Podróże bliskie i dalekie
Nie myślałem, że wrócę ponownie do Meksyku, a przynajmniej nie tak szybko. Tymczasem dokładnie rok później nadarzyła się okazja i po kilku tygodniach od powzięcia decyzji wysiadaliśmy z kolegą Zbyszkiem z samolotu KLM na lotnisku Aeropuerto Internacional Benito Juarez w Mexico City. Widok z okien samolotu przy lądowaniu i starcie samolotu jest oszałamiający. Miasto Meksyk położone jest w ogromnej dolinie na płaskowyżu, który wznosi się powyżej 2240 m n.p.m. i liczyło sobie w 2002 r. ponad 25 milionów mieszkańców. Samolot zniżając się do lądowania przemierza jeszcze kilkadziesiąt kilometrów nad tym olbrzymim miastem i gdzie okiem nie sięgnąć ciągną się bloki szarych zabudowań ze śladowymi ilościami zieleni. W centrum sterczy kilka wysokich budynków a dookoła bezkresne obszary domów niknących na horyzoncie. Na lotnisku czekał na nas Jerzy, którego poznałem rok temu. Zaprosił nas na tequilę do miejscowej kantyny przy placu Zocalo i pomiędzy kolejnymi ćwiartkami limonki… ustaliliśmy szczegóły naszego pobytu na kolejne kilka dni. Do popitki służył nam sok pomidorowy z chili, tabasco, pieprzem i wszelkimi innymi wynalazkami mającymi wspólną cechę – ostre jak diabli. Dość powiedzieć, że lepiej było popijać ten czerwony sok tequilą niż na odwrót. Może to od tego poprzekręcały nam się dni tygodnia, co miało wpływ na dalszą podróż.
Następnego dnia odbębniliśmy standardowy program turystyczny, czyli zaczęliśmy od Placu Trzech Kultur (Plaza de las Tres Culturas), gdzie na obszarze dużego placu przez wieki powstały zarówno świątynia Azteków Tlatelolco, kościół Templo de Santiago z XVII w. oraz nowoczesny budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Potem zwiedziliśmy bazylikę pod wezwaniem Matki Boskiej z Gwadelupy. Niezmiennie jest to coraz bardziej popularne miejsce kultu dla pielgrzymów z Polski. Zamiast do Lourdes czy Jerozolimy wycieczka za wycieczką z polskich parafii podąża do tej świątyni. Trudno się dziwić skoro druga część takiego pobytu w Meksyku zazwyczaj obejmuje wypoczynek w obecnie chyba najpopularniejszym kurorcie na świecie Cancun.
Po południu zajechaliśmy do Teotihuacan, największego starożytnego miasta Meksyku, gdzie znajdują się 2 spośród 3 najwyższych piramid w kraju, piramidy Słońca i Księżyca. Teotihuacan znajduje się 50 km na północ od miasta Meksyk i jest to obowiązkowy przystanek dla każdego turysty, robi bardzo duże wrażenie, zwłaszcza widok ze szczytu piramid. Przed wejściem na piramidy zatrzymaliśmy się w sklepiku. Zwyczaj kiedy kierowca wycieczki obwozi ją po niezliczonych “ciekawych“ sklepach, manufakturach, hurtowniach jest znany na całym świecie. W końcu z tego żyją kierowcy wycieczek, natomiast turyści mają zamiast 3-godzinnej wycieczki dwa razy dłuższą, a do tego mogą obkupić się po 10-krotnie wyższych cenach. Dopóki obie strony są zadowolone wszystko gra. Najciekawszy tego typu przypadek mieliśmy w Indiach, w Agrze, gdzie rikszarz zaoferował się, że zawiezie nas dokąd chcemy, zupełnie za darmo, tylko żebyśmy wstąpili do jednego jubilera pooglądać wystawy. Uczciwie powiedział, że nie musimy nic kupować, a on dostanie kasę za przywiezienie białych turystów, potencjalnych klientów. Wszyscy byli zadowoleni, oprócz jubilera….
