Nowa Zelandia 2007

Podróże bliskie i dalekie

Nowa Zelandia, listopad 2007

Opis spisany z bloga, pisanego na żywo podczas wyjazdu.

04 października 2007 Zaczynamy

Na początku listopada zamierzamy wybrać się na kolejną wspólną wyprawę. Mamy nadzieję, że będzie równie udana jak zeszłoroczna podróż na “Koniec Ziemi”. Odwiedziliśmy wtedy Patagonie i Ognistą Ziemię. W tym roku chcemy dotrzeć do Nowej Zelandii. Musi się udać, musi, musi… Przy pomocy tego bloga mamy nadzieję utrzymać kontakt z naszymi rodzinami i przyjaciółmi podczas naszej nieobecności w Polsce. W zasadzie to Martinez wpadł na ten pomysł i kazał mi założyć tego bloga. Po cholerę ?…

05 października 2007 Testujemy

Na razie dopiero oswajamy się czymś takim jak blog, muszę sprawdzić co i jak się pokazuje, kiedy to napiszemy i czy można wstawiać zdjęcia. Dla próby wrzucam zdjęcie ze strony firmy organizującej skoki bungy w Queenstown. Będziemy chcieli tam zawitać, ale czy starczy odwagi w tym decydującym momencie ? 🙂 Rozumiem teraz dlaczego trzeba za taki skok na linie tyle płacić. Komuś kto wyłożył tyle sałaty, potem głupio jest się wycofać w ostatniej chwili kiedy spojrzy w przepaść…

06 października 2007 Bilety

Wczoraj kupiliśmy bilety lotnicze. Będziemy lecieć do Bangkoku a wracać z Hong Kongu. Będąc w Chinach chcemy popłynąć wodolotem do Makau, byłej portugalskiej kolonii. Musimy jeszcze zorganizować bilety z Azji do NZ. Martinez namawia nas na skok ze spadochronem, z instruktorem rzecz jasna. Wydaje mi się to bardziej ryzykowne niż bungy…

10 października 2007 Zmiany

Martinez polecił zmienić layout. Jednak zdjęcie dwóch kolesi bez koszul może się niektórym źle kojarzyć 🙂 A chodziło tylko o to, że jak byliśmy w Chile i popłynęliśmy oglądać lodowiec Serrano to dla jaj zrzuciliśmy kurtki żeby się sfotografować na tle góry lodu. Choć było cholernie zimno. Czego się nie robi dla dobrego zdjęcia z wakacji. W związku z tym na blogu ląduje fotka na jezioro (nie pamiętam nazwy) w parku narodowym Torres del Paine. Kolor wody, choć przypomina szmaragdowe morza karaibskie jest mylący, bo temperatura była bardzo niska. Jeździmy palcem po mapie i ustalamy trasę. Główne atrakcje już ustalone. Teraz czekamy tylko na pomyślne wiatry.

14 października 2007 Co do zobaczenia

W Nowej Zelandii jest wiele fajnych miejsc do zobaczenia, ale skoro to mają być również wakacje, to przydałyby się i plaże. Z przewodnikiem w ręku znaleźliśmy dwie warte zainteresowania. Pierwsza znajduje się na przylądku Coromandel. Nazywa się Hot Water Beach. Ponoć za 4 NZD (3 USD / 7.5 PLN) wypożycza się w pobliskiej knajpie saperkę i na plaży wykopuje się dziurę w piasku a zbierająca się w niej woda jest gorąca z racji na ciepłe termalne cieki  biegnące pod piaskiem. Można sobie wykopać więc takie prywatne ciepłe źródełko pośrodku plaży. Brzmi fajnie. Drugie miejsce które przynajmniej z nazwy brzmi interesująco to Champagne Pool, na wschód od Rotorua w miejscowości Waiotapu. To jakieś termalne zbiorniki wodne, sądząc  po nazwie bąbelki przypominają wino musujące Sowietskoje Igristoje. Sprawdzimy:-) Generalnie rzecz biorąc nie nastawiamy się na tropiki i opalanie na plażach pod palmami.  Najwyższa roczna temperatura na obu wyspach NZ wynosi niewiele ponad 20 stopni Celciusza i osiąga najwyższe wartości w styczniu. Będzie więc nam troszku zimno…

19 października 2007 Pogoda

Wczoraj gadałem ze znajomą z Paryża, która właśnie wróciła kilka dni temu z wakacji w Australii i Nowej Zelandii. Taki zbieg okoliczności 🙂 Mówiła, że jest pięknie, ale niestety zimno jak diabli. Temperatura ponoć w granicach 15 stopni ale okrutnie zimny i silny wiatr. A aktualnie jest tam wiosna. Polary i kurtki są więc nieodzowne. Czyli wypoczynek na plaży nie wchodzi raczej w grę:-( Dziś w Trójce słuchacz pytał się Manna czy w związku z ciszą wyborczą można w niedzielę nadać piosenkę Lennona “give peace a chance” 🙂 Na nasz głos niech nie liczą. Głosujemy i uciekamy z tego kraju 🙂

27 października 2007 Tolkien

Wczoraj jak na życzenie w telewizji pokazano “Władcę Pierścieni”. Jak pewne wszyscy wiedzą film nakręcony był m.in. w Nowej Zelandii, nikogo więc nie trzeba przekonywać jak piękny musi to być kraj sądząc po kadrach z filmu. A sam film jest genialny, arcydzieło. Gdyby nie to, że wszystkie 3 części trwają prawie 10 godzin, oglądałbym go raz na miesiąc. Żałuję, że nie wszyscy podzielają mój entuzjazm i nie są w stanie się przekonać do fantasy, która jest czymś na kształt średniowiecza tylko podanego w sposób kolorowy, bajeczny, magiczny a nie brudny i śmierdzący. Władca Pierścieni wcale nie jest znowu tak odległy od Gladiatora 😉 W każdym bądź razie w NZ można sobie wykupić wycieczkę po miejscach gdzie kręcono trylogię. Nie zobaczymy Rivendell czy Helmowego Jaru, bo to stworzone zostało w komputerach, ale ośnieżone szczyty gór, zielone pastwiska, urwiska, rzeki to wszystko można zobaczyć na własne oczy. Do wyjazdu zostało nam kilka dni, startujemy prawdopodobnie w środę nad ranem. Mówię prawdopodobnie bo trochę zmieniły się plany podróży, będziemy próbowali dostać się do NZ od dupy strony, czyli przez USA zamiast przez Azję. Co ciekawe lecąc z Los Angeles do Auckland “stracimy” podczas podróży 1 dzień. Wystartujemy 31 października a dolecimy na miejsce po 12 godzinach i będzie 2 listopada :-). Brzmi jak opowieść z krypty, ale w Helloween wszystko się może zdarzyć… Kilka dni temu Martinez leciał z Gdańska do Warszawy i na pokładzie był także nasz nowy premier Donald Tusk. Martinez mu pogratulował i uścisnął prawicę ale zapomniał się przyznać że nie miał czasu zagłosować 🙂 Z Tobą czy bez Ciebie Martinez, udało się wygrać…

