Podróże bliskie i dalekie
Opis spisany z bloga, pisanego na żywo podczas wyjazdu.
Lima to miasto wielu kontrastów. Brzydoty i piękna, biedy i bogactwa. Jak zwykle po przylocie były przejścia z taksówką. To chyba już norma w każdym większym mieście, że taksówkarze rżną turystów. Zaczepił nas najpierw jeden gość po wyjściu z terminala i proponuje taksówkę. Ile pytamy? 150 soli (50 USD/ 135 PLN). Cena z kosmosu, wiec idziemy dalej. Stoi stoisko oficjalnych taksówek Green Taxi, w cenniku napisano, że do Miraflores, gdzie jest nasz hostal, koszt taxi to 45 soli (PEN). No to okay. Stoimy w tej kolejce i co chwila podchodzi jakiś kierowca z wywieszoną legitymacją Green Taxi i oferuje nam przejazd ?! Trochę dziwne skoro już stoimy właśnie po taki przejazd. Ale wszystko się wyjaśnia jak dochodzimy do panienki, która przyjmuje kasę i wystawia vouchery. Chcemy płacić a ona wskazuje na kierowce obok i mówi, że zapłacimy przy hotelu. Wszystko jasne. Idziemy wiec z gościem, który nas podwiezie na czarno, choć oficjalnie pracuje w Green Taxi. Po chwili nie ma już śladu po tym, że tam pracuje, bo ściąga jednym ruchem ręki znak taxi z dachu i rzuca na fotel pasażera. Witamy w Peru ! 🙂 Ale do hostalu Porta w dzielnicy Miraflores dowiózł nas szczęśliwie. Trochę z duszą na ramieniu, no bo wiadomo, straszyli nas, że jest niebezpiecznie w Limie.
Faktycznie domki w dzielnicy Miraflores są w większości śliczne ale wszystkie jak jeden mąż, otoczone wysokimi kratami, chronione drutem kolczastym. Na ulicach widać ochroniarzy albo policję. Miraflores położone jest na wysokiej skarpie, otoczenie jest pięknie zadbane, trawniki, place zabaw, fontanny, kamienne posągi. Do tego wysokie, nowoczesne apartamentowce. Wzdłuż głównych ulic dobre sklepy i restauracje. Ale peryferie miasta wyglądają zgoła inaczej. Brudne, chaotyczne dzielnice fabryczne pokryte smogiem. Wszystko jest brudno betonowe. Widać ubogich ludzi, bezdomnych, inny świat. Nasz hostal okazał się niewielkim domkiem w dzielnicy podobnych jemu budynków. Pokoje obszerne, bardzo wysokie, po 4 nocach spędzonych w ciasnej kajucie wydawały się wielkie jak hala. Taki stary kolonialny dom. Był już późny wieczór po dziewiątej, więc zasięgnęliśmy języka i poszliśmy sześć przecznic dalej w kierunku Placu 7 czerwca. No takiej Limy się nie spodziewaliśmy. Może raczej oczekiwaliśmy ubranych na kolorowo w peruwiańskich czapeczkach grajków. Tymczasem to raczej przypominało Cancun. Przy placu i sąsiadujących uliczkach, znajdowały się dziesiątki kolorowych, dudniących muzyką knajp. Kluby nocne, dyskoteki, karaoke, jedno przy drugim. Naganiacze ciągnący Cię do swojej knajpy, pokrzykujący z wszystkich stron. Peruwianki uśmiechnięte, szczupłe, wysokie, jakiś wyselekcjonowany sort 🙂 Daliśmy się zwabić na ośmiorniczkę w sosie z czarnych oliwek i litrowe piwo. Do hotelu dotarliśmy po północy i padliśmy wyczerpani z ulgą na wielkie szerokie łóżka z pachnącą pościelą. Mimo że ze statku zeszliśmy już 24 godziny temu to nadal nami kołysało…
Dziś przyleciała kontrola z Polski. Oficjalnie żeby skontrolować czy się dobrze prowadzimy z Martinezem, czy się dobrze odżywiamy, czy zmieniamy regularnie bieliznę, czy kobiety niewiadomego pochodzenia nie nocują po 10-tej w naszym pokoju. Wizytacja przebiega w przyjaznej i owocnej atmosferze. Justynie od samego początku bardzo się spodobało w Peru, trudy podróży jej nie zmogły i wieczorem poszliśmy w Miraflores nad ocean żeby coś zjeść.
A wcześniej tego dnia zwiedzaliśmy z Martinezem stare miasto. Nie daliśmy się zwariować przestrogom w przewodnikach i opowieściom znajomych i jednak postanowiliśmy się poszwędać i porobić trochę zdjęć. Na Plaza de Armas, głównym placu w Limie, trafiliśmy na zmianę warty przed pałacem prezydenckim Palacio de Goberno. Zmiana warty odbywa się równo w południe i jest dość skomplikowaną uroczystością. Przez prawie pół godziny wojskowa orkiestra wygrywa marsze a żołnierze ubrani w niebiesko czerwone mundury z epoki, maszerują jak ołowiane figurki w te i we wte. Przy tym samym placu znajduje się imponująca La Catedral de Lima z XI w. W środku znajduje się sarkofag Francisca Pizzary. Sam plac jest piękny, otoczony z dwóch pozostałych stron żółtymi kamienicami. Z pięknymi drewnianymi, ciemnymi wykuszami. Pośrodku fontanna i konna postać Francisca Pizarry. Chodząc po okolicznych uliczkach doszliśmy do Kościoła i zakonu San Francisco. Wstęp kosztował 5 soli (PEN). Przepiękny budynek, począwszy od katakumb wypełnionych szkieletami przez wspaniały dziedziniec z rzeźbionym, drewnianym sufitem i wykładanymi drobnymi kafelkami ścianami. Pośrodku patio pięciu fontann. Największe wrażenie zrobiła na nas biblioteka ze starymi woluminami. Wygląda jak wyjęta żywcem z filmu “Imię Róży”. Wyposażenie budynku, komnat, zachowane ornamenty świadczą o tym, że zakon radził sobie znakomicie i żył bardzo bogato. Pytanie dlaczego akurat zakon franciszkański, który propagował ubóstwo i skromność, tak sobie dogadzał ? Ale to chyba żadne zaskoczenie w świecie kościoła, prawda ? No i tak szlajaliśmy się po mieście, kolorowym, żywym, nowoczesnym aż nadszedł czas żeby odebrać przesyłkę z Polski 🙂 Na powitanie Justyna dostała shake’a z truskawek a nam się odwzajemniła kanapkami z suchą kiełbasą…
Witam wszystkich, jestem już nareszcie w Limie. Po długim, wyczerpującym, trwającym 12 godzin locie z Amsterdamu wylądowałam szczęśliwie na lotnisku. Sprawnie przeszłam przez bramki kontrolne i odebrałam nawet swój bagaż. Jezu, jak się ciesze ! Potem prosto do wyjścia i do spotkanie z moimi towarzyszami podróży. Na szczęście mój kochający mąż wraz z kolegą już na mnie czekali. Uff ! Dotarłam sama do Limy i jestem bardzo z tego powodu bardzo dumna 😉 Miasto po krótkich oględzinach bardzo przyjemne (choć nieciekawe architektonicznie). Pięknie położone na wysokim klifie z widokiem na daleki ocean. Musze kończyć, właśnie udajemy się na wyspy Ballestas zwane Mini Galapagos i przede mną masa wrażeń. Pa!
