas zapiekane pieczywo z czosnkiem. Pycha! Do tego dość tanio, średnio za danie obiadowe płaciło się od 12 do 25 zł. Sajgonki (4 szt) można było już zjeść za całe 90 Bahtów (THB), czyli przeliczając na nasze za niecałe 9 zł (1 USD = 35 THB = 3.3 PLN). Czyli ceny warszawskich barów azjatyckich, w jakże pięknych okolicznościach przyrody. Po kolacji poszliśmy grzecznie spać, aby dopiero rano zobaczyć dokładnie, w jakim miejscu „wylądowaliśmy”. Zbyszek nocował w wynajętym domku (hotel Harry Bungalows) tuż obok naszego hotelu. Domki w Harry Bungalows rozrzucone były w przepastnym ogrodzie wokół zgrabnego basenu, pawilonu z hamakami oraz wśród starych palm. Domek dla 2 osób (z dużym łożem małżeńskim) z lodówką, telewizorem i łazienką (prysznic) oraz oczywiście klimatyzacją kosztował go 30 USD za noc.
Po przespanej dobrze nocy (bardzo szybko przestawiliśmy się na inną strefę czasową) udaliśmy się na śniadanie do hotelowej restauracji nad morzem. Codziennie przebywaliśmy z przyjemnością tą drogę, gdyż prowadziła przez pięknie zadbany ogród. Wszystkie roślinki bardzo ładnie dobrane, elegancko przystrzyżone, bujnie rosnące i sycące oczy soczystą zielenią. Nas zachwyciły olbrzymie bambusy, czasem rosnące jak wielkie snopki zboża, czasem tworzące zieloną ścianę jak żywopłot. Och, gdyby można było coś takiego uprawiać w Polsce ! Bartusiowi bardzo podobały się wycięte w bukszpanie słonie, a właściwie rodzina słoni, mama, tata i dwójka małych słoników. Urocze!
Nasze śniadania serwowane były w formie szwedzkiego bufetu, zawsze można było wybrać świeże, pachnące egzotyczne owoce bądź sałatki owocowe albo z pomidorów ze świeżą bazylią, czy z owocami morza, jogurty, sery żółte, różnego rodzaju pieczywa i ciasta, oczywiście parówki z kurczaka i smażony bekon. Do tego kucharz na życzenie smażył wszystko, co można zrobić z jajek, jajecznicę, jajko sadzone, omlet bądź naleśniki. Do tego, w wielkich stalowych półmiskach wystawiono potrawy obiadowe na gorąco. Były to najczęściej makarony bądź ryż z warzywami, zapiekane warzywa bądź mięso w różnych sosach. Szefem kuchni był Francuz. Full wypas, nigdy wcześniej nie korzystaliśmy z takiego przepychu na śniadaniach w hotelu. Niestety ze względu na straszliwy upał, powyżej 35 stopni, na śniadanie jedliśmy bardzo mało, ja najczęściej owoce z zimnym, naturalnym jogurtem i jajecznicę. Do tego koniecznie zimny sok owocowy z lodem: ananasowy, limonkowy, arbuzowy bądź z mango. Wszystkie oczywiście wyciskane ze świeżych owoców. Nie wiem jak im się opłacało prowadzenie tego hotelu? Gości hotelowych razem z nami było nie więcej niż 50.
