Podróże bliskie i dalekie
Azję uwielbiamy oboje z Justyną. Kiedy więc postanowiliśmy gdzieś polecieć na zasłużone wakacje kierunek wydał nam się oczywisty. Justyna uparła się na Tajlandię, którą dotąd skrzętnie omijaliśmy, bo jak mówiła chce się w końcu gdzieś położyć na plaży pod palmą i nic nie robić przez kilka dni. Przystałem na Tajlandię pod warunkiem kilkudniowego wypadu do sąsiedniej Kambodży, która mi się śniła od dłuższego czasu. Żeby zobaczyć świątynie Angkor przymierzaliśmy się już w zeszłym roku w czasie wyjazdu do Wietnamu, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Tym razem, załatwiliśmy szczegóły pobytu w Tajlandii i Kambodży już z Polski kontaktując się bezpośrednio z biurem podróży w Bangkoku. Polecieliśmy przez Helsinki zaprzyjaźnionymi liniami Finnair. Jedyny minus takiej podróży to całodniowy transfer na lotnisku w Helsinkach, który jest męczarnią. Samolot z Polski ląduje rano a odloty do Azji są dopiero w godzinach nocnych. A na kameralnym lotnisku wśród sosnowych fińskich lasów naprawdę nie ma absolutnie co robić. Nuda totalna. Tak nas uśpiła ta bezczynność, że o mały włos nie przegapiliśmy lotu do Bangkoku. Nie zorientowaliśmy się, ze jest 1 godzinne przesunięcie czasowe między Polską i tak leżeliśmy sobie sami w hali odlotów, póki nie wstałem do toalety i nie zobaczyłem na monitorze, ze za 15 minut nasz samolot odlatuje. Szaleńczy bieg do gate’u zakończył się sukcesem.
Bangkok przywitał nas gorącem i dużą wilgotnością. Złapaliśmy taksówkę (300 THB autostradą) i kilkanaście minut później meldowaliśmy się w First Hotel przy Phetburi Road. Pierwsze wrażenia Bangkoku, widzianego z okien taksówki, odnieśliśmy bardzo pozytywne. Miasto typowo azjatyckie, nowoczesne, rozbudowujące się we wszystkie strony, obok wysokich pięknych drapaczy chmur, małe obdrapane domki, dużo samochodów i charakterystyczne dla stolicy Tajlandii nadziemne autostrady przecinające miasto we wszystkich kierunkach. Stragany z jedzeniem i ciuchami, dużo reklam, piękne smukłe Tajki i wszechobecny lekko duszący zapach Azji. Nieopodal naszego hotelu mieliśmy duży dom handlowy z elektroniką Pantip Plaza, gdzie udaliśmy się na jedzenie i jak się później okazało również na niezaplanowane zakupy, które przyniosły nam trochę kłopotów. Jedliśmy w tzw. food centre, gdzie jadłodajnie zorganizowane są w ten sposób, że w budce kupuje się kupony za określoną sumę, np. za 100 THB. Z kuponami podchodzi się do straganów i wymienia na jedzenie. Talerz ryżu z dwoma dowolnymi dodatkami kosztował np. 30 THB. (była to równowartość niecałego dolara, wiec obiad można było zjeść za 3 PLN). Dobrze, że wzięliśmy sobie do tego piwo, bo zialiśmy ogniem po tym jedzeniu jak smok wawelski, było potwornie ostre, tak że po kilku kęsach przestaliśmy czuć smak potrawy. W domu handlowym było tyle nowoczesnej elektroniki, z której słynie Tajlandia, że oczy nam się śmiały do tych wszystkich gadżetów, no i stało się, skusiliśmy się na nieplanowany zakup aparatu cyfrowego. Były to czasy, kiedy cyfrowa fotografia dopiero wchodziła na salony a 2 megapikselowa matryca w małym kompakcie robiła wrażenie. Już przy płaceniu kartą okazało się, że są kłopoty, terminal nie chciał jej przyjąć. Jakoś to załatwiliśmy, Justyna była szczęśliwa z nowej zabawki. Jak się później jednak okazało wyczerpaliśmy limit z karty a gotówki mieliśmy niewiele i naraz stanęliśmy przez groźbą, że zabraknie nam kasy na dalszy pobyt. Całe szczęście, że wycieczki i hotele mieliśmy opłacone, ale na jedzenie, transfery i inne przyjemności pieniędzy w gotówce nie mieliśmy dużo. Kilka dni później skończył się miesiąc rozrachunkowy i karta się w końcu odblokowała. Byliśmy uratowani, ale było to już niestety po powrocie z Kambodży, gdzie straciliśmy okazję na zakup fajnych pamiątek, z braku kasy 🙁