Biały Wilk kąsa

Co za fatalny zbieg okoliczności ! 2 dni do wyjazdu a tymczasem wczoraj odbyła się premiera Wiedźmina !!! Dla tych co zaczytywali się prozą Sapkowskiego kilka lat temu, potem z niesmakiem obejrzeli skopany niemiłosiernie serial w tv. (aczkolwiek wg. mnie ze świetnie wyglądającym Żebrowskim) nadchodzą znowu dni chwały. Długie, jesienne wieczory znowu wypełni świst wiedźmińskiego miecza przecinający powietrze, odrąbujący łeb strzyg, utopców czy kikimor. Tym czym dla reszty świata jest Władca Pierścieni, tym dla nas Słowian znad Buga jest białowłosy Geralt z Rivii. Na pierwszy rzut oka gra wygląda genialnie. Spodziewam się rozrywki i klimatu lepszego niż w kultowym dla mnie Oblivionie przy którym spędziłem kilka miesięcy. Gra się właśnie zainstalowała i na moment przygotowania do wyjazdu muszą pójść w zapomnienie. Na tą chwilę czekałem od kiedy pojawiły się pierwsze doniesienia że gra o Białym Wilku powstanie. 
Dziś bawiłem się trochę Google Earth, żeby podpatrzeć kilka miejsc w NZ, które mamy nadzieję zobaczyć. Żeby więc nie odchodzić zbytnio od tematu tego bloga wrzucam jedno zdjęcie z satelity z miejscowości Queenstown, gdzie planujemy dotrzeć na nasze imieniny 11 listopada i je uczcić w jakiś szczególny sposób. Koniec na dziś…czarnowłosa Yennefer czeka, wszak wiesz Ismailu, że pięknej czarownicy nie należy drażnić…

Auckland

01 listopada 2007 Orzeł wylądował

Poszły konie po betonie. Wylądowaliśmy szczęśliwie w Auckland. Jest 8 rano 2 listopada Roku Pańskiego 2007. W Polsce jest teraz ósma wieczorem 1 listopada. Podróż była cholernie męcząca, bo spędziliśmy w podróży ponad 33 godziny. Z Londynu lecieliśmy Virgin Airlines w bardzo przyzwoitych warunkach, z LA do AKL było już gorzej bo Qantas był full. W dodatku spędziliśmy na lotnisku w LA 2 godziny w samolocie, bo mieliśmy awarię pompy paliwa i jak zakomunikował pilot, nabraliśmy o kilka ton mniej paliwa niż potrzeba, a że lecimy 11 godzin nad oceanem mogłyby być problemy… 🙂 takie australijskie poczucie humoru.

Martinez chodzi dumny że pasażerka obok, 70 letnia była pracownica Delty powiedziała, że jest smart. Gadał z nią jak najęty, jak to on ma w zwyczaju. Nie potrafiła co prawda włączyć sobie lampki do czytania, trochę dziwne jak na byłą pracownicę linii, ale może dlatego Martinez tak jej przypadł do gustu…:-) żartuje oczywiście, zresztą nie ma go obok, bo poszedł szukać ulotek z hotelami. Piszemy z kafejki z lotniska w AKL i zaraz jedziemy do miasta.

Pogoda przynajmniej z okna samolotu wygląda na słoneczną, jest 16 stopni Celciusza. Hostele i schroniska trochę drogie, spodziewaliśmy się czegoś tańszego, ale babeczka z info uspokaja, że poza AKL jest taniej. Pozdrawiamy zainteresowanych, mamy nadzieję jeszcze nie raz się odezwać. Póki co wiedzcie, że jest super !!! i jeszcze wcale za wami nie tęsknimy:-)

03 listopada 2007 Pierwsze Impresje

Minęły pierwsze 2 dni i czas na pierwsze spostrzeżenia. Auckland niczym szczególnym nas nie zachwyciło. Ot miasto jak każde inne. Jedna duża ulica z knajpami i sklepami, Queens Street biegnąca do zatoki i kilka pobocznych. Z braku ciekawszych atrakcji popłynęliśmy promem do Devenport, dzielnicy AKL, położonego na cyplu. Znajduje się tam kilkadziesiąt uroczych domków położonych na wzgórzu …i tyle. To co nas zaskoczyło w mieście to niezliczona ilość Azjatów na ulicach. Chińska knajpa znajduje się na każdym rogu, japońskie sushi na co drugim… podczas gdy pubów i steakhousów jak na lekarstwo. Chińczycy są wszędzie. Natomiast jak już wyjechaliśmy z AKL to imigrantów widzi się mniej. Wynajęliśmy samochód (z kierownicą po prawej stronie) i lewostronnym ruchem ruszyliśmy w trasę na Przylądek Coromandel. Widoki są przepiękne. Nowa Zelandia jest pofałdowana, same górki i doliny i bardzo zielona. Zieleń występuje we wszystkich odcieniach, roślinność jest bardzo urozmaicona, obok siebie rosną sosny i palmy. Kiedy wjechaliśmy w góry, zieleń aż biła po oczach. NZ bardzo przypomina Australię, to co ją odróżnia to górzysty teren i wszechobecna zielona roślinność. Powietrze jest bardzo czyste, pod koniec dnia wzrok się nam tak wyostrzył jak w Matrixie. Widzieliśmy wszystko w high definition, patrząc na odległe wzgórza potrafiliśmy dostrzec każdy szczegół. Niesamowite!