Jeśli chodzi o wyspę Ko Samui, to oprócz wysp Phuket i Phi Phi, jest to chyba jeden z najczęściej wybieranych kierunków w Tajlandii przez turystów. My byliśmy w północnej części wyspy, na plaży Mae Nam. Przez kilka dnia poruszaliśmy się po najbliższej okolicy, namierzyliśmy najbliższe markety, gdzie można kupić piwo, restauracje, bary, sklepy ze sprzętem do nurkowania. Sklepów z pamiątkami było bardzo mało. Zdecydowanie nie była to dzielnica wybitnie turystyczna. W oczy rzucało się wiele małych, lokalnych barów, salonów do masażu i wiele, zwykłych domów mieszkalnych. Nie było też wielu turystów, bo jak się okazało później, nadchodził właśnie najgorętszy okres w roku, więc może to był powód takiego opustoszenia. Plaża Mae Nam jest oddalona od zgiełku masowej turystyki, zachęca bardziej przytulną i spokojną atmosferą. Dużo więcej turystów i masa hoteli znajduje się na wschodnim wybrzeżu wyspy, w miejscowości Chaweng. Któregoś dnia pojechaliśmy tam na skuterach, żeby zobaczyć “najsłynniejszą” plażę na wyspie. Ale o tym później…
Jak już trochę się zadomowiliśmy na naszej wyspie, poznaliśmy w miarę najbliższą okolicę, nabraliśmy ochoty, żeby zobaczyć coś więcej. Jedząc kolację w przypadkowo wybranej restauracji, sympatyczny kelner zagadał z nami i zaoferował obwiezienie nas po całej wyspie i jej atrakcjach swoim dużym pick-upem. Ustaliliśmy cenę za cały dzień jazdy na 1500 THB ( 43 USD / 140 PLN) za 3 osoby dorosłe i 2 dzieci. Uznaliśmy, że jest to przystępna cena za prywatne auto i kierowcę, biorąc pod uwagę, że będziemy sami na takiej wycieczce. Umówiliśmy się następnego dnia o 10.00 rano. Przyjechał punktualnie przed hotel, ja z Igorkiem wsiadłam do kabiny (z klimatyzacją :-), a chłopaki (Marcin, Zbyszek i Bartek) siedli na tak pace. Przez pewien czas mieli wielką frajdą jadąc tak z tyłu, dopóki słońce nie zaczęło mocniej operować. Wtedy nie dali już rady dalej smażyć się jak na patelni i uradowani wsiedli do przyjemnie, schłodzonej kabiny.
Wycieczka zajęła nam cały dzień, zaczęliśmy od zwiedzenia pomnika Wielkiego Buddy (Big Budda) położonego na wzgórzu. Bartek dopiero po informacji, że na górze jest coca-cola do picia, dał się namówić na wejście na górę. A Wielki Budda był naprawdę wielki i cały złoty, dookoła niego był krużganek z różnej wielkości dzwonami. Z góry roztaczał się wspaniały widok na morze i na okolicę. Schodząc na dół, zaczepił nas mnich ubrany na pomarańczowo i za drobnym datkiem ofiarował dzieciom talizman, sznureczek na rękę (to miało im zapewnić wszelkie szczęście i pomyślność). Kupiliśmy również symbolicznie jeden kafelek terakoty, którą obkładane jest otoczenie pomnika. To było trochę tak jak u nas kiedyś kupowanie cegiełek na jakiś szczytny cel np. budowę basenu.
Następnie kierowca zawiózł nas do lokalnej, buddyjskiej świątyni, bardzo kolorowej, ociekającej złotem i z mnóstwem rzeźbień. Bardzo ładnie położona, nad wodą, pomiędzy dwoma pomnikami Buddy. W buddyjskiej świątyni urzekła mnie namalowana na ścianach historia życia świętego. Budda jest założycielem jednej z powszechnych religii w Azji – buddyzmu. Urodził się ok. 560 roku p.n.e., jako syn władcy jednego z królestw leżących u podnóży Himalajów, na granicy dzisiejszego Nepalu i Indii. Zgodnie z legendą, ojciec Buddy chciał go wychować na swojego następcę. Dowiedział się jednak, że jego synowi jest przeznaczone zostać mędrcem. Chcąc go odwieść od tych planów stworzył mu sztuczny świat w obrębie pałacowych murów, otoczył luksusem i zabronił kontaktu z ludźmi starymi, chorymi czy w jakikolwiek inny sposób nieszczęśliwymi. W końcu jednak Budda zetknął się przypadkowo ze starcem, człowiekiem chorym oraz zobaczył ludzkie zwłoki i to wywarło na nim takie wrażenie, że postanowił uciec z pałacu, aby zrozumieć