Podróże bliskie i dalekie
Opis spisany z bloga, pisanego na żywo podczas wyjazdu.
Tego lata polecieliśmy do Meksyku. Niestety przez USA. Niestety, bo jak się okazuje ojczyzna demokracji pod pozorem ochrony obywateli pozbawia ich praw. Na lotnisku w Miami podczas odprawy imigracyjnej naszą koleżankę z dzieckiem zatrzymano do kontroli bez podania żadnych przyczyn. Mieliśmy kolejny samolot do Cancun tego samego dnia, w ciągu kilku godzin, ale nikogo to nie obchodziło. Trzymali ją 2 godziny w jakiejś salce, nic nie tłumacząc, po czym zwrócono jej dokumenty i pożegnano. Tak po prostu. Gdybyśmy mieli kolejny samolot godzinę lub dwie później nie zdążylibyśmy. Na szczęście mieliśmy 5 godzin w zapasie, 1 h. spóźnił się AirFrance z Paryża, 2 h. czekaliśmy na koleżankę, potem musieliśmy zmieniać terminal na odloty AA i szczęśliwie udało nam się dolecieć do Cancun.
Na miejscu trochę przepychanek z miejscową mafią taksówkową i po godzinnej jeździe nocnej, autostradą wzdłuż wybrzeża, w końcu zakwaterowaliśmy się w naszym hotelu. Nasz resort leżał ponad 100 kilometrów na południe od lotniska w Cancun, na tzw. Riwierze Maya, czyli wybrzeżu morza karaibskiego. Wcześniej dokonane rezerwacje były w systemie, bo trochę się tego też obawialiśmy, ale widocznie limit pecha na ten dzień wyczerpaliśmy. Dzieciaki spały i musieliśmy je wlec nieprzytomne do pokoi. A od rana Meksyk. Gorąco, 95% wilgotności, kąpiel w basenie czy morzu daje wytchnienie na kilka chwil. Zimne drinki też. To tzw. efekt “mokrej ścierki” kiedy człowiek wychodzi z klimatyzowanego pomieszczenia, żeby po kilku minutach być cały mokry. Nasze domki hotelowe położone są pośrodku gęstej tropikalnej dżungli. Żeby dojść do ogólnodostępnych budynków z restauracjami, lobby czy basenami trzeba przejść kilkusetmetrowymi kładkami przerzuconymi pośród bagien i lasów mangrowych. Zatrzymanie się na dłużej na kładce grozi pożarciem żywcem przez komary. Obejście całego terenu kompleksu hotelowego składającego się z czterech hoteli zajmuje pewnie cały dzień. My poruszamy się tylko w obrębie naszego hotelu i najbliższych okolic. Mamy tu miedzy innymi mały park z krokodylami, które są karmione codziennie o 13-tej. Jest też park z jeziorkiem gdzie majestatycznie przechadzają się intensywnie różowe flamingi. Na ścieżkach co rusz wylegują się iguany a w krzakach baraszkują na drzewach coati a pod nimi mrówkojady. Całość otoczenia żyje.
Wczoraj zwiedzaliśmy Tulum, ruiny po mieście Majów z epoki Tolteców. Cale szczęście niebo jest trochę zachmurzone, bo kiedy na chwilę wyszło pełne słońce myśleliśmy że umrzemy. Nie jest możliwe żeby w pełnym słońcu zwiedzać czy leżeć na plaży w lipcu w Meksyku. Lekko zachmurzona pogoda jest naszym wielkim sprzymierzeńcem na tym wyjeździe. Dziewczyny i dzieciaki wykąpali się w turkusowych wodach na plaży pod magicznymi ruinami w Tulum. Co ciekawe to nie tata ani starsze chłopaki, ale najmłodszy Igor nawiązał pierwsze kontakty z płcią przeciwną wśród miejscowej ludności. Były chwile, kiedy zjeżdżały się do Tulum kolejne wycieczki, i wtedy skrawek piaszczystej ziemi u podnóża ruin stawał się najbardziej zatłoczoną plażą, na której dane mi było kiedykolwiek przebywać 🙂 Jutro jedziemy na cały dzień do Xcaret.