Hahei

Zatrzymaliśmy się na nocleg w Hahei na campingu przy uroczej plaży. Pogoda dopisuje nam jak na zamówienie, słońce świeciło wczoraj non-stop, dzięki czemu mogliśmy się poopalać i wykąpać w morzu! Cholernie zimnym, trzeba dodać 🙂 Ale zatoka wygląda jak z pocztówek, biały piasek, wydmy a przed nami z morza wystają olbrzymie skały. Wieczorem pożyczyliśmy z recepcji szpadel i pojechaliśmy 10 km. dalej do Hot Water Beach (ponoć jedyne takie miejsce na świecie) gdzie wykopaliśmy sobie własne jaccuzi na plaży. (temp. wody ponad 60 stopni) Można to zrobić tylko podczas odpływu, wtedy w niektórych miejscach na piasku zaczyna unosić się para i tam należy zacząć kopać. Wystarczy kilka ruchów łopatą i wypływa prawie wrząca woda!!! Zabawa gwarantowana, było nas na plaży około 30 osób, każdy w swoim “baseniku”. So far so good, dziś ruszamy dalej.

05 listopada 2007 Kia Ora

Kia Ora to pozdrowienie w języku maoryskim. Coś jak angielskie Hello. Trochę zapeszyliśmy z tą dobrą pogodą, bo wczoraj się popsuła. Na szczęście dopiero popołudniu, kiedy już wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą podróż niesamowitą drogą wśród porośniętych lasem wzgórz do Rotorua. Rano, kiedy jeszcze świeciło słoneczko zwiedziliśmy Cathedral Cove. To zatoka niedaleko Hahei, słynna z olbrzymiej skały, w której woda wyżłobiła tunel. Wszyscy mogli zobaczyć to miejsce w filmie “Opowieści z Narnii”, który był tu kręcony. Trasa trwa około 1,5 godziny i idzie się urwiskiem skalnym w lesie przypominającym obrazki z filmu Jurrasic Park. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy tak wysokich paproci ! W deszczu przejechaliśmy około 150 km, mijając m.in. sady z uprawami kiwi. Ciągną się wśród szosy odgrodzone żywopłotami wysokimi na kilkanaście metrów. Niesamowity widok, ale jako że padało nie zatrzymywaliśmy się robić zdjęć 🙁 

Rotorua

Rotorua znaleźliśmy fajne lokum na nocleg, ale o szczegółach opowiemy po powrocie, żebyście nie zgrzytali zębami z zazdrości 🙂 Dziś mieliśmy dzień pełen atrakcji. Na początek wizyta w Rainbow Springs, ekoparku gdzie można m.in obejrzeć ptaka kiwi. Niestety pokazuje się tylko w nocy, więc widzieliśmy go w ciemnej sali, ale jak łatwo się domyślić niewiele było widać. Planujemy wrócić wieczorem z kolejną wizytą. Poza tym było dużo fantastycznych, wielkich pstrągów, bez przesady można rozciągnąć ręce jak czyni to niejeden wędkarz i nie będzie żadnej w tym przesady. Ponad metr na bank! Inne atrakcje…kury, koguty, owce, barany, kaczki…:-)

A popołudniu największa dzisiejsza atrakcja, Whitewater Rafting na Kaituna River. Płynęliśmy pontonem rzeką w kanionie wśród olśniewających widoków. Trasa miała najwyższy stopień trudności, w tym 7 metrowy wodospad, największy wśród komercyjnych tras na świecie. Było super, zwłaszcza że na tym najwyższym stopniu wodospadu znaleźliśmy się nagle wszyscy w rwącej rzece bo nie utrzymaliśmy równowagi i ponton wywrócił się do góry dnem.

Rotorua na każdym kroku można napotkać parki, w których znajdują się otwory w ziemi i bucha siarczany dym. Większość moteli oferuje prywatne spa zasilane właśnie geotermalną wodą. Nad miastem rozciąga się smród siarkowodoru. Ale jest to do zaakceptowania, po pewnym czasie człowiek się przyzwyczaja. To tyle, jutro czeka nas kolejny dzień atrakcji. Teraz spieszymy się zobaczyć kiwi bo właśnie zapadł zmrok, a na kolację smażymy dziś steki 🙂

7 listopada 2007 Jump, jump, jump

Pogoda znowu nam dopisuje, od dwóch dni świeci ponownie słońce i jest ciepło. Wczoraj zawartość siarki w naszych organizmach przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy. I to nie z powodu nadmiernego spożycia wina Made in New Zealand :-), które jeśli mamy być szczerzy jest fatalne. Fakt, ze nie degustowaliśmy najwyższych półek, ale jeśli wziąć pod uwagę, że przez 3 kolejne dni próbowaliśmy kolejnych nowozelandzkich win i każde przypominało w smaku nasz rodzimy Tur czy Kwiat Jabłoni to chyba coś jest nie tak ! Nawet wczorajszy australijski Shiraz z 2 litrowego kartonu, kupiony w akcie desperacji okazał się o niebo lepszy 🙂

Waiotapu

Jeśli chodzi o siarkę to nawdychaliśmy się jej w parku WAI-O-TAPUThermal Wonderland, położonego między Rotorua a Taupo. Na kilku hektarach znajduje się tam kilkadziesiąt gejzerów i kraterów wypełnionych bulgoczącym błotem, parującą wodą w najróżniejszych odcieniach zieleni, błękitu, pomarańczy i żółci. Znajduje się tu słynny Champagne Pool, który charakteryzuje się tym, że na powierzchni wody pojawiają się bąbelki i słychać charakterystyczny szumiący odgłos szampana. Calość jest niezwykle kolorowa i strasznie… cuchnąca siarką. Warto zajrzeć do google earth i odnaleźć to miejsce, musi świetnie wyglądać na zdjęciach z satelity. Zwiedzaliśmy to miejsce do południa a na wieczór zajechaliśmy do Taupo nad największym w NZ jeziorem o tej samej nazwie. Znaleźliśmy nocleg w motelu, z pięknym widokiem na jezioro i ośnieżone szczyty 3 wulkanów, Tongariro, Ruapehu i Ngaruhoe.