przyczyny istnienia starości, chorób i cierpienia. Od tego czasu Budda wędrował po północnych Indiach, zapoznając się z różnymi odmianami medytacyjnych i ascetycznych praktyk religijnych ówcześnie panujących, osiągając w każdej z nich mistrzostwo, żadna go jednak nie przekonała. W końcu postanowił odrzucić je wszystkie i wypracować własną technikę dotarcia do prawdy. Zgodnie z legendą usiadł po prostu pod drzewem Bodhi, w miejscu obecnie zwanym Bodhgaja (niedaleko miasta Benares) i zaczął testować kolejno wszystkie techniki medytacyjne, które wcześniej poznał doprowadzając się przez 7 lat niemal do skrajnego wyczerpania. Wówczas pojął, że zbyt skrajnie ascetyczne techniki medytacyjne nie prowadzą do celu i zaczął normalnie odżywiać się i dbać o swoje zdrowie. Po tej decyzji zaczął robić błyskawiczne postępy i stosując kombinację umiarkowanej medytacji i zdrowego odżywiania się, osiągnął szybko stan pełnego oświecenia. Było to najwyższe pełne oświecenie, wyzwolenie od cierpienia i zrozumienie jego przyczyn. Od tego momentu zwano go Buddą Przebudzonym. Po osiągnięciu tego stanu siedział jeszcze pod drzewem Bodhaja medytując nad tym co zrobić po osiągnięciu oświecenia. W tym czasie opracował podstawy swojego systemu nauczania zwanego Dharmą, składającego się z Czterech Szlachetnych Prawd i Ośmiorakiej Ścieżki prowadzącej do osiągnięcia Oświecenia, będących do dzisiaj podstawą buddyzmu. Resztę swojego życia spędził wędrując po północnych Indiach nauczając zasad swojej religii, nie stworzył jednak (a nawet zabronił dokonania tego) jakiejś spójnej hierarchii ani nie zdecydował się świadomie spisać zasad buddyzmu, pozostając do końca życia wędrownym kaznodzieją. M.in. dlatego buddyzm do dzisiaj nie ma czegoś co można by uznać za jego świętą księgę oraz nie ma żadnej instytucji władnej wydawać ostateczne sądy w sprawie wiary. Budda umarł w niewielkiej miejscowości Kusinara, na długo wcześniej, jak podaje legenda, przewidując miejsce i czas swojej śmierci. Zmarł (lub jak uważają buddyści, wszedł w stan nirwany) w wieku 80 lat. Bardzo malowniczo życie Buddy pokazuje film Bernardo Bertolucciego „Mały Budda” z Keanu Reevesem.
Rozpisałam się trochę za bardzo, chcąc podkreślić, że buddyzm w Azji jest bardzo popularny. Wszędzie, nawet w restauracjach, można spotkać duże czy małe posągi Buddy i palące się przed nim kadzidełka. Taka spokojna, miłująca pokój religia ma swój urok. Dodatkowo mieszkańcy Tajlandii są bardzo uprzejmi, kłaniają się przy powitaniu czy przy przynoszeniu rachunku za obiad, składają przy tym dłonie jak do modlitwy. Takie podejście do turystów bardzo owocuje, człowiek czuje się bowiem tutaj bezpiecznie, że jest mile widziany etc. Przed naszą główną atrakcją tego dnia, przejażdżką na słoniach, zatrzymaliśmy się w ogrodzie zoologicznym (Samui Aquarium and Tiger Zoo) na typowy show z udziałem egzotycznych zwierząt: tygrysów, wydr, papug i innego rajskiego ptactwa. Dodatkową atrakcją była możliwość zobaczenie w basenie olbrzymich żółwi, które można było samemu karmić (koszyk z kapustą pekińską kosztował 10 THB). Na terenie zoo było również wcale niemałe oceanarium z mnóstwem kolorowych, małych i dużych ryb tego regionu. Dzieciakom bardzo wszystko się podobało, na koniec można było zrobić sobie zdjęcie z papugą, sową czy też wydrą. Mamy tylko mieszane uczucia co do innych atrakcji związanych np. z robieniem sobie zdjęć z drapieżnikami. Ogrody zoologiczne istnieją od lat na całym świecie i dla wielu ludzi była i nadal jest to jedyna okazja do zobaczenia egzotycznego zwierza. Szprycowanie tygrysa środkami obezwładniającymi, żeby turysta mógł sobie stanąć obok i zrobić zdjęcie uważam jednak za niestosowne i oburzające. A odnieśliśmy wrażenie, że takie praktyki tu odchodzą.