Kolejny dzień w Bangkoku przeznaczyliśmy w całości na zwiedzanie. O dziesiątej rano spotkaliśmy się w hotelu z naszym przewodnikiem Bomem i wyruszyliśmy mikrobusem do Świątyni Złotego Buddy czyli Wat Traimit. Świątynia znajduje się w Chinatown, kilkanaście metrów od dworca kolejowego Hua Lam Pong. Z zewnątrz szare mury świątyni nie robią wrażenia. Kilka schodków w górę, przekroczyliśmy drewniany próg pomieszczenia i ukazał się największy skarb Bangkoku. Prawie 3-metrowy posąg siedzącego Buddy odlany w całości ze szczerego złota. Waży ponad 5 ton tego cennego kruszcu i jak gdyby nigdy nic stoi sobie w kilkunastometrowym pomieszczeniu. W powietrzu unosił się zapach kadzidełek a turyści pstrykali jedno zdjęcie za drugim. Zero krat w oknach, żadnych strażników, w sumie trudno sobie wyobrazić złodziei kradnących taką bryłę złota, ale dla nas Polaków wszystko jest możliwe 🙂 Posąg Buddy ma swoją ciekawą historię. Przez kilkaset lat był pokryty warstwą szarej ceramiki skrywając swoje cenne wnętrze przed zakusami najeźdźców. Dopiero w 1957 zupełnie przypadkowo pękła zewnętrzna warstwa cementu i odkryto wewnątrz złotą figurę. Oprócz Wat Traimit w dzielnicy Chinatown nie ma nic do zwiedzania, chyba, ze biegle włada się językiem mandżurskim i ma się ochotę na wizytę w jednej z licznych restauracji chińskich. W Świątyni Złotego Buddy Justyna zapłaciła pieniążek i wyciągnęła przepowiednię, z której wynika, że będziemy pobłogosławieni kolejnym synem 🙂 Wolałbym dziewczynkę.
Pożegnaliśmy imponującego, lśniącego Buddę i udaliśmy się na przystań nabrzeżną nad główną rzeką przepływającą przez Bangkok – Chao Phraya River. Była to przystań Tha Si Praya zaraz przy Royal Orchid Sheraton. Podpłynęła wynajęta przez nas długa, wąska motorowa łódź (reu-a hang yao) i odbiliśmy w górę rzeki na wycieczkę po kanałach Thonburi. Zaraz za mostem Memorial Bridge odbiliśmy w lewo i przez najbliższą godzinę pływaliśmy plątaniną małych kanalików. Kanały są gęsto zabudowane z obu stron. Nad wodą wybudowane są na palach zwykle domy mieszkalne, w większości biedne i zaniedbane, ale widzieliśmy też ładne wille z dostępem do wody. Często mijaliśmy małe świątynie z charakterystycznymi strzelistymi, żółtymi dachami, przy jednej z nich zatrzymaliśmy się, kupiliśmy kilka bochenków chleba i nakarmiliśmy ławicę wielkich, prawie metrowych ryb. Jeśli chodzi o słynny floating market w Bangkoku to nie funkcjonuje już on od dobrych kilkunastu lat. Namiastka takiego bazaru, która jeszcze działa, jest wyłącznie farsą na użytek turystów i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Jak przez mgle pamiętam, ze ponad 20 lat wcześniej w 1980 r. byłem z rodzicami w Bangkoku na takim prawdziwym floating market, kolorowym i gęstym od małych łódeczek. Dziś nie ma po tym śladu.
Zatoczywszy duże koło kanałami wypłynęliśmy znowu na główną rzekę przy moście Phra Pin Klao i skierowaliśmy się w kierunku świątyni Wat Arun. Robi imponujące wrażenie właśnie od strony rzeki, kiedy można podziwiać świątynię w całej okazałości. Wat Arun czyli Świątynia Świtu jest jedną z najbardziej charakterystycznych budowli w Bangkoku. Główna wieża wznosi się na wysokość 104 metrów i otaczają ja cztery mniejsze wieżyczki. Całość pokryta jest drobnymi kawałkami porcelany, które trafiły do Tajlandii jako balast używany na statkach przypływających z Chin. Najpiękniejszy widok na świątynię Wat Arun jest z przeciwległego brzegu, gdzie przy nabrzeżu znajdują się liczne knajpki. My przepłynęliśmy tam promem i udaliśmy się pieszo do Wat Pho, świątyni Odpoczywającego Buddy. Znajduje się tu największy w Tajlandii posąg leżącego Buddy oraz największa ilość wizerunków Buddy (ponad 1000). Leżący Budda jest wykonany z drewna i cały pokryty cienką warstwą złota. Ma 46 metrów długości i 15 metrów wysokości. Oczy i stopy są inkrustowane masą perłową. Świątynia Wat Pho jest jedną z większych w Tajlandii, na jej terenie znajduje się kilkanaście pomniejszych dziedzińców wypełnionych posągami, figurkami i stupami. Budynki pokryte są piękną czerwono-zieloną dachówką ze złoconymi ozdobami.