W Limie kupiliśmy sobie dwudniowy pakiet turystyczny od sprzedawcy w biurze podróży Julius. Handlowiec w biurze naprawdę zasługuje na uznanie, bo przyszliśmy tylko po bilety autobusowe a efekt jest taki ze siedzimy na skraju pustyni Paracas nad nędzną zatoką pełną kutrów rybackich i wcinamy squidy 🙂 Ceviche w wykonaniu peruwiańskim jest genialne. To owoce morza podane na liściach sałaty, pokryte czerwoną słodką cebulą i skropione sosem cytrynowym. Palce lizać. Czuć było, że gość z biura podróży jest specjalistą w momencie kiedy poprosiliśmy o bilety a on z uśmiechem na twarzy zdjął monitor z biurka i rozpostarł przed nami mapę Peru i zaczął czarować. Bron boże nie mówię, że coś jest nie tak. Wszystko jest absolutnie cacy i jesteśmy jak dotąd bardzo zadowoleni z usług biura i pakietu, który kupiliśmy. Nawet z faktu, że musieliśmy dziś wstać przed 3 rano w zupełnych ciemnościach i zejść do recepcji hostalu, gdzie czekał już na nas gość z samochodem. Mieszkańcy Limy jak zauważyliśmy świetnie się bawią w nocy, jechaliśmy na dworzec autobusowy w ciemnościach a na ulicach było dużo ludzi. Może to fakt, że wczoraj wieczorem był Halloween a Peruwiańczycy, jak zauważyliśmy , zwłaszcza po przebranych dzieciach, bardzo polubili ten zwyczaj. Co prawda ich cmentarze wyglądają zgoła dziwnie. Groby wyłożone są kafelkami, jakimi u nas wykłada się łazienki. Ale pewnie dobrze się to zmywa i utrzymuje w czystości.
W okolicach dworca mogliśmy zobaczyć jakie jeszcze rozrywki oferuje nocą Lima. Na chodniku stały atrakcyjne panie oferując kierowcy w mgnieniu sekundy szybki przegląd swoich wdzięków. Stały mianowicie tyłem do ulicy w samych stringach wypinając zgrabne pośladki do przejeżdżających samochodów. Dworzec autobusowy linii Cruz del Sur w Limie rewelacja. Ogrodzony teren, ochrona, wygodny parking, w środku klimatyzowana poczekalnia, stanowiska odprawy jak na lotnisku, komputerowe stanowiska informacyjne. Polska ze swoimi PKS-ami to jakaś żenada przy tym serwisie, jesteśmy sto lat za murzynami. Bagaże oddaje się w okienku i dostaje kwit bagażowy, na pokładzie autokaru jest stewardesa w szpileczkach 🙂 Przy 3-godzinnym rejsie dostaliśmy lekki posiłek. Siedzenia ekonomiczne rozkładają się do pozycji pół-leżącej a w klasie first do całkowicie płaskich łóżek. Takich rzeczy nie ma nawet w niektórych samolotach. Osobliwe było to, że każdy pasażer przy odprawie a potem na pokładzie autokaru został nakręcony kamera video przez pracownika ochrony. Podobno dla celów bezpieczeństwa.
Dojechaliśmy do Paracas, tam szybki transfer na łódź motorową i popłynęliśmy na Islas Ballestas, tzw. Galapagos dla ubogich. Mi się podobało, było to świetne uzupełnienie tego co widzieliśmy na wyspach w Ekwadorze. Rejs trwa około 2 godzin i pływa się wokół kilku wysp, zamieszkałych głównie przez ptaki. A są ich tysiące. Kiedy zrywają się do lotu niebo robi się czarne. Kiedy siedzą na skałach tworzą biały dywan. Ciekawostką jest fakt, że wyspy, których jest 28, określa się jako Islas Guanas. Guano to po hiszpańsku gówno. Na wyspach zbiera się co kilka lat odchody ptaków jako wysokogatunkowy, naturalny nawóz. Przez kilka lat głębokość warstw odchodów na wyspie może dochodzić do kilkunastu metrów. To się nazywa gówniany interes 🙂
Jak napisałem, ptaków na Islas Ballestas są tysiące, mewy, pelikany, na niektórych wyspach kormorany. Są też duże kolonie lwów morskich. W wodzie pluskają się delfiny. Cudnie, tylko strasznie wiało i urywało głowę jak łódź szybko płynęła w stronę powrotną do portu. Na lądzie, przy deptaku z restauracjami spotkaliśmy naszych Słowaków z Galapagos. Popijali kawę w otoczeniu grupy swoich rodaków i wielce się ucieszyli na nasz widok. No a godzinę później zabraliśmy się na wycieczkę po rezerwacie Paracas, której nigdy nie mieliśmy w planach, ale sympatyczne biuro Julius nam sprzedało w pakiecie. Rezerwat Paracas to w zasadzie pustynia, tak więc robimy sobie zdjęcia na tle wydm oraz na skraju wysokich klifów nad oceanem. A na lunch zawieziono nas do jakiejś, trudno to nawet nazwać oazy, bo nie ma tu drzew, powiedzmy osady. W zatoczce jest zacumowanych może 30 kutrów rybackich a na lądzie stoją 3 restauracje oraz budynek z toaletą. Toaleta to najlepszy biznes w osadzie. Jest jedna jedyna i właściciel pobiera za wizytę 15 soli (czyli 14 PLN). Nieźle, co ? Poszliśmy do knajpy nie polecanej przez naszego przewodnika, żeby nie dostał za nas haraczu. Jedzenie jest na szczęście wyśmienite. Dziś po południu czeka nas dalsza podróż autobusem do Nazca.
Droga z Nazca do Arequipa wiedzie przez kosmiczne krajobrazy. Z jednej strony ocean, z drugiej wysokie, pokryte mgła góry. Wszystko jałowe, bez drzew, skaliste, piaszczyste. Pustkowie totalne. Przynajmniej przez pierwsze 3 godziny jak jedziemy. Ale powoli się ściemnia i więcej już nie zobaczymy z okien naszego autokaru. Mijaliśmy miejscowość widmo, w której nie było ani jednej żywej duszy, zresztą nawet te miejscowości, które są zamieszkane są przygnębiające. Parterowa zabudowa, kwadratowe budyneczki z wystającymi kikutami zbrojenia na dachach, bardziej to wszystko przypomina jakąś ruinę niż skończone budowle. Jeśli nawet jakaś fasada jest wykończona to tylko ta frontowa od ulicy, najczęściej wymalowana jest w jakieś żywe kolory. Dużo lokalnych knajpek, sklepików z mydłem i powidłem, ludzie siedzą przed budynkami i wpatrują się w ulice. Każde miasteczko jest podobne do siebie.
Nawet Nazca, w której dziś spaliśmy niewiele się różniła. Była co prawda większa, przez środek biegła główna ulica, a przy niej dużo restauracji i biur podróży pod potrzeby turystów. Fasada budynku wcale nie musi świadczyć o tym co jest we wnętrzu. Jak z człowiekiem, brzydka powłoka może kryć piękne wnętrze 🙂 Za wygląd naszego miejsca noclegu z zewnątrz nie dałbym złamanego dolara, po wejściu do środka okazało się, że kryje piękny dziedziniec z ogrodem i basenem. Pozory mylą. Nazca żyje z turystów i lotów awionetkami nad płaskowyżem Nazca, żeby podziwiać dziwne rysunki na ziemi. My też wykupiliśmy taki 30 minutowy przelot Cessną. Oprócz pilota było nas w środku 5 pasażerów. Martinez chwalił się pilotowi, że też pracujemy w liniach lotniczych jakby miało to coś zmienić, ale nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia.
Największą fascynację u turystów przybywających na płaskowyż Nazca, robią figury przedstawiające zwierzęce i roślinne kształty, których jest kilkanaście najbardziej znanych i dużych, ale tak naprawdę na płaskowyżu są tysiące dziwnych znaków i rysunków. Nikt nie zna pochodzenia tych tajemniczych rysunków. Do mnie osobiście najbardziej przemawia wersja, że rysunki są wynikiem halucynacji miejscowych szamanów po zażyciu odpowiednich środków, wspomagających kolorowe wizje 🙂 Widzieliśmy więc z samolotu rysunki Astronauty, Małpy, Psa, Kondora, Pająka, Kolibra, Drzewa, Raka, Papugi i Flaminga oraz wiele innych niezrozumiałych linii i figur. Robiliśmy zdjęcia i postaramy się po powrocie do domu wszystko rozszyfrować w długie jesienne wieczory 🙂 Trzeba przyznać, że wizerunki zrobione przed wiekami i widoczne tylko z powietrza dają wiele do myślenia.