Nas oprowadziła po przybytku Indianka Luzia i pokazała jak m.in. z kaktusa produkuje się igłę, nici, papier, alkohol i prezerwatywy. Potem nastąpiła prezentacja i degustacja niektórych z tych produktów, z pominięciem prezerwatyw … Posileni pulque (mleko-podobną sfermentowaną białą cieczą z agawy) zdobyliśmy szczyty obu piramid w błyskawicznym tempie (około 2 h). Nasz zapał trochę jednak przygasł jak totalnie zmachani wstąpiliśmy do pobliskiej restauracji, gdzie za kilka piw i obiad zapłaciliśmy słony rachunek, najwyższy podczas naszego pobytu w Meksyku. Dość powiedzieć, że za te same pieniądze moglibyśmy na placu Zocalo w mieście Mexico City zjeść z 60 hotdogów. Musieli nas po prostu pomylić z bogatymi emerytami z Florydy. Niezrażeni tym faktem wróciliśmy do Mexico City i zwiedziliśmy sobie starówkę, a na wieczór, około dziesiątej wybraliśmy się na Plac Garibaldi. Przeszliśmy się tam pieszo z naszego hotelu, było to zaledwie kilka przecznic dalej i choć było ciemno na ulicach to nie mieliśmy powodów do obaw z uwagi na liczne patrole wojska i policji, dosłownie na każdym skrzyżowaniu. W ogóle Meksyk sprawia wrażenie państwa policyjnego, dużo mundurowych na każdym kroku, często uzbrojonych po zęby w pistolety maszynowe i strzelby gładkolufowe.
Również poza Mexico City spotykaliśmy często na drogach blokady wojskowe a w Acapulco popijając sobie piwko na plaży w nocy minął nas oddział żołnierzy uzbrojonych w M16 przeczesujący tyralierą plażę. Ogólnie rzecz ujmując czuliśmy się w Meksyku bardzo bezpiecznie. W każdym bądź razie dotarliśmy w końcu na plac Garibaldi. Już z daleka dobiegał nas zgiełk panujący na tym średniej wielkości placu. Harmonia dźwięków, gitar, skrzypiec, trąbek wszystko miesza się w jeden wielki harmider. Wieczorową porą plac Garibaldi opanowują mariachis, czyli meksykańscy wędrowni muzycy. Ci, co widzieli Desperado z Antonio Banderasem wiedzą o co chodzi, futerał na gitarę a w środku……tym razem na placu zamiast świstu kul słychać było tylko muzykę. Na Plaza Garibaldi było kilkuset na czarno ubranych muzyków w pięknie ozdobionych marynarkach, spodniach ze srebrnymi lampasami i szerokich sombrero. Niektórzy samotnie dawali koncerty, inni w grupach kilkudziesięcio-osobowych. Efekt jest niesamowity, latynoska, rzewna muzyka rozbrzmiewająca dookoła, jeden wielki zgiełk rozmów, przekrzykiwań, śpiewu, nagabywacze ciągnący turystów do swoich pobliskich lokali, miejscowy przedsiębiorca rozlewający z kanistra tequilę do plastikowego kubeczka, rodziny ustawiające się przed wynajętą orkiestrą, która gra dla nich melodie i wszyscy wspólnie śpiewają.
Nas zabił widok gościa, który podjechał samochodem, wysiadł oparł się o niego, zamówił jakąś melodię u orkiestry, po czym wyjął telefon komórkowy, zadzwonił do ukochanej i trzymał aparat wyciągnięty w stronę muzyków. Dzięki nowoczesnym środkom przekazu nie trzeba zamawiać orkiestry pod okno dziewczyny, wychodzi taniej a i sąsiedzi wybranki mogą pospać. Weszliśmy do jednej z knajpek przy placu i sącząc margharitę obejrzeliśmy występ mariachis, walkę kogutów, pokazy zręczności z lassem i indiańskie obrzędy. W ten przyjemny sposób pożegnaliśmy się z Mexico City. A następnego dnia podjęliśmy się nie lada wyzwania, wyjechania z 25 milionowego miasta wypożyczonym samochodem. Na szczęście ludzie, od których braliśmy wóz, wyprowadzili nas z centrum i pokazali drogę na Taxco. Udało się bez większych problemów. W Polsce się narzeka, że ludzie jeżdżą beznadziejnie i niebezpiecznie, ale naprawdę jak ktoś spróbuje jazdy samochodem, np. w krajach Azji czy własnie w Meksyku to się przekona, że nasi rodacy nie jeżdżą tak znowu najgorzej. My musieliśmy mieć oczy z wszystkich stron głowy i patrzeć, żeby nas ktoś nie rozjechał. Cały czas noga na gazie lub hamulcu, żeby albo uciec jak najszybciej do przodu, albo w ostateczności przyhamować. Pasów na jezdni nie ma, albo się ich nie uznaje, kierunkowskazów nikt nie używa, jedynie często widać włączone światła awaryjne, co oznacza, że trzeba na taki samochód zwracać baczną uwagę, ale tak naprawdę to trzeba zwracać uwagę na wszystko dookoła.