Ostatnim punktem naszego zwiedzania była tego dnia Świątynia Szmaragdowego Buddy (Wat Phra Kaew) oraz Pałac Królewski. Znajdują się na tym samym terenie przy samym brzegu rzeki. Całość otoczona jest wysokim murem. W części świątynnej wyróżniają się 3 strzeliste budowle. Wysoka pozłacana wieża to Phra Siratana Chedi, środkowa budowla to Phra Mondop (znajdują się tu zbiory buddyjskich świętych ksiąg spisanych na liściach palmowych) a ostatnia imponująca budowla to Prasat Phra Dhepbidorn czyli Królewski Panteon. Między budowlami jest jeszcze miniaturowa replika kambodżańskiej świątyni Angkor Wat wykonana na polecenie króla Ramy IV. Z przyjemnością przyglądałem się makiecie budowli z charakterystycznymi wieżami w kształcie kolb kukurydzy. Kilka dni później mieliśmy zobaczyć ten cud architektury na własne oczy. Najważniejszym jednak miejscem w kompleksie War Phra Kaew jest świątynia w której przetrzymywany jest posążek Szmaragdowego Buddy. Ma około 60-75 cm. i niestety wcale nie jest szmaragdowy tylko wykonany z kawałka zielonego jadeitu. Niemniej jednak ten posążek Buddy, datowany na XV wiek, jest dziś najświętszą relikwią w Tajlandii. Figurka przebierana jest trzy razy do roku osobiście przez króla. Za naszej wizyty Budda ubrany był w gustowną złotą szatę. Rodzina królewska jest w Tajlandii bardzo szanowana. W urzędach, hotelach i świątyniach wiszą portrety następcy tronu. Podobnie jak wizerunki Buddy tak i rodzina królewska cieszy się powszechnym szacunkiem.
Opuściliśmy część świątynną i poszliśmy zwiedzać tereny Pałacu Królewskiego. Kompleks pałacowy powstał w 1782 r. Główna budowla to Chakri Maha Prasat Hall, wielki reprezentacyjny budynek w europejskim stylu. Służy dziś jako miejsce spotkań dla grona dyplomatycznego, podejmuje się tu ambasadorów i wydaje oficjalne bankiety. Budynek obok w stylu tajskim to Dusit Maha Prasat Hall. Jest to sala tronowa i dorocznie odbywa się tu Ceremonia Dnia Koronacji a także spotkania koronowanych głów z poddanymi. Było już późne popołudnie kiedy w końcu wróciliśmy zmęczeni do hotelu. Wieczorem wyrwaliśmy się jeszcze na miasto, żeby pochodzić po bazarach i sklepach i zjeść kolację w restauracji S&P Restaurant & Bakery (koszt takiej przyjemności to 350 THB). A następnego ranka o 5:30 zapakowaliśmy się do taksówki i pojechaliśmy na lotnisko. Jak już pewnie wspomniałem 3 dniowy wyjazd do Kambodży nie był wcale tani, a przecież musieliśmy jeszcze ponieść dodatkowe koszty w postaci opłaty wylotowej z BKK w wysokości 500 THB od osoby i wizy kambodżańskiej, 20 USD od osoby. Drugi raz musieliśmy zapłacić opłatę wylotową 500 THB odlatując do Europy. Do tego załatwiając wizy w Warszawie musieliśmy kupić 2 wizy do Tajlandii, każda za 100 PLN. Bo przecież 2 razy wjeżdżaliśmy do tego kraju. Zagryźliśmy zęby, cóż robić, trzeba płacić. Byliśmy żądni wrażeń, czekała na nas Kambodża…
Do Tajlandii powróciliśmy 3 dni później liniami Air Cambodia. Byliśmy oczarowani pobytem w Kambodży, bogactwem i przepychem świątyń i budowli jakie widzieliśmy w Angkor. Teraz powróciliśmy do Tajlandii, żeby pojechać w jakieś miłe miejsce nad morzem i się pobyczyć przez kilka dni. Noc spędziliśmy w tym samym hotelu co wcześniej czyli First Hotel. Rano poszliśmy jeszcze na zakupy kupić sobie jakieś ciuchy. Czekała nas teraz przejażdżka do miejscowości Jomtien obok Pattai. Wyjeżdżając do Tajlandii myśleliśmy raczej o jakiejś pięknej wyspie np. Koh Chang czy Koh Samui, gdzie moglibyśmy wypocząć. Jednak jak podliczyliśmy koszty i ilość dni doszliśmy do wniosku, że musimy się ograniczyć do czegoś bliższego Bangkoku a wyspy zostawić sobie na następny raz.