W samym Nazca niewiele jest robienia. W zasadzie to prawdę mówiąc nic. Powałęsaliśmy się po miasteczku, po lokalnych bazarach i uliczkach. Zjedliśmy obowiązkowo kurczaka. Dla Peruwiańczyków kurczaki to główne źródło pożywienia, oprócz świnek morskich rzecz jasna. Jeszcze nie próbowaliśmy tego małego gryzonia. Martinez wspomina swoja świnkę z dzieciństwa o imieniu Pinokio i jakoś przez wzgląd na wspomnienia nie mamy na razie odwagi 😉 Co chwila widać kurczakarnie w mieście. Porcje podają gigantyczne, kawałki kurczaka są przyrządzane w panierce podobnej do tej z KFC. A do picia obowiązkowo każdy kupuje Inca Cola. Ten napój to nic innego jak nasza polska oranżada landrynkowa sprzed lat. Właśnie podano catering w naszym autokarze, jakaś wołowina z ryżem, warzywa i kisiel. Do picia Coca cola. Za oknami już ciemna noc a przed nami jeszcze 6 godzin drogi. Czy dziś jechał może ? Jeśli tak, to żałuję, że nie mogłem tego obejrzeć…
Nabraliśmy ciuchów jak na zimę a tymczasem pogoda nas rozpieszcza. W dzień słoneczko przyjemnie pali w kark i odsłonięte ramiona. Smarujemy się pięćdziesiątką a i tak nos i uszy mamy czerwone. Dzień spędziliśmy w Arequipie. Przyjechaliśmy tu wczoraj wieczornym autobusem z Nazca. Było po jedenastej w nocy. Miasto wymarłe. Tanią taksówką pojechaliśmy do posady, którą znaleźliśmy w internecie, ale nigdy nie dostaliśmy potwierdzenia rezerwacji. Samochód kluczył po ciasnych, wymarłych ulicach. Gdzieniegdzie na rogu stal patrol policyjny, poza tym ani żywej duszy. Zatrzymaliśmy się pośrodku jakiejś kolejnej uliczki, jeden i drugi jej koniec tonął w słabo oświetlonych ciemnościach. Drzwi w fasadzie budynku opatrzone były napisem Posada San Juan, więc wszystko w porządku. I tak jak pisałem wcześniej, nie należy się sugerować zewnętrzną fasadą. Po wejściu po schodkach okazało się, że zarezerwowaliśmy sobie całkiem przyjemny, sympatyczny hotelik z małym wewnętrznym patio. W dodatku z bezpłatnym wifi dzięki czemu piszę tego bloga i wiem niestety jak pojechał Kubica 🙁
Miasto jest pełne uroku. Dziś mamy dzień bez napiętego planu zwiedzania, wiec wałęsaliśmy się po uliczkach, piliśmy kawę w knajpkach na Plaza de Armes i zjedliśmy świnkę morską z rusztu. Smakuje jak pieczony kurczak a wygląda jak rozdeptana… świnka morska. Pieką ją razem z pyskiem i pazurami, więc widok na talerzu nie jest zbyt zachęcający. Ale doszliśmy do wniosku, że Peruwiańczycy pewnie tak samo pomyśleliby o tym, że my jemy króliki czy bażanty, więc nie powinniśmy się dziwić, że oni lubią świnki morskie. Stare miasto w Arequipa jest urocze. Piękny duży plac centralny czyli Plaza de Armas obsadzony jest palmami i obowiązkowo pośrodku ma fontannę. Jeden z boków placu zajmuje Katedra z białego kamienia z imponującymi dwoma wieżami górującymi nad miastem. Pozostałe 3 boki tworzą kamienice z sukiennicami. W kafejce na piętrze w sukiennicach spróbowaliśmy herbaty z liśćmi koka. Śmierdzi suszonym sianem, podobnie jak herba matte w Argentynie. Ale ma ponoć łagodzące działanie przy objawach choroby wysokościowej. A Arequipa położona jest na wysokości 2350 m n.p.m. Jako dwaj nadciśnieniowcy odczuwaliśmy z Martinezem tą wysokość. Oddech staje się krótszy, serce szybciej bije, wkrada się nerwowość i człowiek się szybko męczy. Justyna nie odczuwa w ogóle takich objawów, ma niskie ciśnienie i czuje się na tych wysokościach jak ryba w wodzie. Na wszelki wypadek kupiliśmy sobie w aptece tabletki na sorochi, czyli właśnie na chorobę wysokościową.
Jutro, a w zasadzie dziś w nocy bo o 2:30 wyjeżdżamy na wycieczkę do kanionu Colca. Będziemy tam na wysokości ponad 4000 m. n.p.m. W południe dzisiejszego dnia zrobiliśmy sobie wycieczkę do Monasterio de Santa Catalina. Klasztor ten położony jest 2 przecznice od Plaza de Armas i jeśli można by go określić jednym krótkim zdaniem to jest cudny jak cukierek. Jest rozległy i parterowy. Zbudowany w 1579 r. służył jako schronienie dla kobiet, które zdecydowały się wstąpić na całą resztę swojego życia do klasztoru. Poczytywano sobie to za zaszczyt jeśli jedna z córek z zamożnej, szanowanej rodziny decydowała się na taki krok i zamieszkiwała w prywatnej celi wewnątrz murów. Klasztor wygląda jak małe średniowieczne miasteczko z plątaniną wąskich uliczek. Ma piękne kolory murów, białe, ciemno-czerwone i intensywnie niebieskie. Znajdziemy tu kilka dziedzińców z łukowymi arkadami i bramami, fontannę, schodki, łukowe przęsła nad uliczkami, wreszcie ogrody. Piękne miejsce do zwiedzania i fotografowania.
Późnym popołudniem, kiedy w końcu wyrwaliśmy się z bazaru ze swetrami z alpaki, gdzie kupiłem sobie, oczywiście, jakżeby inaczej czapkę a’la Tusk, tylko, że bardziej stonowaną kolorystycznie, wspięliśmy się do Bar on the Top. To restauracyjka na dachu najwyższej kamienicy przy Plaza de Armas zaraz przy samej katedrze. Pani kelnerka ubrała nas w wełniane poncha, bo trochę wiało na górze. Ależ piękny podziwialiśmy zachód słońca! Arequipa otoczona jest wysokimi górami w tym ośnieżonymi 5-tysięcznikiem El Misti i wulkanami Chachani i Pichu Pichu. Słońce schowało się za górami a niebo mieniło się kolorami czerwieni i fioletu. Podświetlono Plaza de Armas i wieże katedry. Jak w bajce. Justyna i Martinez pili znowu herbatę z liśćmi koki a ja nie mogłem sobie odmówić, mimo ich potępiających min, ciemnego lokalnego piwa Cusquena. Jest po prostu znakomite. Najwyżej będę jutro cierpiał wysoko w Andach… Oby nie.