Następnie pojechaliśmy na przejażdżkę na słoniach. Na niewielkim placu przy dużej, drewnianej platformie chodziło kilka słoni wraz ze swoimi opiekunami, czekając na turystów. Na jednego słonia wsiadł Zbyszek i Bartek, na drugiego Marcin, Igorek i ja. Jakie wrażenia? Początkowo miałam mały problem z wejściem na siedzisko, potem trochę z utrzymaniem odpowiedniego punktu ciężkości, bo trochę nas bardziej przechylało w stronę Marcina. Spacer po okolicznych ścieżkach w lesie na grzbiecie słonia trwał 30 minut. Słoń podczas naszego spaceru został oblany i umyty wodą (żeby go ochłodzić), potem trochę się najadł liści z drzewa, a na koniec stanął przy wodospadzie, żebyśmy mogli sobie zrobić fotografie z nim w tle. Opiekun słonia oczywiście bardzo chętnie zaproponował nam, że porobi nam zdjęcia, co widać było, że sprawia mu olbrzymią radochę. Oczywiście nic za darmo, za sesję zdjęciową chciał oczywiście dobry napiwek. Zgodnie z nazwą, daliśmy mu na piwo. Było fajnie, wesoło, ale niewygodnie. Metalowa barierka wbijała nam się w plecy, na dołach wbijała się bardziej, więc w sumie to cieszyliśmy się, że na słoniu będziemy jechać tylko 30 minut, a nie np. godzinę, jak nam wcześniej oferowano. Przejażdżka na słoniu kosztowała nas 700 THB (66 PLN) od osoby dorosłej i połowę za dziecko. Igor gratis.
Potem poszliśmy zobaczyć słynny na tej wyspie wodospad, gdzie kilku młodych Tajów chciało sobie „wypożyczyć” od nas Igorka, żeby sobie zrobić z nim zdjęcie. Oczywiście się nie zgodziłam na ten absurdalny pomysł i tym oto sposobem wraz z nim zostałam uwieczniona na zdjęciach jako „egzotyczne tło” w ich tajskich telefonach komórkowych. Nieźle to wyglądało, grupa młodych, ciemnych Tajów a obok nich biała mama z dzieckiem. Do hotelu przybyliśmy wczesnym popołudniem ok. 17.00. Po drodze zobaczyliśmy punkt widokowy na piękną zatokę, przejeżdżaliśmy przez wybitnie turystyczną część wyspy obok słynnej plaży Chaweng. Mnóstwo hoteli, mnóstwo restauracji, sklepików, barów, dyskotek i ludzi. W sumie to nawet ucieszyliśmy się, że mieszkamy z dala od tego zgiełku, ale Zbyszkowi, który jest singlem, bardzo się tam spodobało. Maybe next time…
Kolejne dni na wyspie mijały nam sielsko anielsko. Zbyszek wpadał do nas z samego rana i pływaliśmy w morzu, w pięknym dużym basenie hotelowym albo moczyliśmy się w naszym baseniku przy pokoju. W tej części budynku byliśmy sami i mieliśmy praktycznie cały basen dla siebie. Rżnęliśmy w karty i piliśmy piwo Chang. I pewnie w takim leniwym, mało emocjonującym tempie byśmy dobrnęli do końca urlopu, gdyby nie nurkowanie. Zbyszek uczył naszego Bartka nurkować, no i w ogóle od czasu do czasu zanurzał się, żeby się ochłodzić. Niestety po którymś tam zanurzeniu zauważył, że zablokowało mu się ucho. Myśleliśmy, że ucho mu się samo odblokuje, ale jak po dwóch dniach jego męki (bo nic nie słyszał z zewnątrz, za to dobrze słyszał samego siebie), postanowił, że wynajmie skuter (200 THB za dzień) i pojedzie do szpitala do laryngologa. Tak też się stało, pojechali razem z Marcinem do szpitala, jak się później okazało bardzo przyzwoitego, gdzie profesjonalnie (miło, czysto, szybko ale nie tanio, na szczęście ubezpieczyciel wszystko zwrócił) odblokowali mu ucho i przepisali antybiotyk, bo miał już lekki stan zapalny. W każdym bądź razie, ta ich przejażdżka skuterem do szpitala, zachęciła nas, żeby następnego dnia wynająć skutery dla całej naszej paczki i pojechać na plażę Chaweng, aby się tam pokąpać i miło spędzić dzień.