Jesteśmy cały czas pod wrażeniem bujnej roślinności na północnej wyspie. Praktycznie każdy skrawek ziemi jest pokryty roślinnością. Trawa porasta nawet skały wzdłuż szosy, lasy są tak gęste, że wyglądają jak grubo tkane dywany. Nawet kanion, którym płynęliśmy 2 dni temu na pontonach, podczas raftingu tonął w zieleni, pokryty był od góry do dołu krzaczkami, drzewami, lianami i innymi pnączami. Martinez jest cały czas pod wrażeniem tego spływu, ale wydarzenia dzisiejszego poranka przyniosły nowe emocje 🙂

Taupo

… Stało się. Dziś rano zajechaliśmy na lotnisko w Taupo. Pół godziny później na wysokości 12 tysięcy stóp (około 3760 metrów) wyskoczyliśmy z małego żółtego samolotu i poszybowaliśmy w dół z prędkością ponad 200 km/h ! To dopiero był zastrzyk adrenaliny. Najgorsze było pierwszych kilka sekund, kiedy drzwi w samolocie się otworzyły (Martinez siedział bezpośrednio przy nich), zobaczyliśmy przed sobą wielką przestrzeń i wyskoczyliśmy na zewnątrz spadając w dół jak kamień. Skakaliśmy rzecz jasna w tandemach z instruktorami. Na wysokości 4 tysięcy stóp otworzyły się spadochrony i szarpnęło nami w górę. Potem opadaliśmy już powoli podziwiając widoki. To było coś wspaniałego. Zrobiło się naraz przeraźliwie cicho w porównaniu z tym hukiem pędzącego powietrza kilka sekund wcześniej podczas freefall skydive. Coś genialnego, na co zawsze z Martinezem mieliśmy ochotę. Dobrze ze dałem się mu namówić, thanx mate !

Jeśli chodzi o luźne spostrzeżenia dotyczące NZ to wiele krajów, które dotychczas widzieliśmy rozwija się, buduje, cały czas tworzy coś nowego. Tymczasem NZ sprawia wrażenie jakby miała już wszystko gotowe. Drogi są znakomite, jest świetna baza dla turystów, noclegi, restauracje, szlaki turystyczne, to wszystko jest przygotowane w najmniejszych detalach. Tyle, że to wszystko wygląda jakby czas zatrzymał się tu jakieś 20-10 lat temu. Nikt tu nie goni za nowościami, nie widuje się najnowszych modeli samochodów, komórek czy komputerów. Ludzie żyją sobie spokojnie i powoli. W Nowej Zelandii w każdym miasteczku obowiązkowo musi być pole golfowe i co najmniej 3 stacje benzynowe. Jak można było się spodziewać, na pastwiskach pasą się setki tysięcy owiec. Martinez chce spróbować ich strzyżenia, ale programy dla turystów oferują tylko karmienie z butelki małych owieczek 🙂

09 listopada 2007 Południowa wyspa

Dotarliśmy na wyspę południową. Promem w piękny słoneczny dzień. Połączenie pożytecznego z przyjemnym, ponieważ i tak musieliśmy się tam dostać a przy okazji mogliśmy podziwiać piękne widoki. Wiele osób twierdzi, że wyspa południowa jest piękniejsza od północnej. Nie wiem po co ten podział, ale jeśli już musimy się go trzymać, to szczerze mówiąc jak na razie wyspa płn. zrobiła na nas lepsze wrażenie niż południowa. Wyspa południowa jest jakaś wypłowiała, mniej kolorowa. Przynajmniej te pierwsze kilkaset kilometrów od Picton gdzie przybił prom i skąd ruszyliśmy w dalsza drogę.

Kaikoura

Piękna jest szosa wzdłuż wybrzeża do Kaikoura, ciągnąca się u podnóża ośnieżonych gór. Fale błękitnego morza rozbijają się o skalisty brzeg a na niektórych większych wysepkach skalnych można podziwiać kolonie fok. Pani z wypożyczalni samochodów w Picton powiedziała nam, że miejscowość Kaikorua jest “absolutely lovely” ale okazało się, że to zwykła drewniana wioska, owszem ładnie położona nad zatoką, ale naprawdę nie ma tam nic interesującego. Jedyna ciekawa rzecz to możliwość wykupienia wycieczki Whale Watching czyli oglądania wielorybów. Uczyniliśmy to i dziś rano popłynęliśmy na 1,5 godzinny rejs na otwarte morze. Mieliśmy szczęście i widzieliśmy na żywo dwa wieloryby z gatunku Sperm Whale (dla zainteresowanych wykład na temat tych ssaków po powrocie 🙂 To ogromne potwory ważące kilkadziesiąt ton i coraz rzadziej spotykane. Widzieliśmy też dużą grupkę delfinów, które otoczyły nasz statek. Kolonia fok była już mniej ciekawa, lepsze sztuki widzieliśmy sami po drodze jadąc szosą nad morzem. Na statku połowa pasażerów się pochorowała i rzygała w papierowe torebki. Prym wiodła hinduska rodzina, która widocznie musiała zjeść obfite śniadanie (tandoori chicken, mutton massala i chapati 🙂 Nam dopisało przysłowiowe szczęście (wiadomo głupi ma szczęście 🙂 bo nie zdążyliśmy sobie nic kupić do jedzenia poprzedniego dnia a wycieczka była rano i zjedliśmy tylko gruszkę i pomarańczę. Dzięki temu nic nam się nie cofało i przeżyliśmy ten rejs bez rzygania.

Christchurch

Popołudniu dotarliśmy do Christchurch. To chyba ulubione miasto Mary (koleżanki z pracy, która urodziła się w Nowej Zelandii), pamiętam jak pięknie wymawiała nazwę tego miasta (nie wiem czy czyta tego bloga, choć powinna). Miasto w sumie jak miasto, ale z tych widzianych dotychczas podobało nam się najbardziej. Ma ładny plac w centrum z katedrą, tramwaj który kursuje po ciekawszych zakątkach miasta i w ogóle sprawia wrażenie przyjemnego. Dziś zajechaliśmy do jakiegoś miasta 150 km. za Christchurch i właśnie przygotowujemy się do noclegu na kempingu.

Aha, zapomniałem jeszcze wspomnieć, że w drodze z Kaikoura do Christchurch jechaliśmy drogą, która wiła się wśród żółtych gór. Olbrzymie stoki górskie są pokryte żółtymi krzaczkami i z oddali wyglądają jak jaskrawo złociste wzory geometryczne. Przepiękny widok, jeszcze nigdy nie widzieliśmy wzgórz w takich kolorach. Nie było tam ani jednego zielonego krzaczka, sam słoneczny odcień. W Kaikoura spaliśmy w prywatnym domu u Toniego, który wynajmował dwa pokoje w swoim domu. Jak sam policzył miał od 2002 roku już przeszło 2000 gości, w tym 6 z Polski…. muszę kończyć …kończy się nam wykupiony czas w internecie. 