Co do dróg w Meksyku to można śmiało powiedzieć, że są naprawdę niezłe. Nie pamiętam kolein, dziur, wertepów. Te lokalne są równe, dobrze wyprofilowane, dobrze utrzymane, natomiast autostrady, które są tu płatne wciągają nosem to, co Polacy szumnie nazywają autostradami u nas. Drogie, ale za to bardzo dobrze zbudowane, mało na nich samochodów więc można śmiało pędzić na złamanie karku. Nam udało się 1-litrową Corsę rozbujać do 170 km/h w drodze powrotnej z Acapulco. Autostrady zwłaszcza przydają się w górach, gdzie lokalne drogi wiją się łukami po zboczach podczas gdy tą samą odległość, autostradą pokonuje się co najmniej 3 razy krócej. Jedyny mankament na drogach lokalnych to często poustawiane potykacze, tzw. śpiący policjanci, za pomocą których można czasem wybić się w powietrze niczym Małysz. My większość trasy pokonaliśmy właśnie lokalnymi drogami.
Wyjechaliśmy wcześnie rano ze stolicy i przed południem dotarliśmy do pierwszego przystanku na naszej drodze, Xochicalco. Są to pozostałości po średniej wielkości mieście azteckim, malowniczo położonym na szczycie wzgórza. Uważa się, że w Xochicalco schroniła się ludność aztecka po opuszczeniu Teotihuacan, ale dlaczego opuścili poprzednią siedzibę nie ma jednej jasnej odpowiedzi. Xochicalco znajdujące się około 15 km. od Cuernavaca, zbudowane jest z białego kamienia i widać pozostałości murów i piramid już z daleka. 500 metrów od wykopalisk wybudowano ładne muzeum i parking i tam też należy się udać, żeby zakupić bilety. Xochicalco nie jest bardzo popularne wśród turystów, autokary z Mexico City ciągną raczej ku odległej Oaxace, gdzie znajdują się podobne wykopaliska w Monte Alban. Dzięki temu, jeśli nie liczyć kilku autokarów miejscowej młodzieży, byliśmy jedynymi turystami zza wielkiej wody. Po tym wspaniałym mieście z przepiękną panoramą na okolice zostały do dziś zachowane ruiny białych kamieni, schody, piramidy, fragmenty domostw, placów. Najbardziej znaną budowlą jest ładnie zachowana piramida Quetzalcoatla – czyli Upierzonego Węża. Nie muszę chyba dodawać po raz kolejny, że upał był niemiłosierny, zrzuciliśmy koszulki na co entuzjastycznie zareagowały młode Meksykanki ze szkolnych autobusów. Nie bacząc na ich rozmarzone spojrzenia ledwo powłócząc nogami zeszliśmy na parking i pojechaliśmy dalej. Chcąc pojechać na skróty, wiadomo przecież, że na skróty bliżej 🙂 wybraliśmy jakąś małą lokalną dróżkę. Po kilkunastu kilometrach skończyły się znaki i dalej jechaliśmy drogą, która już nie figurowała na mapie. Minęło kilkadziesiąt kolejnych kilometrów jazdy po górskich krętych dróżkach i zaczęło w nas narastać coraz większe zwątpienie. Do tego popsuła się pogoda, zaczęło się chmurzyć i lekko pokropił deszczyk.