W Xcaret bylem pierwszy raz równo 10 lat temu. Bardzo mi się podobało. Rewelacyjne miejsce na spędzenie dnia a finałowe przedstawienie w amfiteatrze pamiętam do dziś. Meksykanie potrafili dać show, w którym sławili swój kraj, przy czym nie było to nadęte i patetyczne, jednak dawało poczucie dumy i radości z bycia Meksykaninem. Nic dziwnego , że na koniec cały amfiteatr, pełen przecież obcokrajowców, wykrzykiwał głośno i z przejęciem Viva Mexico. Wspaniały nastrój, świetne widowisko. Od tego czasu, jak czytam w folderze, trochę Xcaret rozbudowano. Doszły nowe atrakcje, park jest trochę większy. No i ludzi jest pełno, rano do wejścia płynął nieprzebrany strumień ludzi z wszystkich możliwych hoteli na Riwierze Maya i oczywiście z Cancun. Nasz przewodnik z autokaru poinformował nas, że park przyjmuje do ponad 7 tysięcy turystów dziennie. Dziś było około 5 tysięcy. Sodoma i Gomora. Jeśli ktoś chce wypoczywać sobie spokojnie na piaszczystej plaży pod palmą kokosową w ciszy i spokoju niech się tu nie pcha za żadne skarby.
Najważniejsza atrakcja to oczywiście spływ podziemną rzeką w masce z rurką i płetwami. Chłodna rzeka to prawdziwa rozkosz w porównaniu z żarem lejącym się z nieba po wyjściu z wody. Przechadzające się majestatycznie po otoczonej głęboką fosą wyspie, cętkowany jaguar i czarna puma budzą respekt. Małpy na drzewach powyżej psocą zrzucając kawałki gałęzi na przechodzących turystów. W licznych jeziorkach czy zatoczkach nad plażą można popływać z delfinami a nawet rekinami. Można przejść się po dnie morskim w specjalnym skafandrze zakładanym na głowę i dotknąć płaszczki. My takie płaszczki mamy co prawda u siebie w hotelu 10 metrów od brzegu i pełno ostrzeżeń, żeby nie nadepnąć na żadną bo może ukłuć ogonem. W Xcaret jest fajne oceanarium z pięknymi okazami ryb, hodowle żółwi od maleńkich po okazy o średnicy półtora metra, hodowle ryb, plantacje orchidei, pawilon z motylami, rancho koni i oczywiście pełno papug oraz zwierzaków tutaj uznawanych za egzotyczne a dla nas jak najbardziej swojskie, czyli np. jelenie.
Są też ślady dawnej cywilizacji Majów w postaci kilku pomniejszych ruin ale jest też świetnie odwzorowana wioska Majów, w której o 17-tej odbywa się pokaz dawnych obrzędów łącznie ze składaniem ofiar, niezwykle barwna inscenizacja, w której szamanie noszą przepiękne pióropusze z piórami świętych ptaków Quetzali. Potem odbywa się pokaz gry w pelotę, prehiszpańską grę w piłkę a na koniec wspomniany wcześniej show. Jest jeszcze tuzin innych atrakcji, ale nie sposób zobaczyć wszystko jednego dnia. Oprócz Xcaret są jeszcze dwa inne parki tego typu w okolicy Xel-ha i Xplor. Podejrzewam, że finansowo są jakoś ze sobą powiązane, bo reklamują się wspólnie i korzystają ze wspólnego transportu. Najnowszy park Xplor stawia na aktywność i sporty. Są tam zjazdy na linach z wież, wspinaczka, eksploracja podziemnych wodnych jaskiń itp. Słyszeliśmy że nad centralnym Meksykiem przeszedł huragan Arlene powodując wiele strat i kilkanaście śmiertelnych ofiar. Do nas całe szczęście nie dotarł, ale w prognozach zapowiadają cały czas burze i deszcze. Wczoraj wieczorem faktycznie mocno padało a dziś rano pokropiło i było pochmurno w parku. Powiem szczerze że nie wiem co lepsze, słońce czy deszcz. Na słońcu nie idzie wytrzymać, choć trochę opalić by się wypadało, ale pochmurne niebo przy 28 stopniach gorąca jest naprawdę o wiele przyjemniejsze.