Dziś grany był kanion Colca. Pobudka o 2 w nocy, wyjazd pół godziny później busikiem w 9 osób w całkowitych ciemnościach. Było w końcu przynajmniej zimno, do tego stopnia, że szyby parowały i kierowca miał trudności z widocznością. A jechaliśmy, bagatela, drogą wijącą się wśród gór na wysokości ponad 4 tys. m. n.p.m. Po świcie dojechaliśmy do Chivay, stolicy regionu Indian Colca. Położona jest na 3633 m. n.p.m. Szybkie śniadanie i zwiedzanie. Jadąc drogą w góry zobaczyliśmy pierwszych Indian. Mężczyźni nie wyróżniają się niczym szczególnym, zajmują się rolą, tacy niscy kowboje. Kobiety też niskie, z pięknymi zakrzywionymi nosami, ubrane niezwykle kolorowo, w kapeluszach na głowie i z tobołkami na plecach. Na placyku przed starym kościółkiem mogliśmy podziwiać taniec Indianek wokół fontanny. Mało skomplikowany, nawet ja bym dał radę tak zatańczyć, no ale przecież nie w tym rzecz…
Kolorowo ubrane Indianki dla potrzeb turystów ustawiały się do zdjęć z alpakami i orłami. Justyna skrzętnie skorzystała z okazji. Nie muszę chyba dodawać, ze na każdym kroku kolorowe Panie w ponczach i kapeluszach mają swoje kramy oferując wszystko co da się wydziergać z wełny alpaki. Bieda w tych miasteczkach w dolinie Colca aż piszczy, co nie znaczy, ze nie żyją dobrze z turystów. To prawdopodobnie obecnie ich główne źródło zarobkowania. Naszym busikiem przemieszczaliśmy się po górach wąską szutrową ścieżką mając w dole coraz bardziej powiększający się kanion. Jest imponujących rozmiarów, ocenia się, że jest 2 razy głębszy niż słynny Wielki Kanion w USA. Co ciekawe duże jego tereny w dolnych częściach są przeznaczone pod uprawy. Poszatkowany jest zielonymi tarasami, wzdłuż wijącej się tam leniwie rzeczki.
Finalnym przystankiem na naszej górzystej ścieżce, gdzie z trudem mijały się dwa samochody, był Cruz del Condor, czyli punkt obserwacyjny kondorów. Wiadomo, w końcu jesteśmy w Andach i nie mogło zabraknąć tych ptaków w programie. No więc było ich całe 3 sztuki. Nawet dały się uprosić dziesiątkom turystów i poszybowały sobie kilkakrotnie w kanionie. Nic specjalnego jeśli mam być szczery. Zjechaliśmy na dół do Chivay w południe i żeby się odświeżyć zawitaliśmy do Hot Springs. To taki lokalny kompleks kilku basenów, który czerpie wodę z termalnych gorących źródeł pochodzenia wulkanicznego. Może gdyby włodarze tego miejsca bardziej się postarali żeby dopieścić swój obiekt to bym wyraził zachwyt, a tak znowu muszę się powtórzyć, nic takiego. Popływaliśmy w gorącej wodzie, opłukaliśmy się pod lodowatym prysznicem i ruszyliśmy do miasta na obiad. Potem kwadrans żeby sprawdzić na lokalnym bazarku, czy aby ceny czapek nie są przypadkiem niższe niż w Arequipie i powrót do busiku.
Przewodnik trafił nam się kiepski, bo raz, że mówił mało to jeszcze tak niewyraźnie, że nie wiedzieliśmy czy mówi po angielsku czy hiszpańsku. Zatrzymywaliśmy się jeszcze w wielu miejscach po drodze aby podziwiać kanion, popatrzeć na żyjące na wolności alpaki. Na wysokości prawie 4900 metrów nad poziomem morza, zrobiliśmy postój w miejscu (Mirador de los Andes, Tramo de la Cordillera Volcanica en los Andes Centrales), z którego doskonale widać było okoliczne szczyty gór i wulkanów. Nie powiem zapierało dech w piersi, ale nie widoki a rozrzedzone powietrze. Każdy szybszy ruch powodował trudności ze złapaniem oddechu. Ale tak w sumie, muszę powiedzieć, że znosiliśmy to całkiem dobrze, bez większych problemów. Widocznie każdy organizm inaczej to odczuwa. Ostrzegano nas żeby nie pić alkoholu na tych wysokościach, tymczasem regularnie pije lokalne ciemne piwo i czuje się jak młody Bóg 😉 Do Arequipy wróciliśmy po piątej, wytrzęsieni i zmęczeni całodniowym programem. Ledwo się zmusiłem napisać tych kilka zdań. Jutro znów wstajemy o świcie, po szóstej rano mamy samolot do Juliaca, będziemy starali się dostać nad jezioro Titicaca.
Zostawiliśmy za sobą górzystą Arequipe i przelecieliśmy samolotem do miejscowości Juliaca, która z góry jest płaska jak stół. Ubogo tu strasznie i nie ma kompletnie nic oprócz skał i piasku. Taksówką zbiorczą zabraliśmy się do Puno, miasteczka nad jeziorem Titicaca, które znajduje się 45 km. od lotniska. Przysnęliśmy podczas drogi żeby się natychmiast przebudzić kiedy Pani w hostelu powiedziała, że niestety nie ma dla nas miejsc, które zarezerwowaliśmy. Jakaś grupa przedłużyła sobie pobyt o jeden dzień. Znaleźli nam na szczęście trójkę w hotelu niedaleko, z ładnym widokiem z najwyższego piętra na jezioro. Cóż Puno niewiele się różni od dotychczas widzianych miast w Peru jeśli chodzi o architekturę, jednak jego niewątpliwą zaletą jest położenie na wzniesieniu i pagórkowatym terenie oraz dostęp do jeziora Titicaca. Uliczki są strome i wąskie, domy nieotynkowane, ceglane, niewykończone Ale po raz pierwszy poczuliśmy lokalny peruwiański folklor, niekoniecznie prezentowany dla turystów. Kobiety chodzą po ulicach kolorowo ubrane w charakterystycznych małych melonikach. Ich chusty i spódnice są obłędnie kolorowe.
Trafiliśmy dziś tj. 5 listopada na doroczne święto z okazji narodzin pierwszego Inki – Manco Capac. Miasto żyło tym świętem. Główna ulica prowadząca do portu pełna była miejscowych, handlarzy, turystów na szczęście jak na lekarstwo, zaledwie kilka osób. Dotarliśmy do portu, kupiliśmy bilety na stateczek na wyspy Uros, również znane jak Islas Flotantes. Przed portem dziki tłum na coś czekał. Mieliśmy już wypływać kiedy na horyzoncie ukazała się flotylla stateczków, kilka większych kilkuosobowych oraz kilkadziesiąt małych czółen jednoosobowych zbudowanych z trzciny. To Indianie Uros przybywali z wyspy do Puno. Kolorowi, przebrani w swoje tradycyjne stroje, w pióropuszach. Dopłynęli do brzegu i wyszli tańczyć na ulicach w kolorowych orszakach My tymczasem płynęliśmy już w stronę zielonych trzcin totora, które porastają jezioro Titicaca. Była nas tylko czwórka turystów na całym statku, tj. my i poznany przypadkowo Francuz. Wędrował sobie przez kilka miesięcy po Ameryce Południowej a mieszka na co dzień w Lyonie, gdzie zawodowo przycina murawę na stadionie. Indianie Uros mieszkają na słynnych pływających wyspach zbudowanych z kilku warstw trzciny totora. Co kilka lat muszą kłaść dodatkowe warstwy trzciny, która gnije od spodu. Chaty, łódki, wszystko zbudowane jest z tych trzcin.