I taką oto niezbyt przyjazną aurą przywitała nas Taxco, które na szczęście po dwóch godzinach jazdy bezdrożami wyłoniło się naraz zza zakrętu. Taxco nazywane jest centrum srebra w Meksyku, jako że tutaj właśnie znajdowały się największe kopalnie srebra a miasteczko rozrosło się i zyskało swój urok dzięki tysiącom górników pracującym w tych kopalniach. Przy wejściu do miasta stoi pomnik górnika z młotem pneumatycznym – coś w stylu naszych stachanowców spod Pałacu Kultury w Warszawie. Do dziś zresztą Taxco pretenduje do miana stolicy srebra, ale jest to już chyba tylko chwyt marketingowy pod turystów. Miasteczko jest bardzo urokliwe i romantyczne. Położone na stoku gór, zbudowane jest z małych wąskich krętych uliczek, które spotykają się na małych placykach, z których najważniejszy plac to Plaza Borda, przy którym stoi pięknie rzeźbiony w czerwonym kamieniu kościół Santa Prisca. Przy uliczkach jest pełno restauracji, kafejek, sklepików z pamiątkami i oczywiście ze srebrem. Panuje iście wakacyjna atmosfera. Mieliśmy bardzo fajny hotelik położony przy głównej drodze z ładnym widokiem na panoramę Taxco. Zwłaszcza wieczorem fajnie wyglądało morze świateł pnących się do góry na stoku. Jako że po kilku dniach pobytu w Meksyku byliśmy już uprzedzeni do wszechobecnej fasoli i tacos, zjedliśmy na kolację hamburgery z małej knajpki La Hamburguesa przy placyku San Juan. Palce lizać. Z basenu przy hotelu nie było dane nam skorzystać bo wieczorem znowu spadł deszcz.
Podobną zresztą pogodą żegnało nas Taxco następnego dnia rankiem kiedy wyjeżdżaliśmy w dalszą drogę do Acapulco. Z godziny na godzinę pogoda się poprawiała. Było już całkiem przejrzyście kiedy postanowiliśmy zatrzymać się na śniadanie. Zbyszek ma istny dar wynajdowania podejrzanych lokali w obcych miastach o czym miałem okazję przekonać się potem dobitnie w Acapulco. W każdym bądź razie szukając miejsca na śniadanie znalazł w miejscowości Iguala nocny klub. Otwarty był tak wcześnie rano chyba tylko dlatego, ze na scenie jakiś gej prowadził zajęcia taneczno-artystyczne dla grupki młodzieży. Oczywiście młoda kelnerka w lokalu nie znała ni w ząb angielskiego a my znowu hiszpańskiego. Posługując się rozmówkami przezornie zakupionymi jeszcze w Polsce coś tam zamówiliśmy. Dziewczyna skoczyła po prowiant do pobliskiego sklepu, bo w tym night clubie mieli chyba tylko alkohol i limonki i zjedliśmy smaczne śniadanie czyli jajecznicę z fasolką a do popicia miętę. Musiałem szybko zagryźć ten pożywny posiłek hot-dogiem z pobliskiego Oxxo. W tym miejscu serdecznie polecam wszystkim przybywającym do Meksyku sieć małych sklepików Oxxo (coś jak Seven Eleven w Stanach). Te sklepiki znajdują się w dużych ilościach w całym Meksyku, są to małe sklepy z żywnością , napojami, piwem i słodyczami. Czyste, tanie, klimatyzowane i z uprzejmą obsługą, im dalej na prowincji tym przyjemniejszy personel bo już np. w Cancun olewali klientów. Jeżeli komuś nie leży codziennie fasola na śniadanie, obiad i kolację a jest w drodze może śmiało wstąpić po drodze do Oxxo i przegryźć jakiś junk food.