Queenstown

11 listopada 2007 Imieniny

Sunny good afternoon from New Zealand ! Wiemy, wiemy u Was zimno, ciemno, pada śnieg z deszczem, depresja jesienna… a u nas ? Dziś w Queenstown temperatura w słońcu wynosiła 32 stopnie. Na błękitnym niebie mieliśmy zaledwie kilka chmurek, słońce paliło niemiłosiernie 🙂 Ain`t life beatiful ? Dziś są nasze imieniny a przy okazji Dzień Niepodległości. Dlatego ubrani w koszulki z białym orłem dumnie reprezentowaliśmy nasz kraj na Nevis Highwire Bungy Jump ! Ale o tym za chwilę…

Ostatni raz pisaliśmy kilka dni temu, kiedy opuszczaliśmy Kaikorua, gdzie podziwialiśmy wieloryby i podążaliśmy na południe w stronę Christchurch. Okolice Christchurch są mało ciekawe, dużo równin, pastwisk, zakładów zupełnie nie jak w NZ, bardziej przypomina to Turcję czy Kretę. Ale jak już zbliżaliśmy się do Queenstown widoki zrobiły się naprawdę ciekawe. Bardziej zielono, większe góry, ośnieżone szczyty. Tak w ogóle z naszych obserwacji wynika, ze wyspa płd. jest bardziej skalista, surowa, mniej żyzna, bardziej europejska. Sami mieszkańcy mówią, że przypomina im Szwajcarię (coś w tym rzeczywiście jest). Pola są regularnie nawadniane, podczas gdy na płn. wyspie tego nie było widać. Na plus południowej wyspy trzeba dodać, że mieszkają tam ładniejsze dziewczyny. Widać to w Christchurch, ale Queenstown to już prawdziwy raj 🙂 Zacząć trzeba by od tego, ze Queenstown jest jak z bajki, miasteczko niczym kurort osadzone na łagodnych pagórkach, za którymi wyrastają olbrzymie góry mieniące się na szczytach śnieżnymi czapami. W dole duże jezioro Wakatipu w kolorze turkusu. Woda w jeziorze jest idealnie czysta, widać dno na kilka metrów, do molo podpływają sumy i łososie tęczowe. Dużo knajpek, hotelików, prywatnych apartamentów. Takie Aspen, jakie można zobaczyć na filmach.

Zanim wjechaliśmy do miasteczka zatrzymaliśmy się kilka km. wcześniej żeby popływać łodzią motorową po górskiej rzece Shotover. Atrakcja nazywa się Shotover Jet. Motorówka o mocy 540 KM ma płaskie dno co pozwala jej płynąć nawet po 10 cm. płyciźnie. Płynie z prędkością 90 km/h i co jakiś czas kierowca robi  zwrot o 360 stopni. Frajda z takiej przejażdżki jest ogromna, zwłaszcza, że płynie się górską rzeką w śnieżnobiałym, kamienistym kanionie, mijając wystające skały w odległości pół metra.

Jak już wspomnieliśmy, dziś rano zjedliśmy przezornie lekkie śniadanie (fruit platter 🙂 i busikiem 4WD pojechaliśmy kilka km. za Queenstown wysoko w góry. Między dwoma górami rozpięta nad rzeką Nevis na wysokości 134 metrów wisi gondola, z której można skoczyć na najwyższym w NZ bungy. Był to nasz żelazny punkt programu tegorocznej wyprawy i wstyd byłoby nie skoczyć skoro się tyle o tym nagadaliśmy. Powiem tak, póki się samemu czegoś nie zrobi, można by długo gadać i rozważać czy coś jest łatwe czy trudne. Kiedy rezerwowaliśmy skok w mieście, śmialiśmy się z tego, ale kiedy wysiedliśmy z samochodu na szczycie góry, podeszliśmy do barierki i spojrzeliśmy w dół to nogi nam się lekko ugięły i wymieniliśmy niepewne spojrzenia. 134 metry to chyba ponad połowa wysokości Pałacu Kultury w Warszawie. Wyobraźcie sobie skoczyć z takiej wysokości w dół z gumową linką okręconą wokół nóg. Dramaturgii dodawało otoczenie, gondola rozpięta wśród wysokich gór, w dole malutka, sącząca się rzeczka. Żeby jeszcze podnieść atmosferę grozy, kierowca dojeżdżając na miejsce włączył heavy metalowy kawałek na cały regulator. Wyskoczyliśmy nabuzowani energią, gotowi na wszystko. Do stalowej gondoli wjechaliśmy wagonikiem przypięci karabińczykami. W gondoli na podłodze była przeźroczysta szklana płyta i strach było tam postawić nogę. Pod nami była tylko przepaść i cienki pasek wijącej się leniwie rzeki. Najgorszym momentem było podejście z podpiętą liną na skraj platformy, spojrzeć przed siebie, potem w dół, usłyszeć z tyłu, three, two, one i podjąć w ułamku sekundy decyzję, skakać. Uczucie kiedy leci się w dół bezwładnie i ziemia się zbliża błyskawicznie to coś niezapomnianego. Darliśmy się wniebogłosy, a potem lina delikatnie się naprężyła, człowiek przestaje spadać i wraca do góry. Pozostaje uczucie satysfakcji, że przełamało się strach i zrobiło coś niesamowitego. Jak głosi napis na certyfikacie, ktoś kto skoczył na bungy w Nevis, nie jest już zwykłym śmiertelnikiem 🙂 Dla ścisłości dodamy ze skok trwał 8,5 sekundy, spada się z prędkością 130 km/h… zależy od wagi, Martinez leciał szybciej 🙂

Teraz jesteśmy w miejscowości Te Anau, nad kolejnym, pięknym, malowniczym jeziorem w górach. Opalamy się na lakefroncie, popijając nowozelandzkie piwo Eksport Gold. Nazwa sugeruje, że to piwo eksportowe, ale jak się wczytać w etykietę to można przeczytać, że nowozelandczycy z właściwym dla siebie poczuciem humoru dopisali “export yourself”. NZ jest piękne, aż żal pomyśleć, że za kilka dni będziemy musieli stąd wyjechać. Trzymajcie się tam w zimnej, mroźnej Polsce. Niedługo wrócimy i przywieziemy Wam trochę słońca. 