Nastąpiło kilka dni upalnych przerywanych chwilowym przejściem czarnej chmury z której przez kilka minut popadał orzeźwiający deszczyk. Wykorzystaliśmy to żeby trochę się opalić i dokończyć czytanie książek. Moja ma 900 stron ale zbliżam się już do końca. Wczoraj pojechaliśmy na całodniową wycieczkę do Chichén Itzá. Od nas to spory kawałek, bo ponad 200 kilometrów. Na szczęście drogi w Meksyku są dobrej jakości, momentami są to dwupasmowe drogi szybkiego ruchu a do tego jest na nich bardzo mały ruch, mimo że paliwo jest dwukrotnie tańsze niż w Polsce. We wsiach dużo jest betonowych garbów, tzw. śpiących policjantów a tacy prawdziwi co jakiś czas mają rozstawione punkty kontrolne, gdzie trzeba zwolnić, czasem zatrzymać się i dać się przeszukać. Wojsko ma na drogach ustawione podobne punkty. Po drodze zatrzymaliśmy się w prywatnej wytwórni tequili. Jak nam wyjaśnił Jerzy, nasz przewodnik i meksykański przyjaciel, nazwę tequila mogą posiadać tylko produkty, które są wyrabiane w mieście Tequila i posiadają odpowiednią licencję. Coś jak prawdziwy szampan. W wytwórni, którą zwiedzaliśmy, alkohol wytwarzany jest identycznie jak tequila, ale ponieważ nie ma wykupionej licencji, nie może się tak nazywać. Jego nazwa to więc Destilada Agave Azul. Wytwarzany jest w 100% z niebieskiej agawy. Smakuje wybornie, zwłaszcza najlepszy rodzaj, bursztynowy, który leżakuje kilka lat. Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymaliśmy się przy stanowym zakładzie karnym, gdzie przed główną bramą stał stragan z kolorowymi wyplatanymi hamakami. Według słów Jerzego to jedne z lepszych wyrobów w tej części Meksyku i to w dość atrakcyjnych cenach. Wszystkie wyroby są dziełem lokalnie osadzonych przestępców. Musze przyznać, że na przykładzie meksykańskiego więzienia, w końcu doceniłem sens istnienia zakładów karnych. Kupiliśmy duży, ładny, dwukolorowy hamak, mogący spokojnie pomieścić 4 dorosłe osoby. Kosztował 650 peso (około 155 PLN).
Po południu dojechaliśmy do Chichén Itzá, która została uznana w 2007 r. jako kolejny współczesny cud świata. To kompleks archeologiczny, ruiny miasta Majów. Najważniejsze i najlepiej odrestaurowane budowle to oczywiście Piramida Pierzastego Boga ( w języku Majów – Kukulcan), zwanego też zamkiem. Wznosi się pośrodku olbrzymiego placu, dziś porośniętego trawą, ale w czasach swojej świetności były to plac wyłożony kamiennymi płytami. Piramida ma po 91 stopni z wszystkich 4 stron i platformę na szczycie, co łącznie daje liczbę 365 dni w roku. 2 razy w roku, w marcu i wrześniu, refleksy świetlne od słońca powodują, że kamienne poręcze schodów zamieniają się w migoczącą postać węża, na wiosnę zstępującego na ziemię a na jesieni wstępującego do nieba. Kolejna imponująca budowla to największy w Meksyku plac do gry w pelotę, pałac tysiąca kolumn, obserwatorium astrologiczne oraz budynki w których mieszkali najwięksi kapłani. Na terenie Chichén Itzá znajdowało się 5 wielkich cenot (naturalnie powstałych otworów w wapiennej skale, wypełnionych słodką wodą). Najważniejsza cenota nosi nazwę Xtoloc i ma głębokość 35 metrów i szerokość 60 metrów.
Teren obiektu archeologicznego rozbrzmiewa gwarem, ponieważ obstawiły go setki kramów miejscowych handlarzy oferujących tysiące pamiątek. To jeden wielki kolorowy bazar. Handlarze zwracają uwagę na siebie, wydając groźne pomruki imitujące ryk jaguara, przez małe drewniane piszczałki. W drodze powrotnej z Chichén Itzá zatrzymaliśmy się na obiad i chwilę relaksu w cenocie Ik-Kil. To głęboka na 60 metrów naturalna dziura w ziemi, do której doprowadzono wykute w skale schody. Woda w niej jest ożywczo chłodna, ze ścian zwisają pnącza, leją się małe strumyki wody. Wrażenia pobytu w wodzie na dole takiej ogromnej studni są niesamowite. Zapadał już zmrok kiedy zajechaliśmy jeszcze po drodze do starego, kolonialnego miasta Valladolid, żeby choć na chwilę przejść się po głównym placu w centrum miasta, obejrzeć katedrę a także zakon z XV wieku. W drodze powrotnej do hotelu, już w nocy, rozpętała się potężna burza z błyskawicami. Dziś od rana znów praży słońce. To nasza ostatnia noc na Riwierze Maya, jutro odlatujemy do Miami.