No i dojechaliśmy do słynnego Acapulco. Przypomniał nam się od razu słynny hit italo disco, w którym wychwalano ten kurort. Było około pierwszej po południu, gorąco jak diabli, u nas w samochodzie klima a‘la Mexicana, czyli otwarte okna i wystawione łokcie, przed nami wyrosła wielka góra i znaki informujące, ze przejazd tunelem jest płatny, chyba około 50 USD, oraz obok darmowy przejazd przez centrum miasta. Wybraliśmy druga opcję i kolejne kilkanaście kilometrów jechaliśmy długie godziny w niekończących się korkach i strasznym upale. Miasto Acapulco stało w miejscu. Wszyscy naokoło trąbili więc my też, miejscowi jeździli pod prąd, my się nie odważyliśmy. Uliczki brudne, zatłoczone, biedne, gdzie to słynne Acapulco ??? W końcu wydostaliśmy się z korków i jakoś intuicyjne, albo dlatego, że to ja pilotowałem :-), trafiliśmy bezbłędnie do naszego hotelu przy playa Caleta. Hotel ładny, duży, rozbudowany, ale dziś stracił swój blask i podupadł. Widać po pozostałościach alejek, molo, ogrodów czy prywatnej plaży, ze musiał niegdyś być ośrodkiem ekskluzywnym. Z lat świetności zostało mu położenie i widoki na zatokę i wyspę Isla de la Roqueta. Nam gorszy obecnie stan posiadłości zupełnie nie przeszkadzał. Ogólnie było super, zwłaszcza piękny basen na skarpie z widokiem na publiczną plażę Caleta.
W Acapulco spędziliśmy 2 dni, rano i w południe bycząc się na plaży lub na basenie a wieczorem bawiąc się w mieście. Acapulco trochę przypomina mi słynną Copacabane w Rio de Janeiro (którą znam na razie tylko z filmów), przynajmniej wydaje mi się, że jest to mała replika tamtej słynnej plaży. Ładne, szerokie piaszczyste plaże z palmami kokosowymi i wysokie hotele wokół nabrzeża. Byliśmy akurat w niedzielę, czyli dzień wolny od pracy i plaże były pełne tubylców. Oferuje się tu dużo sportów wodnych, paragliding, skutery, windsurfing. Fajne knajpki przy plaży oferują rybki i inne smakołyki oraz wszechobecną Corone, bez której nie da się przeżyć upalnego dnia w Meksyku. W ogóle piwo w Meksyku to dar boski. Ten życiodajny płyn pozwala na chwilę zapomnieć o upale i męczarniach przy zdobywaniu kolejnych ruin. Gatunki, które piliśmy to Corona, XX, Sol i Negra, ale najbardziej popularna to ta pierwsza marka. Piwo meksykańskie pije sie jak wodę, jedno za drugim bo świetnie gasi pragnienie. Do tego najlepiej zagryzać sobie słodką limonką, pycha…
Obowiązkowym środkiem transportu w Acapulco są „wesołe” autobusy. Wyglądają jak znane z filmów amerykańskie schoolbusy tyle że ze srebrnej blachy i pomalowane w najdziksze kolory jakie można sobie wyobrazić. Do tego fioletowe neony na dachu, przy oknach i na czole autobusu i zamontowane z tyłu pojazdu głośniki niskotonowe. Muzyka leci na na cały regulator, stare dobre hity dyskotekowe lub muzyka reggae w zależności od upodobań kierowcy. Autobusy te jeżdżą wzdłuż bulwaru nad morzem przez całe miasto Acapulco do późnych godzin nocnych. A późną nocą kiedy już się wyjdzie z klubu (nie wiem jakim cudem zrobiliśmy to o własnych siłach, choć Zbyszek ciągnął mnie za rękaw już do kolejnego obok) trzeba skorzystać z odjazdowej taksówki meksykańskiej, czyli popularnego garbusa. W odróżnieniu od miasta Mexico City, gdzie taksówki są zielone, w Acapulco oficjalnym kolorem taksówek jest niebieski. Te 2 dni w Acapulco zleciały nam jak z bicza trzasł, a to przecież był dopiero początek naszego pobytu.