Mieliśmy jechać autobusem, więc aby tam dotrzeć przeszliśmy się pieszo z hotelu na stację kolejki nadziemnej Skytrain. Najbliższa nas stacja była to Ratchathewi. Sieć kolejowa BTS Skytrain jest bardzo nowoczesna. Klimatyzowane, wygodne wagoniki mkną po nadziemnych estakadach omijając korki na ulicach. Podróżuje się szybko i przyjemnie. Bilet kosztował 30 THB. Wysiedliśmy na stacji Ekkamai tuż przy terminalu autobusowym Eastern Bus Terminal, skąd odchodzą autobusy do Pattai. Nie wiem czemu na dworcu ktoś próbował nas zaciągnąć do innego okienka, skoro z daleka widziałem napis Pattaya. Udało nam się uwolnić od natręta i kupiliśmy dwa bilety na autobus deluxe (90 THB / 9 PLN za sztukę). Podjechał punktualnie, kierowca zapakował nasze plecaki do bagażnika, zajęliśmy numerowane miejsca i ruszyliśmy w drogę.
Niewiele ciekawego zobaczyliśmy po drodze. Dużo czasu zajęło samo wyjechanie z Bangkoku, który jest olbrzymim molochem trapionym przez gigantyczne korki. Do Pattai dojechaliśmy po kilku godzinach. Na dworcu wzięliśmy taksówkę, która za 200 THB zawiozła nas kilkanaście kilometrów na południe do hotelu Pinnacle Jomtien Resort & Spa. Mimo bliskości Pattai, której się obawialiśmy ze względu na wątpliwą reputację, hotel okazał się bardzo spokojny i przyjemny. Najważniejsze, że był oddalony kilkaset metrów od szosy, ukryty w enklawie gęstych drzew, z dala od zgiełku i hałasu. Ładnie położony składał się z dwupiętrowych budynków rozciągniętych wokół basenu i stawu. Wszystko pięknie udekorowane egzotycznymi drzewami i krzakami. Za restauracją znajdował się drugi, większy basen a wokół niego ogród. Idąc dalej w tym kierunku wychodziło się na plażę, niezbyt szeroką, ale czystą, piaszczystą z wieloma palmami. Jak do tej pory wszystko pięknie i tylko humor trochę się psuł jak się weszło do niezbyt zachęcającej wody i spojrzało w prawo, gdzie w oddali wznoszą się wysokie, betonowe budynki hotelowe w Pattai. Na szczęście nie było potrzeby żeby napawać się tym widokiem 🙂 Większość czasu spędziliśmy w ogrodzie przy basenie, na wieczorne spacery chodząc do jednej z licznych restauracji przy nabrzeżu. Zwłaszcza jedna z restauracji była znakomita. Znajdowała się na samym końcu deptaku z pięknym widokiem na morze. Siedziało się na kamiennych lawach przy kamiennych stolach na otwartym powietrzu a obsługiwał nas zniewieściały chłopiec w koszulce brazylijskiej drużyny piłkarskiej. To była najlepsza knajpa w okolicy o czym zresztą świadczyła ilość gości zjeżdżających się wieczorami. Smak krewetek w sosie czosnkowym i kapusty w sosie ostrygowym pamiętam do dziś. Do popijania obowiązkowo piwo Singha.
Stołowanie się wieczorami w przybrzeżnych knajpach było samą przyjemnością. Ryby podawane w restauracjach nie należały do tanich mimo, ze przecież znajdowaliśmy się nad samym morzem. Koszt obfitej kolacji dla dwóch osób z kilku dań z piwem wynosił około 600 THB (60 PLN). Na terenie naszego hotelu bezpośrednio przy plaży stal duży drewniany pawilon do masażu. Kręciło się tam kilka masażystek, które zachęcająco się do nas uśmiechały, aż ulegliśmy. Było bardzo przyjemnie, zręczne dłonie Tajki dokładnie rozmasowały wszystkie mięśnie podczas gdy delikatna bryza znad morza owiewała ciało. Godzinny masaż kosztował 300 THB (30 PLN). Tak bardzo byliśmy spragnieni słońca, ze pierwszego dnia strzaskaliśmy się jak raki i musieliśmy się nacierać maścią z aloesu. Doszliśmy do siebie, ale opalenizny do Polski nie przywieźliśmy. Przeczytaliśmy kilka książek, wypoczęliśmy i 5 maja wróciliśmy z Pattai do Bangkoku. Wracaliśmy też autobusem, tym razem na dworzec Mochit (koszt ten sam czyli 90 THB) a stamtąd taksówką na lotnisko (120 THB). Wracaliśmy ponownie przez Helsinki, tym razem transfer był krótki i bez przygód wróciliśmy do Warszawy.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0