Tak też uczyniliśmy. I znów na jednym skuterze jechał Zbyszek z Bartkiem, który był bardzo zaaferowany, że będzie jechał na prawdziwym motorze, na drugim ja z Marcinem oraz Igorkiem pośrodku. Wybraliśmy się z rana, ale słońce paliło mocno, do tego musieliśmy mieć kaski, więc grzało nas w głowę mocno. Cóż robić, taka pogoda, lepsze to niż deszcz. Po godzinie dojechaliśmy na miejsce, zbliżało się południe i mieliśmy ochotę schować się gdzieś w cień i napić czegoś zimnego. Na szczęście przy plaży było wiele wielkich, rozłożystych drzew, które dawały głęboki cień. Bardzo szeroka plaża, drobny, biały piasek i przezroczyście czysta woda zrobiła na nas wrażenie. Bardzo przyjemnie było się w niej zanurzyć, zwłaszcza że nie była zbyt zimna, tylko przyjemnie chłodząca. Jedyny minus to brak publicznego prysznica, gdzie można byłoby się opłukać po wyjściu ze słonej kąpieli oraz mnóstwo handlarzy, którzy co chwilę do nas podchodzili i reklamowali swój towar: lody, biżuterię z kokosa, jedwabne poszewki, obrusy etc. Słowem wszystko, co tylko można wcisnąć turyście będącemu na wakacjach. Masakrycznie namolni. Ja nawet pochodziłam po okolicznych budkach i straganach, ale niestety ceny nie były jakieś bardzo atrakcyjne (podobne jak w Polsce niestety), a jak już sobie upatrzyłam fajne buty, to się jednak okazało, że nie ma mojego rozmiaru. W związku z tym zdecydowałam się tylko na jedwabną tunikę (rozmiar uniwersalny) oraz jakiś obrus z tajskim wzorem na stół. Plaża w Chaweng jest otoczona nieprzebraną ilością hotelików, knajp, salonów masażu i stoiskami z pamiątkami. Ludzi nieprzebrana masa. Żeby dojść z ulicy do wody trzeba się przecisnąć między hotelikami. Miejsce wybitnie dla ludzi ceniących sobie głośne, dzikie imprezy wieczorami.
Będąc w Tajlandii nie sposób nie skorzystać z usług tajskich masażystek. Muszę przyznać, że jest to coś niesamowicie regenerującego i relaksującego dla ciała i ducha. Na masaż chodziłam prawie codziennie. Bez względu, czy był to masaż stóp, całego ciała (oil massage), czy tylko szyi i karku, to zawsze trwał godzinę, kosztował 300 THB (czyli około 28 PLN) oraz zawsze się kończył masażem głowy i skroni. Masaż stóp jest bardzo popularny i naprawdę warto choć raz poddać się niemu. Niesamowicie odpręża, zwłaszcza gdy po całym dniu bolą od chodzenia stopy. Masaż tajski to kombinacja akupresury, Shiatsu i elementów jogi. Jego technika polega na bardzo powolnym i rytmicznym uciskaniu określonych punktów energetycznych na ciele, co powoduje uśmierzenie bólu i uwolnienie od napięcia. Podczas takiego masażu, uzmysłowiłam sobie, jak bardzo mam twarde ramiona i napięte mięśni karku. Nic dziwnego, bo tam właśnie kumuluje się nam stres. Podobno masaż tajski oddziałuje na ciało w sposób, który prowadzi do kompletnego uzdrowienia ciała, energii i umysłu. Chciałam mocno w to wierzyć i chyba tak było, bo po takim masażu czułam się jak nowo narodzona. Masaż tajski w Warszawie kosztuje już nie tak tanio, jest 5 razy droższy i niestety nie można sobie pozwolić na taki codzienny rytuał. Po wakacjach w Tajlandii najbardziej nam brakowało ciepłego morza, egzotycznego jedzenia i właśnie masażu.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0