Drogę powrotną do Mexico City przebyliśmy w części autostradą, żeby przejechać najtrudniejsze fragmenty górskie, a dalej już potoczyliśmy się lokalnymi drogami. Do stolicy zajechaliśmy pod wieczór i jakimś cudem (to chyba wizyta w Bazylice kilka dni wcześniej i boska opieka nam pomogła) dojechaliśmy do naszego hotelu w samym centrum bez kluczenia po tym wielomilionowym molochu. Wykąpani, wypoczęci spakowaliśmy rzeczy na jutro, uśmiechy na gębach, że oto jutro zaczyna się drugi etap podróży. Dla pewności zajrzałem jeszcze do biletów lotniczych na jutro i szczęka mi opadła. Zgodnie z biletami mieliśmy zrobiony przelot na dziś rano. Przez te szaleństwa w Acapulco “zgubiliśmy” jeden dzień. No i znowu uśmiechnęło się do nas szczęście, bo okazało się że Mexicana ma też połączenie jutro, a bilety lotnicze da się zmienić za niewielką dopłatą. Wylot był o 7:00 rano, dobudziliśmy więc o świcie taksówkarza , który przyszedł się zdrzemnąć w recepcji hotelowej i pomknęliśmy zielonym garbusem przez zaspane miasto na lotnisko. Lot przebiegł bez problemów, stewardesy Mexicany nawet całkiem całkiem, ale zadzierały strasznie nosa i mało co je interesowało oprócz ich samych.
Zapomniałem dodać że lecieliśmy do Villahermosy. Widok z okien samolotu zgoła inny niż ten nad Mexico City. Zielono, bardzo zielono, jakieś bagna i od czasu do czasu domostwa, wyglądało to bardzo obiecująco. Samolot usiadł, podjechały schody, wysiadamy i uderzył w nas upał i wilgoć. Na skórze od razu wystąpił pot, koszulki zrobiły się mokre, oho wreszcie zaczyna się prawdziwy Meksyk i tropikalna pogoda. Już na lotnisku spotkaliśmy bardzo sympatycznego faceta, który poinstruował nas jak złamać paski zabezpieczające bagaż. Potem kiedy zastanawialiśmy się co dalej począć zagadałem do niego pytając się o dworzec autobusowy a ten sympatyczny Meksykanin zaproponował, że podrzuci nas do miasta swoim samochodem. Super. Najmniej z tego pomysłu był zachwycony jego kierowca, który podjechał chwilę potem dużym klimatyzowanym samochodem pickup. Musiał jechać na pace i pilnować naszych bagaży podczas gdy dwóch białasów zajmowało jego miejsce w przytulnej, chłodnej kabinie. Dotarliśmy na dworzec autobusowy w Villahermosa, gdzie spotkaliśmy kolejnych sympatycznych ludzi np. nauczycieli z pobliskiej szkoły. Akurat w czasie gdy przebywaliśmy w Meksyku trwał ogólnokrajowy strajk nauczycieli, więc nie mając nic do roboty łazili po dworcach i zaczepiali obcokrajowców, żeby pogadać sobie po angielsku. Chcąc dowiedzieć się co jest powodem strajku, pytam się kobiety nauczającej angielskiego w szkole, dlaczego strajkują. Mówi że dlatego że jest ciężko. A ile zarabiasz? 2000 dolarów !!! Myślałem że się przesłyszałem – rocznie ? Nie miesięcznie. I co, nie wystarcza ci na życie – pytam. No wiesz, życie jest drogie, dom, samochód, utrzymanie- mówi babeczka i widzę, że wcale nie żartuje. Żeby było zabawniej powiedziała, że była na Kubie i bardzo jej odpowiadają rządy Fidela, popiera go w pełni i chciałaby, żeby taka społeczna równość panowała również w jej kraju. Podziękowaliśmy Pani wylewnie i się oddaliliśmy czym prędzej do naszego autobusu.