Milford Sound

13 listopada 2007 Zachodnie wybrzeże

Wczoraj pojechaliśmy do Milford Sound. Zwracamy honor południowej wyspie jeśli chodzi o atrakcje. Rzeczywiście zachodnie wybrzeże jest piękne. Zielone, górzyste z pięknymi jeziorami. Roślinność jest typowa dla lasów deszczowych, zieleń ciemna, zgniła, brunatna, odcienie pomarańczy i brązu. Na rejs wybraliśmy się stateczkiem z dwoma kadłubami, coś jak katamaran, który zabierał do 250 pasażerów. Na naszym vipowskim rejsie pasażerowie byli starannie dobrani i było nas łącznie tylko 6 osób. Do tego 4 osoby obsługi 🙂 Mimo słabej frekwencji statek ruszył w rejs. Porządna firma. Martinez zamiast zachwycać się fauną i florą oczywiście konwersował z załogą i dowiedział się, że jedna dziewczyna była z Argentyny a chłopak z Malezji i w ten sposób dorabiają sobie obsługując kursy, żeby potem zwiedzać NZ. Fakt, że pogoda nie była najlepsza, siąpił drobny deszczyk a szczyty wzgórz otulone były mgłą. Sam rejs nie powalił nas na nogi. Na plus zaliczyłbym wliczoną w cenę biletu herbatę i kawę 🙂 Płynie się 1,5 h. wśród fiordów, zielonych, zalesionych gór. Okay, warto to zobaczyć, ale czasem jadąc szosą wijącą się wzdłuż zachodniego wybrzeża widzieliśmy lepsze widoki.

Zwłaszcza dziś jadąc z miejscowości Haast, w której spaliśmy do Franz Josef Glacier. Widoki genialne. Gęste lasy, gdzie trudno było wsadzić nogę, bo roślina rośnie przy roślinie. Lasy są mokre, pokryte mchem , nie widać kory drzew, bo są całe obłożone roślinami i pnączami. Jest tu tak wilgotno, że mech rośnie na wszystkim, na slupach telefonicznych, na płotach, słupkach przy drodze. W ogóle roślinność wygląda jakby sprzed kilku tysięcy lat, jak z epoki dinozaurów. Widzieliśmy dziś 2 lodowce, najpierw Fox a potem Franz Josef. W porównaniu z Perito Moreno, który oglądaliśmy zeszłego roku w Argentynie, są mniejsze i brudne. Miejscami wręcz czarne. W czasie dzisiejszego trekingu, zorganizowanego na własną rękę, mieliśmy możliwość podejść do lodowca Franz Josef i go dotknąć a potem wdrapać kilkanaście metrów na niego. Lodowiec jest co prawda odgrodzony liną ze względów bezpieczeństwa, ale nas to nie zatrzymało. Minęła nas wycieczka zorganizowana turystów z przewodnikiem, w rakach i z czekanami. Spoglądali na nas podejrzliwie. Martinez pozdrowił ich i oświadczył jak gdyby nigdy nic, że jesteśmy z High Tatra Mountain Association

W dolinie nad lodowcem co chwila pada deszcze, przez moment nawet padał grad, góry są spowite mgłą, natomiast w wiosce 4 km dalej, gdzie mieszkamy na kempingu świeci piękne słońce. Zostały nam już tylko 2 dni w Nowej Zelandii. Powoli kończy się nasza wyprawa. Dziś mamy trochę więcej czasu wolnego, bo jak dotąd każdy dzień wypełniony był po brzegi atrakcjami. I co tu robić z tym wolnym czasem ?! Wracamy na kemping i smażymy steki 🙂

Akaroa

14 listopada 2007 Bye bye NZ

Dziś spożyliśmy nasz last supper na kempingu w Akaroa. Malownicza miejscowość na półwyspie Banks 90 km. od Christchurch. Mieliśmy spać w Arthurs Pass w górach, ale kiedy się tam zjawiliśmy stwierdziliśmy, że łażenie po górach nie leży w naszej naturze 🙂 i postanowiliśmy skoczyć trochę dalej (jakieś 230 km). Tak wiec zupełnie przez przypadek znaleźliśmy się w Akaroa. Na tym między innym polega cala przyjemność tego wyjazdu, że mimo iż mamy nakreślone jakieś główne punkty zwiedzania, to kiedy trzeba możemy je dowolnie modyfikować. Jest tutaj po prostu cudnie, w nocy (jest 10:30 pm) z kempingu widzimy w dole zatokę upstrzoną światłami domów i zacumowanych na marinie jachtów.

Wyjazd był super udany, zobaczyliśmy wszystko co mieliśmy w planach, trochę nam przeszkodziła miejscami pogoda, bo lało, ale i tak jesteśmy zachwyceni. Martinez jest np. zachwycony tym, że dziś jak kupowaliśmy wino w Pak’n’save (nasza ulubiona sieć supermarketów w NZ, powinniśmy byli sobie wyrobić na samym początku kartę stałego klienta) to podbiegła kierowniczka zmiany i spytała się o dowód tożsamości… w NZ można kupić alkohol od 25 lat 🙂 Martinez pokraśniał z zadowolenia. Mnie zachwyciły drogi. Zrobiliśmy ponad 3500 tys. km. i widzieliśmy może 2 dziury po drodze. Drogi są kręte, strome, dobrze wyprofilowane. Jeździło się znakomicie po NZ.

Tak więc na koniec kilka charakterystycznych, zupełnie prozaicznych rzeczy które utkwiły nam w pamięci: zieleń, zieleń i jeszcze raz  zieleń bijąca po oczach, żółte zbocza gór, miliony owiec, jelenie hodowane jak bydło, wyludnione miasteczka i pustki na szosach, natomiast w miastach duży ruch, jednopasmowe mosty, czyste powietrze, idealnie przeźroczysta woda w jeziorach i rzekach, brak widocznego przemysłu, dużo niemieckich turystów, wszechobecne ośnieżone czapy gór, mnogość hoteli, moteli, kempingów i miejsc dla backpackersów, świetna informacja turystyczna, miliony darmowych ulotek, map, darmowe toalety publiczne w każdym mieście…no i przede wszystkim piękna przyroda. Naprawdę warto tu przyjechać na wakacje i przy okazji skoczyć na bungy 🙂

15 listopada 2007 We`ll be back

Jeśli ktoś myślał, że to koniec naszej opowieści to się mylił 🙂 Co prawda nie skakaliśmy wczoraj na bungy (co nie jest wykluczone za 2 dni… ale o tym napiszemy jeśli się uda, żeby nie zapeszyć 🙂 i nie wydarzyło się nic niezwykłego w naszym życiu od wczoraj ale nie wypada nie napisać skoro dorwaliśmy się do darmowego internetu na lotnisku w Sydney. Za chwilę mamy lot do HongKongu i perspektywę 9 godzin w samolocie 🙁 Na wszystkie rejsy się zabraliśmy bezproblemowo choć Emirates z CHC był wypełniony po brzegi. To jakiś dziwny zbieg okoliczności, ale podobnie jak w zeszłym roku i tym razem trafiliśmy na grupę rodaków z biura Logostour (które przy okazji pozdrawiamy, zwłaszcza urocze koleżanki 😉 Panowie Zygmunci z piastowskimi wąsami i Panie Krysie w rozciągniętych dresach i tapirach na głowach byli najbardziej rzucającą się grupą turystów na kameralnym lotnisku w Christchurch. Martinez zaginął między półkami z kosmetykami, gdzie naciera się wszystkimi możliwymi testerami kremów i spryskuje perfumami a ja pisze dalszą kronikę….