Wysiedliśmy na jednej z wysepek, gdzie grupka kobiet zrobiła dla nas szybką prezentację, potem przewieźli nas czółnem na kolejną wyspę. Leżeliśmy sobie na trzcinowym czółnie a Indianka wielkim wiosłem machała na rufie. Podłoże ugina się pod stopami, gdzieniegdzie stopa potrafi się zapaść po kostkę. Niestety komercja dotarła również tu, miejscowi żyją z turystów i podejrzewamy, ze większość na noc wraca na ląd a tu przypływa tylko do pracy 😉 Niemniej jednak to jedyne tego typu miejsce na świecie, jezioro Titicaca to święte jezioro Inków, do dziś zamieszkałe przez plemiona Quechua i Aymara, największe jezioro w Ameryce Płd., i najwyższe żeglowne jezioro świata. Pogodę mieliśmy piękną, kilka chmurek na błękitnym niebie i palące słońce. Na tej wysokości, 3830 m n.p.m można się nieźle opalić. Za to pod wieczór zrobiło się chłodno, wręcz zimno. W mieście tańce i parady, orszaki maszerują pod katedrą na Plaza de Armas wzbudzając wielkie zainteresowanie miejscowych. Choroba wysokościowa dała o sobie znać, Justyna się gorzej poczuła w ciągu dnia, bóle głowy, nudności, brak apetytu. Herbatka z liśćmi koki nie bardzo działa. Na szczęście kończymy z tymi wysokościami, jutro zjeżdżamy niżej, lecimy do Cuzco. A zapomniałem dodać, że na wyspie Uros w chacie z trzciny zjedliśmy smażoną, świeżutką rybkę z jeziora z ryżem. Bardzo smacznie i folklorystycznie. Puno jak dotychczas, najbardziej nam się spodobało pod względem kolorytu i atmosfery, tutaj widać i czuć Peru, które znaliśmy z opowieści i filmów dokumentalnych. Jest super fajnie 🙂
Zapadł zmrok a na ulicach nadal trwała zabawa. Zostawiliśmy Justynę w hotelu, bo była zmęczona i postanowiła iść wcześniej spać a my poszliśmy z Martinezem na główny plac. Cały plac i schody przed katedrą były zapełnione ludźmi. Ulicami szły kolorowe grupy tancerzy. W odróżnieniu od popołudnia kiedy prezentowały się szkoły dzieci i młodzieży, teraz prezentowali się dorośli artyści. Peruwianki kojarzą się z niskimi, korpulentnymi kobietami w kolorowych chustach, tymczasem na placu tańczyły długonogie, zgrabne dziewczyny w mini spódniczkach na wysokim obcasie. Zastanawiam się czy starsze pokolenie babć na trybunach nie czuło się zgorszone takimi widokami. Atmosfera panowała jak na karnawale. Sklepikarki na przenośnych rusztach smażyły szaszłyki z alpaki, były ciastka, przekąski, napoje w torebeczkach. Co chwila wybuchały petardy. Jedna wielka zabawa. Skończyło się około ósmej wieczorem i niesieni przez rozentuzjazmowany tłum jeszcze przeszliśmy się po mieście. Natrafiliśmy na pasaż handlowy, zupełnie zrobiony pod turystów, z pubami, pizzeriami, nowoczesnymi sklepami. Dobrze ze nie trafiliśmy tam rano, bo zepsułoby nam to wizerunek Puno. Komercja niestety jest widoczna na każdym kroku.
Kiedy lądowaliśmy w Juliaca na lotnisku w hali przylotów grała kapela indiańska zupełnie jak u nas w Warszawie na Placu Zamkowym. Dziś siedzimy na lotnisku, żeby odlecieć do Cuzco i ta sama kapela też odgrywa swoje hity i zbiera pieniądze do kapelusza. Na lotnisko dostaliśmy się nie bez problemów. Zamówiliśmy wczoraj taksówkę, ponieważ na miejsce jedzie się prawie godzinę. Rano przyjechał jakiś Peruwiańczyk do hotelu, powiedział, że po nas, załadowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Dojeżdżamy do rogatek miasta a tam przed nami blokada policyjna. Kierowca skręcił na stację benzynową obok, zatankował i wyjechał w odwrotną stronę niż należało jechać. Wjechaliśmy na pełną wertepów polną drogę omijając policyjny posterunek. Kierowca wytłumaczył, że nie ma pozwolenia na wożenie turystów, bo nie jest… taksówką. Wyjechaliśmy kilka kilometrów dalej na szosę, ale tam też stał radiowóz. Policjant coś gwizdnął ale nasz samochód się nie zatrzymał i pojechaliśmy dalej. Nikt nie strzelał, nie było pościgu 😉
Przedmieścia Cuzco wyglądają tak samo beznadziejne jak wszystkie inne miasta Peru, brudne, parterowe, ceglane kwadratowe budynki, chaotycznie rozrzucone po ulicach. Trochę nas to zniechęciło w pierwszym momencie. Ale jak tylko wyszliśmy z naszego hostelu Cusi Wasi i zaczęliśmy zbliżać do głównego rynku, widoki zaczęły zmieniać się diametralnie. Stare kamienice z pięknie rzeźbionymi balkonami i drzwiami, łuki, małe placyki z zielenią. Doszliśmy do Plaza de Armas i oniemieliśmy z zachwytu. Przepiękne miejsce, najpiękniejszy rynek jaki dane nam było dotąd zobaczyć w Peru. Jest przepastny i kolorowy. Jakże odmienny od przedmieść peruwiańskich miast. Schludnie utrzymany z pięknym trawnikiem, tonący w kwiatach, żółtych i biało-różowych. Pośrodku obowiązkowo imponująca zielona fontanna. Z jednej strony placu jak zwykle kościół, na rogu katedra, a pozostałe części placu zapełniają niezwyklej urody, przecudne dwupiętrowe kamieniczki z arkadami na parterze. Każda kamieniczka ma misternej roboty drewniane wykusze, w których mieszczą się kawiarenki. Wszystkie budynki kryte są czerwoną, ceramiczną dachówką. W tle widać na wzniesieniach podobne zabudowania całej starówki. Przepiękne miejsce. Uliczki odbiegające od placu, nie mniejszej urody, wąskie wybrukowane kamieniem, stromo ciągnące się w dół i górę. Wszędzie galerie, sklepiki, knajpki.
Zwiedziliśmy katedrę, ociekającą złoceniami, wypełnioną niezliczoną ilością malowideł, w tym obraz z ostatnią wieczerzą, na której Jezus z Apostołami zajada świnkę (chyba morską, ale nie jesteśmy co do tego zgodni). W każdym bądź razie świątynia razi przepychem i bogactwem. Sporo też kosztuje przyjemność jej podziwiania – 25 soli (23 PLN za bilet wstępu). Potem odwiedziliśmy Qorikancha – kościół katolicki wybudowany na fundamentach i murach najstarszej świątyni inkaskiej w Cuzco. Wrażenie robią fragmenty murów świątyni inkaskiej, są to bloki skalne idealnie przycięte i do siebie dopasowane bez użycia zaprawy. W Cuzco mniej widać kolorowej ludności lokalnej w tradycyjnych strojach, za to zdecydowanie więcej turystów. Na każdym rogu na starówce dziewczyny oferują masaż. Nie znam niestety szczegółów tej oferty bo Justyna nas dobrze pilnuje 😉 W ogóle nabrała sił po wczorajszej niedyspozycji i dziś ciąga nas po mieście, kościołach i muzeach. Martinez zasypia właśnie w restauracji czekając na kurczaka z czosnkiem. Za mną chodzi dziś jakieś krwiste mięso… ale na steka z argentyńskiej wołowiny raczej nie ma szans. Króluje kurczak i alpaka. Mamy piękne słoneczne popołudnie i po obiedzie jedziemy na wzgórze górujące nad Cuzco – Saqsaywaman, żeby podziwiać pozostałości po inkaskiej warowni.
Dochodzimy do wniosku, ze Peru jest drogie. Jasne, każdy znajdzie coś na własną kieszeń, można się przespać za 10 soli jak i za 80 soli, można zjeść posiłek za 10 soli jak również za 40. Nam bliżej do tych drugich opcji, ale to dlatego, że mamy mało czasu i wszystko musimy mieć z góry, szybko i sprawnie załatwione. Niektórych kosztów nie da się jednak uniknąć. Opłaty dla turystów za wejścia do muzeów, kościołów i obiektów historycznych są koszmarnie wysokie. Byle jaki kościół w każdym mieście to co najmniej 10 soli (3.3 USD / 9 PLN), katedra w Cuzco 25 soli a jak wjechaliśmy na szczyt wzgórza nad Cuzco gdzie mieszczą się ruiny twierdzy Saqsaywaman okazało się, że wstęp kosztuje 40 soli (13.3 USD/ 36 PLN). A do obejrzenia jest tam w zasadzie tylko część murów zbudowanych z dużych bloków kamiennych. Szczerze mówiąc nic niezwykłego. Za to faktycznie widok na miasto Cuzco z góry jest fantastyczny. Do miasta schodzi się wybrukowanymi schodami. Po starówce można chodzić godzinami, jest to pełne uroku miasto i zdecydowanie godne polecenia w Peru. Zresztą każdy kto przyjeżdża do tego kraju z pewnością musi zobaczyć Machu Picchu a więc naturalne jest, że musi zatrzymać się i w Cuzco. Jak bardzo jest to skomercjalizowane miasto pod gusta turystów, niech świadczy fakt, że na głównym rynku jest McDonalds 😉 Zjedliśmy tu lody, również dlatego, że mają darmowe wifi.