Aha, na dworcu przeczytaliśmy na plakacie uzupełnianym każdego dnia o świeże wyniki z Mistrzostw FIFA w Seoulu, że nasze „wróble Engela” dostały dziś w nocy baty 0:2 z Koreą. Pytaliśmy się już zresztą o to wcześniej życzliwego Meksykanina, który nas podwoził, ale zlitował się chłop nad nami i udał, ze nie zna wyniku. Nie chciał chyba patrzeć jak dorosłe chłopy płaczą ze wstydu. Skoro wspomniałem o dworcu to muszę napisać kilka słów o komunikacji autobusowej w Meksyku. Jest fantastyczna. Naprawdę. Jadąc do Meksyku nastawiliśmy się na wypożyczenie samochodu, mieliśmy nawet w planach przejechanie całego kraju od Mexico City do Cancun autem. Na szczęście, dzięki namowom Jerzego zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i mieliśmy okazję skorzystać z autobusów. Trzeba zacząć od tego, że bilety rezerwuje się w okienku biletowym, gdzie można sobie wybrać określone miejsce w pojeździe. Na bilecie nadrukowane jest nazwisko pasażera i wszystkie dane dotyczące podróży. Bilet taki niewiele różni się od lotniczego. Wszystko miło, szybko i kulturalnie i co najważniejsze przystępnie cenowo. Autobusy są klimatyzowane, z przyciemnianymi szybami, rozkładającymi się fotelami, z WC i video. Przynajmniej te ekspresowe firmy ADO, bo z nich korzystaliśmy. Po zakupieniu biletu można się udać do klimatyzowanej poczekalni dla pasażerów, gdzie jest toaleta, telewizor, wygodne siedzenia. Po drodze jest bramka z wykrywaczem metalu i kontrola bagażu, ale obcokrajowców puszczają bez sprawdzania. Bagaż nadaje się w okienku za oddzielnym kwitkiem, ładują go do samochodu i odbiera się na miejscu za pokazaniem drugiej części kwitka. No po prostu rewelacja. Cały czas miałem przed oczami obraz z lat harcerskich, kiedy w Sanoku żeby dostać się na PKS trzeba było się przebijać przez tłum chętnych, plecak na ramieniu, w ręku żółty świstek, czyli bilet, który uprawniał do tego, że potem przez następne 2 godziny człowiek stał ściśnięty między siedzeniami. Jeśli ktoś chce podróżować sobie po Meksyku, to tylko autobusami.
Skorzystaliśmy więc z autobusu, który odjechał punktualnie, zgodnie z rozkładem o 11:00 i w 3 godziny później byliśmy w Palenque, małej miejscowości w stanie Chiapas, położonej 140 km. na południe od Villahermosy. Szybko znaleźliśmy hotelik, których jest tu wyboru do koloru i przebrani w luźne ciuchy złapaliśmy mały busik jadący w stronę ruin. Ruiny są oddalone może jakieś 10 km. od miasteczka. Dojeżdża się do górnego wejścia i potem przechodząc przez cały obiekt schodzi się w dół i wychodzi dolnym wyjściem przy muzeum. Ruiny w Palenque to pozostałości po wspaniałym mieście Majów rządzonym przez królow-kapłanów, którego początki datują się na 100 rok p.n.e., natomiast szczyt rozkwitu miasta miał miejsce między 600 a 900 rokiem naszej ery. Miasto jest pięknie położone w dżungli otoczone ścianą drzew. Znane jest przede wszystkim ze wspaniałych dużych budowli, np. pałacu czy Świątyni Inskrypcji (Templo de las Inscripciones), oraz licznych mniejszych piramid jak również z niezwykłych delikatnych rzeźbień i ornamentacji na fasadach. Bardzo znana jest rzeźba w Świątyni Krzyża przedstawiająca Boga L palącego tytoń w fajce. Trzeba przyznać że w obecnych czasach cały obiekt jest dobrze zadbany, całe połacie zieleni zostały wykarczowane, porobiono ścieżki, nie ma problemu z dostaniem się do poszczególnych budynków. Ale jeszcze 50 lat temu dopiero wydzierano dżungli pozostałości po tym wspaniałym mieście. Przetrwało w dżungli ukryte przed wzrokiem ciekawskich przed długie wieki. Wielu ludzi mówi, że Palenque to najbardziej romantyczne miasto Majów w Meksyku. I mają pewnie rację, widok ze Świątyni Krzyża (Templo de la Cruz) na kamienne budowle skąpane w zieleni jest urzekający.