Nie o wszystkim mieliśmy czas tu napisać, raz że brakowało czasu na dotarcie do internetu, dwa ze nie zawsze działał jak powinien, kiedyś przez pół godziny pisaliśmy bloga po czym padł i wszystko straciliśmy a Pani w recepcji poinformowała nas z rozbrajającą miną, że satelita się przemieścił 🙁 Nie zdążyliśmy wspomnieć w tym blogu o takich drobnostkach, że np. nocując w przesympatycznym i komfortowym motelu w Rotorua, o mało co nie puściliśmy go z dymem, bo dziwnym trafem rondel z olejem, na którym smażyłem kalmary, zajął się ogniem i próbując go gasić wodą ogień rozprzestrzenił się na tapetę, ale wszystko się dobrze skończyło. (mam nadzieje, że właścicielka Koreanka tego nie czyta). Nie napisaliśmy też o tym, że chcąc zrobić dobry uczynek (a wiadomo, ze dobre uczynki do nas kiedyś wracają 🙂 namówiłem Martineza żeby zabrać autostopowiczów i tak niefortunnie zjechałem na pobocze, że przejechałem im po plecakach leżących w trawie 🙂 
Bardzo gorąco pozdrawiamy nasze rodziny, przyjaciół i znajomych w kraju. Bardzo się za Wami stęskniliśmy i niedługo się zobaczymy, pa, pa.

Makau

17 listopada 2007 Makau bungy

Skoczyliśmy dziś w południe na bungy na Macau Tower. Skok z 233 metrów. Było super. Piszemy z lotniska w HKG i zaraz lecimy do Moskwy. Spieszymy się, wiec to tyle…

Do Makau dopłynęliśmy promem z HongKongu. Wstaliśmy rano i przeszliśmy się pieszo na przystań gdzie wykupiliśmy bilety i w komfortowych warunkach eleganckim promem w ciągu godziny dostaliśmy się do Makau, byłej kolonii portugalskiej. Enklawa ta jest dwujęzyczna, oficjalne języki to chiński i portugalski. Akurat odbywały się tu wyścigi samochodowe Grand Prix, tor z trybunami znajduje się zaraz przy przystani. Panował nieopisany zgiełk, tłum przewalał się w jedną i drugą stronę, nad wszystkim wtórowały odgłosy piszczałek i ryk silników samochodów. Wsiedliśmy w autobus i po wydostaniu się z korka przy przystani, dość sprawnie przemieściliśmy się pod wieżę telewizyjną Macau Tower. Z okazji zawodów Grand Prix komunikacja miejska była tego dnia bezpłatna 🙂 Wbiegliśmy do recepcji wieży na parterze, zobaczyliśmy stanowisko z napisami AJ Hackett, mówimy że chcemy skoczyć na bungy a Chinczyk rozkłada ręce i mówi… sorry ale nie ma wolnych terminów, wszystko na dziś zajęte ! Ręce nam opadły. Tłumaczymy, że przylecieliśmy na 2 dni do HKG, teraz wsiedliśmy na prom żeby przypłynąć specjalnie do Macau i skoczyć, że kilka dni wcześniej skakaliśmy w NZ, że please, please, please… Gość zadzwonił na górę, coś poszeleścił w swoim języku, uśmiechnął się i mówi, biegnijcie szybko do windy i na górę. I tak oto wjechaliśmy na szczyt wieży telewizyjnej w Makau, spojrzeliśmy przez szyby w dół i nogi się nam ugięły. Cóż było robić 🙂 Zapłaciliśmy za tę przyjemność i przekroczyliśmy szklane drzwi do komory z której odbywały się skoki. Muszę to opisać bo przygotowanie do skoku było samo w sobie mrożącym krew w żyłach doświadczeniem. Całe szczęście, że kilka dni temu zrobiliśmy to w NZ, więc wiedzieliśmy przynajmniej czym to się je. Goście, jak się okazało dwóch kolesi z okolic Queenstown, zważyli nas i zapięli nas w uprzęże po czym ja poszedłem na pierwszy ogień. Usiadłem na ławeczce na skraju platformy mając przed sobą piękną panoramę miasta 🙂 Gość uklęknął przede mną z ręcznikiem frotte. Myślałem, że będzie mnie ocierał z potu 🙂 On sobie zaczął jakoś tak układać ten ręcznik przed moimi stopami, złożył go na dwa, i jeszcze raz, po czym wziął ten ręcznik złożony w długi prostokąt i dwa razy obwinął mi złączone nogi. Potem wziął taki trok jak do plecaków i dwa razy przewiązał ręcznik wszerz i dwa razy pomiędzy stopami. Mocno ściągnął i do końca troka podpiął karabińczyk z liną. Koniec ! Skakałem z najwyższego bungy na świecie mając linę bungy przypiętą do troka obwiązanego wokół ręcznika frotte ! Powiem szczerze, że gdybym nie był naładowany adrenaliną, gdybym 6 dni wcześniej już nie skakał i gdyby nie zabezpieczał mnie teraz rosły NowoZelandczyk wzbudzający zaufanie to bym się zawinął na pięcie i uciekł stamtąd. Chinka poprosiła mnie o kilka słów do kamery, nagranie, które potem sobie kupiłem i pokuśtykałem jak gejsza drobiąc małymi kroczkami na skraj skoczni. Rozłożyłem ręce jak Chrystus w Rio de Janeiro i otrzymawszy lekkie puknięcie w ramię i usłyszawszy three, two, one bungy runąłem w dół. Wooohhh, serce mało co nie wyskoczyło mi z piersi. W ułamkach sekund minął cały niepokój, strach, napięcie. Przyszło rozluźnienie, relaks, radość. Zrobiliśmy to! Skoczyliśmy z najwyższego bungy na świecie. 233 metry w dół. Panie prezesie, melduje że zadanie zostało wykonane…