Będąc w Arequipie zamówiliśmy sobie bilety na pociąg do Aguas Calientes, jak również nocleg na miejscu. Miał go ktoś dostarczyć nam do hostelu w Cuzco. Wróciliśmy na nocleg a voucherów nie ma. Poprosiliśmy recepcjonistę żeby zadzwonił pod podany numer telefonu i po krótkiej rozmowie oświadczył, że ktoś przyjdzie o ósmej wieczorem. Nikt nie przyszedł, zadzwoniliśmy jeszcze raz i obiecano nam, że następnego dnia rano ktoś się zjawi. Do dziewiątej rano nie było nikogo. Trochę w nerwach, bo tego dnia mieliśmy jechać rano do Ollantaytambo, znowu dzwonimy do coraz bardziej podejrzanego biura podróży. Po chwili zjawił się gość, ale przyniósł tylko bilety w jedną stronę i na późniejszą godzinę niż wstępnie się umawialiśmy. Voucherów na hotel nie przywiózł. Trochę nam puściły nerwy, ale co robić ? Jedziemy dalej i liczymy na to, że rzeczywiście na miejscu ktoś nam w końcu dostarczy bilety powrotne i przyjmą nas do hotelu.
Dziś zarządziliśmy dzień oszczędzania na transporcie, a zarazem zbliżenia z miejscową ludnością. Podjechaliśmy taksówką na przedmieścia Cuzco w okolice Puente Grau, gdzie mieści się mały dworzec autobusowy. Zaraz obok w podwórku stało kilka taksówek i busików i otoczyło nas naraz kilku mężczyzn mocno nalegających żeby skorzystać z ich prywatnej oferty. Nie spodobały nam się ich gęby i natarczywość, więc mocno ściskając plecaki przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie w podobnym podwórku stało kilka zniszczonych autobusików z napisem Urubamba. Był tam też mały budyneczek z oknem, gdzie kupuje się bilety i kolorowy tłumek ubogo wyglądających pasażerów. Bilet kosztował 3.50 soli (3 PLN) i o dziwo mieliśmy nawet przyznane miejsca na pokładzie. Nie wszyscy mieli takie szczęście, bo załadowało się do autobusu tyle osób ile akurat było chętnych. Zanim ruszyliśmy weszła pani w kapeluszu i zaczęła coś mówić do podróżujących. Autobus ruszył a pani zaczęła coś śpiewać. Potem z torby wyjęła opakowanie ze słodyczami, coś a’la gumy mamba i zaczęła sprzedawać. Poprzeciskała się pomiędzy ludźmi w autobusie, sprzedała trzy sztuki i wysiadła.
Tymczasem pojazd się zapełniał coraz bardziej, po drodze wsiadali coraz nowsi pasażerowie, aż zrobił się taki ścisk, że już nie sposób było kogokolwiek więcej zmieścić. Zaraz przy nas stanęła kobieta z małą dziewczynką umieszczoną w kolorowej chuście na plecach. Za rękę trzymała chłopczyka, może 5 letniego a w drugiej ręce miała torbę, z której dochodziło miauczenie i coś się w niej ruszało. Kiedy mała dziewczynka o olbrzymich czarnych oczach zaczęła płakać, mama obróciła chustę do przodu i zaczęła ją karmić piersią trzymając się jedną ręką poręczy. Martinez wydobył z plecaka snickersa i dał małemu chłopcu. Bardzo nieśmiało wziął do ręki patrząc na mamę i przez następne pół godziny trzymał w rączce nie wiedząc co z tym zrobić. Kiedy już prawie cały baton mu się rozpuścił w dłoni, otworzył go zwracając uwagę czy nie patrzymy i wreszcie zjadł. Buzię miał całą w czekoladzie. Ubrany był w czerwone wełniane spodnie, niebieski sweter i jeszcze pulower w tym samym kolorze. My siedzieliśmy tylko w t-shirtach i wydawało nam się, że jest okropnie gorąco.
Droga z Cuzco do Ollantaytambo jest bardzo widowiskowa. W niczym nie ustępuje widokom z kanionu Colca. Miasto Urubamba, w którym wysiedliśmy znajdowało się na dnie zielonej doliny otoczonej niezwykle stromymi górami. Wysiedliśmy na dworcu autobusowym i od razu naganiacze nas pokierowali na drugą stronę budynku gdzie załadowaliśmy się do minibusa i za 1.20 soli (1 PLN) w egzotycznym towarzystwie pań z tobołami i kwiatami, przebyliśmy kolejne 25 km. do punktu docelowego. Ollantaytambo to malutka wioska w dolinie, do której przyjeżdża się tylko po to żeby zobaczyć ruiny twierdzy inkaskiej. Zachowała się w dość dobrym stanie, są całe fragmenty murów, schodów i tarasów skalnych. Twierdza jest przyklejona do stromego zbocza. To jedyna warownia, która oparła się konkwistadorom i Indianie stoczyli tu zwycięską walkę. Kiedy wspięliśmy się na jej szczyt byliśmy mokrzy i nieprzytomni ze zmęczenia. Wychodzi praca za biurkiem. A to przecież tylko wprawka przed jutrzejszym Machu Picchu. Ollantaytambo robi duże wrażenie, jest pięknie położone, w oddali widać ośnieżone szczyty gór z jęzorami lodowców.
Obiad zjedliśmy chyba w najbardziej eleganckiej restauracji w miejscowości. Taki był kaprys Martineza i Justyny. Jadalnia przypominała salę rycerską z Malborka. Zastawa stołowa zrobiona była z kolorowej szklonej ceramiki z wytłoczoną nazwą knajpy. Obok nas siedziała tylko para grubych Amerykanów, którzy jako souvenir z miasteczka kupili sobie… aluminiowy budzik elektroniczny. Teraz utknęliśmy na dworcu kolejowym. Bilety mamy dopiero na 20:35 a jest piąta. Próbowaliśmy dostać się na pociąg wcześniejszy o 16-tej ale był full, a poza tym lepszej klasy. Na dworcu nie ma nic do roboty oprócz picia wody z liśćmi koka. Staramy się przespać na twardych drewnianych ławkach i dotrwać do wieczora. Nasz uroczy wieczór na Estacion Ollantaytambo zakończyliśmy niespodziewaną wizytą w restauracji dworcowej. Jeśli ktoś sobie wyobraził restaurację PKP z Ustrzyk Dolnych lub Tczewa ten jest w błędzie. Ta w peruwiańskim miasteczku przypominała toskańską trattorie. Czarne, grubo ciosane stoły przykryte śnieżnobiałymi obrusami, oświetlone zapalonymi świecami, z wystawionymi wysokimi kieliszkami do wina. Odkryta kuchnia przegrodzona niskim murkiem z paterami świeżych owoców. Pod bieloną ścianą regały z winami. Szczęka nam opadła. Kelner przed podaniem posiłku przyniósł antipasti, talerz z oliwkami i kawałkami żółtego sera. W pewnym momencie na peron wjechał pociąg a’la Orient Express, jeden taki ekskluzywny skład kursuje raz dziennie. Poczuliśmy się jak w innym świecie…
Dotarliśmy do Machu Picchu pueblo czyli Aguas Calientes po 22 wieczorem. Pociąg wjeżdża na malutki odkryty peron stanowiący całą stację, który obudowany jest ciasno budynkami z obu stron, wygląda to jak tunel między blokowiskami. Miasteczko jest tyci malutkie, umieszczone miedzy wzgórzami jak w studni. Budynki są naćkane wszędzie bez ładu i składu, jeden na drugim, same hostele, restauracje, bary i kafejki internetowe. Wszystko na kupie wokół małego placyku z dużą postacią wojownika inkaskiego. Ponieważ nie mieliśmy potwierdzenia noclegu wymogliśmy w Cuzco żeby ktoś na nas czekał. I rzeczywiście stał gość z naszym imieniem. Zgłosiliśmy się do niego a on nas podprowadził… 15 metrów wzdłuż szyn i tam już był nasz hostel. Transfer wprost VIP-owski. Trafilibyśmy z zamkniętymi oczami sami, gdybyśmy wiedzieli jak mała jest to mieścina. Rano pobudka o 4:30, śniadanie o 5:00. Poszliśmy kupić bilety na Machu Picchu (Stara Góra) w kasie w środku miasteczka.