Ostatnie dni na Riwierze Maya były upalne. Co prawda przyzwyczailiśmy się już do pogody meksykańskiej, ale o ile pierwsze dni pobytu były trochę pochmurne co dawało nam wytchnienie, o tyle 2 ostatnie to była lampa non-stop. Podczas pobytu Bartkowi zeszła skóra z pleców i zdążył ponownie się opalić. Na plaży powstało kilka potężnych zamków i budowli z piasku, które codziennie niszczył wieczorny przypływ a dziewczyny wypróbowały wszystkie drinki z długiej listy w barach. Nawet iguany się już przyzwyczaiły do naszej obecności i niechętnie schodziły nam ze ścieżek. Ostatniego dnia, przed udaniem się na lotnisko odwiedziliśmy jeszcze polską haciendę w Cancun. Wygodny, kameralny pensjonat pośrodku gęstego tropikalnego ogrodu to pomysł na oryginalny wypoczynek w Meksyku. Właścicielami i twórcami haciendy są Jerzy i jego meksykańska żona. W pensjonacie jest basen, siłownia a nawet autentyczna indiańska łaźnia parowa, gdzie szaman odprawia swoje rytuały. Bujanie się w hamaku przed pokojem w takim otoczeniu to inny pomysł na wakacje niż leżenie na plaży w hotelu all-inclusive. Właściciele oferują atrakcyjny pakiet pobytu w swojej haciendzie połączony ze zwiedzaniem okolicznych atrakcji turystycznych. Pomysł na pewno warty rozważenia.
Wieczorem polecieliśmy do Miami, wynajęliśmy samochód na lotnisku, w drodze do hotelu zaliczyliśmy pierwszy hamburger na amerykańskiej ziemi, pyszny jak zwykle, i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Rano wybraliśmy się na farmę aligatorów w Homestead na pograniczu parku Everglades. Najpierw zobaczyliśmy wątpliwej jakości pokaz z gadami, gdzie pracownik parku zabawiał się z dwumetrowym samcem z bagien. Marne to było i mało emocjonujące. Potem wsiedliśmy na łódź napędzaną z tyłu wielkim śmigłem. Naszym kierowcą był starszy, długowłosy, szczerbaty, chudy jak patyk mieszkaniec Południa. Na uszach mieliśmy słuchawki z uwagi na ogłuszający ryk silnika. Przejażdżka łodzią po bagnach dostarczyła nam dużo frajdy a lejąca się spod burty woda skutecznie na kwadrans nas odświeżyła.
Upał w Miami był równie wielki jak w Meksyku, choć na szczęście wilgotność była mniejsza i człowiek nie czuł się jak mokra ścierka chwilę po opuszczeniu klimatyzowanego samochodu. W południe pojechaliśmy do Miami Beach zobaczyć tą słynną plażę. Długa na kilka kilometrów, szeroka na kilkaset metrów. Jak na plażę w centrum metropolii całkiem okay. Niestety żadnych drzew i ucieczki w cień przed palącymi promieniami słońca. Ratowniczek w stylu Baywatch też nie zauważyłem. Ocean Drive w tym miejscu robi wrażenie. Nadmorska promenada pełna jest restauracji i knajp w budynkach z początku XX wieku. Przeszliśmy się dzielnicą wybudowaną w stylu Art Deco, zjedliśmy lunch w restauracji w hotelu Carlyle z widokiem na wydmy i zrobiliśmy zdjęcie pod zegarem Miami Beach. Było czwartkowe popołudnie a dzielnica tętniła życiem, turystami, plażowiczami i młodymi ludźmi lansującymi się w fajnych sportowych wozach. Pozostały czas w Miami dziewczyny wykorzystały na shopping. W piątek wieczorem, bez większych przygód opuściliśmy Florydę i po ośmiu godzinach lotu byliśmy w Europie. Wakacje dobiegły końca.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0