20 listopada 2007 
Koniec… może oznaczać początek czegoś nowego

Zimno, szaro, ponuro. Łatwo się domyślić, że jesteśmy już w Polsce ! Z trudem wziąłem się za napisanie kilku ostatnich zdań z tegorocznego wyjazdu. Niestety szara rzeczywistość codziennego życia nie nastraja zbyt optymistycznie. Jeszcze tydzień temu wylegiwaliśmy się w słoneczku podziwiając śnieg na szczytach odległych wymarłych wulkanów, krętą stroma asfaltową drogą zjeżdżaliśmy z wysokich gór w zielone, buchające roślinnością doliny słuchając Dody 🙂 W tym miejscu duże podziękowania dla Kate, której składankę wzięliśmy ze sobą w ostatniej chwili. Inne zabrane płyty CD nie działały w odtwarzaczu a w wysokich górach nie odbierało radio. Dlatego chcąc nie chcąc byliśmy zmuszeni słuchać Stachurskiego… i z rozkoszą wyobrażać sobie wokalistkę śpiewającą przebój w basenie “boys, boys, boys”. Taką składankę przebojów zaserwowaliśmy również parze autostopowiczów, Amerykanowi i Niemce. Zasnęli po kilku minutach, mimo ze wśród hitów była również krajanka dziewczyny, Sandra

Przeglądamy dziś zdjęcia, pokazujemy rodzinie i znajomym i z uśmiechem z Martinezem wspominamy te ostatnie 3 tygodnie. Było fajnie, ale co dalej ? Koleżanka z pracy wspomniała, że gdzieś w Polsce też można skoczyć na bungy, jakieś 25 metrów  dół 🙂 Wolne żarty, tak to mógłby skoczyć mój kot, gdybym go posiadał… Obiecaliśmy sobie z Martinezem, że jeśli AJ Hackett stworzy gdzieś wyższe bungy to pojedziemy tam i skoczymy. Szanse są duże, bo ponoć skonstruowali linę do skoków o długości 1 kilometra! A tak w ogóle gwoli dokładności lina do bungy zbudowana jest z setki małych gumek, takich jak w majtkach. Średnica takiej wiązaniny małych gumek wynosi około 5 cm. Rozciąga się do czterokrotności swojej długości. Uogólniając wiec, jeśli skakaliśmy z wysokości 233 metrów w Makau, to lina mogła mieć około 60 metrów długości. Koniec już o skokach. Wywarły na nas duże wrażenie, razem ze skokiem ze spadochronem z 12 tys. stóp ale przede wszystkim pojechaliśmy do NZ przede wszystkim podziwiać przyrodę.

Nie dziwie się, że Peter Jackson właśnie tu kręcił „Władcę Pierścieni”. Przejeżdżając zachodnim wybrzeżem wyspy południowej przyglądałem się wiekowym, starym lasom porośniętym mchem i wiedziałem skąd reżyser wziął wyobrażenie Entów z filmu. Jadąc po pagórkowatych okolicach półwyspu Coromandel wyobrażałem sobie zielone równiny Shire. Buchające dymem i siarką gejzery z Rotorua przywoływały na myśl otchłanie MordoruNowa Zelandia oferuje turystom bajeczne atrakcje, wspaniale widoki, różnorodność przyrody, lasy deszczowe, skaliste fiordy, wulkany, lodowce, zielone równiny, gejzery, piaszczyste plaże. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Do tego chyba najbardziej różnorodna i profesjonalna oferta sportów ekstremalnych. 

Żeby tu zamieszkać na stałe trzeba by jednak zrozumieć i pokochać rugby. Wszyscy Nowozelandczycy kochają bezkrytycznie swój narodowy zespół All Blacks. Trzeba by pokochać baraninę, a niektórych sam zapach potrawki z baranka odstręcza… czyż nie Martinez ?:-) Owiec jest tu czterokrotnie więcej niż mieszkańców. Nadal nie wiemy co tubylcy robią z jeleniami, które hodują ! Po co im te jelenie ? Czyżby sproszkowany róg jelenia miał jakieś tajemnicze właściwości 🙂 Ta zagadka urasta do wielkiej tajemnicy naszej wyprawy, choć domyślamy się, że prozaicznym rozwiązaniem jest po prostu konsumpcja dziczyzny. Trzeba by nauczyć się nie przekraczać prędkości 100 km na godzinę na drodze, bo grożą za to srogie kary. Mieliśmy wątpliwą przyjemność spotkać na swojej drodze stróża prawa. A trudno się powstrzymać bo Subaru Impreza jest jednym z częściej reprezentowanych aut na drogach. Mieszkając w jednym z większych miast trzeba by się przyzwyczaić do chińskiej kuchni a mieszkając w małym miasteczku przyzwyczaić do samotności. Mieszkając w okolicach Haarst trzeba by przyzwyczaić się, że deszcz potrafi tam lać tygodniami. Spędziliśmy tam niezwykły wieczór w schronisku pośrodku dziczy. Za oknami samotnego budynku przypominającego dużą stodołę szalała burza z ulewą a my smażyliśmy sobie pośrodku wielkiego salonu z otwartą kuchnią, krokiety z baraninką. Martinez powiedział, że gdyby był w Queenstown przynajmniej jeden teatr z prawdziwego zdarzenia to mógłby tam zamieszkać. Mi się w NZ bardzo podobało i podobnie jak do Australii, chętnie jeszcze bym kiedyś tam powrócił.

A przecież jest jeszcze tyle ciekawych miejsc do odwiedzenia na Ziemi 😉 Koniec naszych tegorocznych wakacji może być przecież… początkiem rozmyślań o kolejnych. Czy to prawda, że w odległym Zimbabwe nad rzeką Zambezi przy wodospadzie Victoria Falls można skoczyć na bungy z mostu z wysokości 111 metrów? Czy to prawda, że na granicy Namibii i Angoli rozciąga się jedna z najstarszych i najpiękniejszych pustyń na świecie ? Stamtąd już niedaleko do niedoszłej kolonii zamorskiej PolskiMadagaskaru. Może więc warto już dziś popuścić wodze fantazji… ?

Jedna odpowiedź

  1. Avatar janusz pisze:

    n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.

    wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.

    co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

0