Pisałem już o cenach wstępu w Peru. Do warowni w Ollantaytambo bilet kosztował 40 soli (36 PLN) ale wszystko przebija Machu Picchu – wstęp kosztuje 122 sole (41 USD / 110 PLN) ! Do tego trzeba wjechać busikiem za 14 USD za round trip. A dojazd z Cuzco pociągiem do Aguas Calientes kosztuje w zależności od rodzaju pociągu najtaniej jakieś 80 USD. Bardzo droga impreza. W lonely planet opisują alternatywne opcje dostania się na Starą Górę bez płacenia pieniędzy, ale trzeba na to przeznaczyć co najmniej cały dzień, przebijać się jakimiś bocznymi drogami a ostatni odcinek pokonać wspinając się przez dżunglę i unikając strażników. Tylko dla hardcoreowców i wykręconych ludzi, którzy mają dużo wolnego czasu. Komu się chce wspinać pieszo z wioski na górę kilka kilometrów jeśli można wjechać busem za 7 USD ? W każdym bądź razie kiedy dotarliśmy do kasy biletowej i przystanku autobusowego w miasteczku, a była 5:30 to stało tam już w rządku około 300 osób. Wszyscy wybrali tą opcję co my, czyli nocleg w mieście i raniutko wjazd na Machu Picchu. Najpopularniejszą jednak formą odwiedzenia tego miejsca jest jednodniowa wycieczka pociągiem z Cuzco. Około 11 rano, w pełnym słońcu, zwalają się wtedy na ruiny istne hordy turystów, robi się zgiełk i harmider.
Cóż mogę napisać o Starej Górze jak nazywają Machu Picchu Indianie ? To jedno z najbardziej rozreklamowanych miejsc na świecie. Zabrzmi jak frazes, ale to jest tak niezwykłe miejsce, że trzeba je zobaczyć samemu. Jest dokładnie takie jak na pocztówkach. Cudowne, zielone, położone na szczycie góry jak gniazdo jastrzębie. Nad twierdzą góruje z jednej strony Waynapicchu – to ta góra na drugim planie najczęściej widoczna na zdjęciach, natomiast z drugiej strony jest szczyt Machupicchu. Twierdza zachowana jest w doskonałym stanie, budynki mają ściany i sklepienia dachów. Brakuje im oczywiście oryginalnego pokrycia strzechą. Machu Picchu położone jest na wysokości 2433 metrów i otoczone dżunglą. Odkryte zostało dopiero w 1911 roku. Nigdy nie zostało odnalezione przez konkwistadorów, dzięki czemu miało szansę przetrwać do dzisiejszych czasów. Zobaczyć Machu Picchu było naszym marzeniem i nie zawiedliśmy się ani trochę. To miejsce poraża swoją niezwykłością, urodą i umiejscowieniem. Zwyczajnie i bezsprzecznie zapiera dech w piersiach. Dzięki temu, że wjechaliśmy na górę o świcie z pierwszymi zwiedzającymi, mogliśmy je podziwiać bez tłumów i w relatywnej ciszy. Było również przyjemnie chłodno. Przeszliśmy je wzdłuż i wszerz w cztery godziny a potem położyliśmy się w cieniu kamiennych murów i leżeliśmy tam obcując z historią. Pogodę mieliśmy jak na zamówienie, o świcie bezchmurne błękitne niebo, po południu chmury i mgły otuliły sąsiednie szczyty. Słońce grzało nonstop. Machu Picchu to wisienka na torcie zabytków Peru jakby powiedzieli Amerykanie. Cieszę się, że dane nam było zobaczyć kolejny “cud świata”.
Zjechaliśmy do miasteczka i zgodnie z obietnicą, po obiedzie czekaliśmy aż ktoś dostarczy nam do naszego hostelu, bilety na pociąg. (Mieliśmy je otrzymać już 2 dni temu w Cuzco, zapłaciliśmy i kupiliśmy je w Arequipie) Nikt się nie zjawiał, musieliśmy zadzwonić do Cuzco, w końcu ktoś je przyniósł i zostawił na recepcji. Patrzymy a 1 bilet jest na 17:00 do Cuzco zgodnie z zamówieniem, ale pozostałe 2 są do Ollantaytambo i na 18:00 ?! No to nas szlag trafił. Biuro podróży wystawiło nas do wiatru. Od samego początku coś kręcili, nie dali nam biletów i ciągle nas zwodzili a na koniec nas oszukali i zostawili na lodzie. Nie dość, że przepłaciliśmy za bilety kolejowe, kupując je przez biuro a nie bezpośrednio na dworcu, to jeszcze nie kupili nam tego za co zapłaciliśmy. Dla przestrogi biuro nazywa się Mely Tours Adventure z Cuzco i są to kompletni złodzieje. Mely Tours jest podwykonawcą biura Nativos z Arequipy (gdzie kupiliśmy cały pakiet, bilety plus hotel), które zostało nam polecone przez touroperatorów w Polsce. Tylko dlatego tam poszliśmy a nie organizowaliśmy wszystkiego sami. Jak widać Nativos z Arequipy to nierzetelne biuro i należy je unikać.
Jaki był finał sprawy ? Ano głupi ma szczęście albo jak kto woli Boska opatrzność nad nami czuwała 🙂 Po rozmowie z babką z biura Mely, która umyła ręce, pobiegliśmy na dworzec w Aguas Calientes i dopchaliśmy się do okienka. Mówimy jaka jest sprawa, że jest nas troje, mamy 2 bilety wystawione na złą stację docelową i błędną godzinę i chcemy to zmienić. Facet coś wyliczył na kalkulatorze i mówi, że za 19 USD może zmienić bilet. Gotowi byliśmy go całować po rękach, zwłaszcza jak wyświetlił mapę wolnych miejsc na 17:00 do Cuzco i okazało się, że zostały dosłownie 2 wolne miejsca. Prawdopodobnie ze zwrotów. Bóg Wirakocza nam sprzyja 🙂 Jedziemy wiec z powrotem do Cuzco wszyscy razem. A tych skurwysynów z biur Nativos i Mely bym chętnie zakopał w mrowisku. Po południu w mieście lunął deszcz, male oberwanie chmury. My na szczęście wtedy już popijaliśmy sobie kawę w kawiarni przy torach czekając na pociąg. Tfu, tfu ale od początku wyprawy pogoda nam sprzyja, dzisiaj znów się spaliliśmy na słońcu. Nie wypadało się rozbierać w świętym dla Inków miejscu, choć warunki do tego były wyśmienite. Machu Picchu to był nasz finalny gwóźdź programu podczas zwiedzania Peru. Zostały nam już tylko dwa noclegi w Cuzco i Limie i wracamy do jesiennej szarzyzny w Polsce. Pociąg z Aguas Calientes do Cuzco to porażka – 4,5 h. jazdy w niewygodnym wagonie typu backpackers. A to zaledwie odległość 110 km.! Lepiej jechać do Ollantaytambo i dalej wracać autobusami, będzie szybciej i taniej. Można też wysiąść 25 km. przed Cuzco i za 6 soli minibusem dostać się do centrum Cuzco. Pociąg potrzebuje na ten odcinek jeszcze godzinę ! Tak wiec jesteśmy znowu w Cuzco, pogoda piękna o poranku, Justynę dopadł jakiś wirus i się kiepsko czuje 🙁
Dziś schodziliśmy Cuzco wszerz i wzdłuż, rzecz jasna starówkę a nie przedmieścia. Zaliczyliśmy chyba wszystkie lokalne bazary, w tym słynny, stary mercado naprzeciw stacji kolejowej. Bardzo egzotyczne miejsce, gdzie można kupić wszystko do jedzenia od kurzych łapek po wspaniale pachnące przyprawy. Pełno warzyw, owoców. Część hali przeznaczona jest pod konsumpcję, panie w białych fartuchach miały wydzielone stoiska gdzie prowadziły garkuchnie. Peruwiańczycy tłumnie zajadali się lokalnymi przysmakami. Talerz zupy, rosołu z kurczaku kosztował 4 sole (3.5 PLN). Potwierdza się więc, że Peru wcale nie jest tanie. Taniej można zjeść zupę w barze mlecznym na Nowym Świecie w Warszawie a warunki lokalowe są u nas zdecydowanie lepsze. Choć podejrzewam, że zupa z kury w mercado mogła być lepsza.Skoro wspomniałem o zupach to muszę przyznać, że zjadłem w Peru więcej zup przez 10 dni niż w ciągu ostatniego roku w Polsce. Zupy kremy robią znakomite, pomidorowe, z kurczaka, warzywne, w Ollantaytambo zjadłem przepyszną zupę krem z ziemniaków. Była aksamitnie, śmietanowo pyszna. Peru słynie z uprawy ziemniaków, mają ponad 2800 odmian w tym ponad 90 występujących tylko w Peru. Wspominam o tym, coby koleżanka Kasia wiedziała, że nie tylko ona robi znakomite zupy 🙂 Dość o zupach. Potem znaleźliśmy się na kolejnym bazarze dla lokalnej ludności, gdzie handlowano już zupełnie prozaicznymi towarami, coś jak nasz Stadion Dziesięciolecia. Kiedy dotarliśmy na Plaza de Armas akurat odbywała się uroczysta procesja roztańczonych dziewczynek. Za nimi niesiono postać świętego w przybraniu kwiatów. To były uroczystości ku czci św. Marcina, jednego z wielu patronów Cuzco. To tak apropos naszych jutrzejszych imienin, gdyby ktoś zapomniał 🙂
Na obiad poszliśmy na hamburgery z alpaki. Jest dziewiąta wieczorem, leżymy na łóżkach w starej kamienicy naszego hostelu w Limie i nie możemy się zwlec bo żołądki mamy nadal ciężkie od tego posiłku 🙁 Dziś jechaliśmy z Martinezem po raz trzeci w ciągu dwu tygodni z lotniska do dzielnicy Miraflores w Limie i po raz pierwszy jechaliśmy inną trasą. Za pierwszymi dwoma razy droga prowadziła obskurnymi przedmieściami, szosą przy urwisku nad morzem, słabo oświetloną i wyludnioną. Lima zrobiła wtedy na nas ponure wrażenie. Dziś szczęki nam opadły z wrażenia jak Lima może inaczej wyglądać. Pojechaliśmy trasą przez miasto główną aleją z lotniska, dzielnicami Santa Beatriz, San Isidro i Miraflores. Po kilku kilometrach wjechaliśmy w dzielnicę przypominającą Las Vegas. Wielkie sklepy, kina, znane marki zachodnich restauracji, kasyna pulsujące światłami. Przy jednym z nich replika Statuy Wolności. Kolorowy, nocny świat, będący w zupełnej sprzeczności z biedą, którą widzieliśmy w innych częściach Peru. Jadąc dalej mijaliśmy dzielnice ambasad, przedstawicielstw zachodnich firm, piękne budynki, parki, naprawdę eleganckie, ładne, nowoczesne miasto. O Miraflores chyba już wspominałem, piękne kamieniczki, wille, zabytkowe domy, przystrojone kaktusami z pięknie kutymi kratami w oknach. Gdybyśmy pierwszego dnia naszego pobytu w Peru zobaczyli taką Limę to mielibyśmy zupełnie inne nastawienie do tego kraju, który jak się okazuje jest pełen kontrastów.
Odpukać, ale Peru wbrew ostrzeżeniom znajomych i tego co napisano w przewodnikach, okazało się bardzo bezpieczne. Nie mieliśmy żadnych przykrych sytuacji, oprócz przygody z nieuczciwymi biurami Nativos/ Mely, od których ostatecznie wymusiliśmy zwrot 38 USD, ale słowa przepraszam nie usłyszeliśmy. Czuliśmy się bezpiecznie na ulicach miast zarówno w nocy jak i w dzień. Duża w tym zasługa władz, które przecież żyją z turystyki i zdali sobie sprawę, że przestępczość, która panowała w Peru kilka lat temu niszczy reputację i przychody. Na ulicach widać dużo policji, wszystkie turystyczne obiekty są doskonale chronione. Kraty w oknach, druty kolczaste na ogrodzeniach, strażnik w każdej bramie powodują niepokój i niepewność, ale widocznie są konieczne. Wszyscy spotykani przez nas Peruwiańczycy twierdzą jednak, że jest już lepiej niż kilka lat temu i bezpiecznie. Z Peru przywieziemy świetne wspomnienia i kilka wełnianych czapek 😉
Mimo, że wielokrotnie w ciągu wyjazdu musieliśmy wstawać w środku nocy nie odczuwamy tych trudów. Choroba wysokościowa nas czasem męczyła ale mimo wszystko było to kilkanaście dni wypełnionych wrażeniami, które na długo pozostaną nam w pamięci. Kiedy wspominamy co zrobiło na nas największe wrażenie, to na pierwszym miejscu jest Machu Picchu. Jest magia w tym miejscu, które ściąga tysiące ludzi do Peru. Wrażenie robią skaliste Andy, które ciągną się setkami kilometrów i wyglądają z okien samolotu jak pogniecione kartki szarego papieru. W pamięci pozostają obrazy kolorowych, niskich, szerokich Peruwianek w kapeluszach z obowiązkową tęczową chustą na plecach, z której wystaje główka dziecka. Wyspy trzcinowe na jeziorze Titicaca, też mimo postępującej komercjalizacji, są niezwykle. Ptaki i lwy morskie na Islas Ballestas nie zrobiły może na mnie i Martinezie wrażenia tylko dlatego, że kilka dni wcześniej potykaliśmy się o nie na Galapagos. Ale Justyna była zachwycona. Peru nie jest niestety tanie dla turysty, ale zdecydowanie warte odwiedzenia i spróbowania kotleta z alpaki i ciemnego piwa Cusquena 🙂
I to w zasadzie koniec tegorocznego wyjazdu do Peru. Siedzimy na lotnisku w Limie już po odprawie. Pani z KLM na lotnisku obiecała spojrzeć na nas życzliwym okiem. Zobaczymy czy coś z tego wyniknie. Pies nic nie wywąchał w naszych bagażach, widocznie male ilości koki go nie interesują. Pytaliśmy się przy odprawie a potem przy security check ale wszyscy twierdzą, że liście koki do herbatki w celach turystycznych są dozwolone 🙂 Żegna nas zamglona, ale słoneczna Lima. Na pożegnalny posiłek poszliśmy do restauracji Vista al Mar znajdującej się na klifie w Miraflores, z pięknym widokiem na ocean. Żegnamy się smakiem krewetek i kalmarów. Wakacje nam się udały znakomicie. Wracamy do Polski i do roboty. Doszły nas słuchy, że cięcia kosztów w pracy, pewnie turecka eskapada zasłużonych zbyt drogo kosztowała … Tak czy owak do zobaczenia w Polsce !
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0