Przepiękne miejsce, jadąc do Meksyku najbardziej chciałem zobaczyć dwa miejsca, właśnie Palenque oraz Tikal w Gwatemali. W tym momencie wypełniłem plan w 50%. Będę nudny, ale muszę nadmienić że było upiornie gorąco. Takiej spiekoty i wilgotności jeszcze nie mieliśmy do tej pory. Pot dosłownie wlewał nam się do oczu, nie można było rozchylić powieki, zdjęliśmy koszulki i przecieraliśmy hektolitry wytapianej ze skóry wody, spływającej po naszych ciałach, koszmar. Schodząc do wyjścia wąską dróżką ukrytą w dżungli napotkaliśmy dwie Australijki, które sprzedały nam namiar na sadzawkę 500 metrów od wyjścia. Byliśmy tak zdesperowani, że przedarliśmy się przez chaszcze i znaleźliśmy to „cudowne” orzeźwiające miejsce, małą rzeczkę z chłodną wodą która leniwie sączyła się przez gęstwinę. Było tam już kilku hippisów popalających trawkę, od której dolatywał piękny aromat. Woda ochłodziła nas może na 5 minut, potem wszystko wróciło do normy. Wróciwszy do miasteczka udaliśmy się do miejscowego biura podróży żeby załatwić sobie transport z Palenque do Flores w Gwatemali. Najłatwiej jest to zrobić wykupując sobie wycieczkę na takiej trasie. Założenia były takie, rano zajeżdża o 6:00 klimatyzowany autokar, jedziemy po drodze do restauracji na śniadanie, potem jedziemy zwiedzać Bonampak i udajemy się na naturalną granicę z Gwatemalą, którą stanowi rzeka Usumacinta. Łodziami płyniemy około 30 minut i wysiadamy po stronie Gwatemali, skąd zabiera nas autobus do miasteczka Flores. Jak to zwykle bywa w tego typu przypadkach, rzeczywistość okazała się o wiele bardziej interesująca. Rano o szóstej wyszliśmy przed hotel a tu nikogo nie ma. Minął kwadrans i podjechał mały biały busik. Kierowca błysnął złotym zębem i spytał się Flores ? Kiwnęliśmy głowami a on kazał wchodzić do środka. Samochód nie przypominał klimatyzowanego autokaru, co więcej siedziało w nim 3 ponuraków, kumpli kierowcy i szczerzyli do nas zęby.
Nikt nie mówił po angielsku a kierowca nie miał żadnego identyfikatora czy nawet kwitku z biura podróży gdzie kupiliśmy wycieczkę. Pomyśleliśmy sobie, że równie dobrze moglibyśmy od razu wyjąć wszystkie pieniądze jakie mamy i im oddać po dobroci, nie narażając się na utratę zdrowia czy życia po drodze. Krzyknęliśmy że nie jedziemy i stoimy dalej. Minął kolejny kwadrans i podjechał inny mikrobus, trochę lepszy, już z klimą, ale kierowca obejrzał nasz kwitek i machnął ręką lekceważąco, po czym odjechał. W tym momencie klęliśmy już wszystko co się dało, w tym najbardziej małego Meksykanina w okularkach, który nam wczoraj sprzedał wycieczkę. Po kilku kolejnych minutach, kiedy już zastanawialiśmy się czy tylko połamać mu kości, czy po prostu ukatrupić na miejscu pojawił się znów mini busik z kierowca ze złotym zębem. Tym razem w środku siedziało już siedmiu turystów, Meksykanów. Dwoje z nich znało angielski i wytłumaczyli nam, że to faktycznie jest nasz zamówiony środek transportu i nie ma się co bać. Trzeba ładować plecaki na dach, wsiadać i jechać. Podobno po drodze przesiądziemy się przy jakiejś restauracji do naszego normalnego autokaru.
Jak można się było spodziewać, jechaliśmy już tym minibusem do końca naszej drogi czyli do granicy z Gwatemalą. Otwarte okna, żeby złapać trochę powietrza, nogi podkurczone. Zbyszek był wkurzony nie na żarty, puściły mu nerwy. No, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Powoli zaczęliśmy się oswajać z sytuacją i zaczęliśmy gadać z Meksykanami, którzy siedzieli za nami. Okazało się, że są to studenci archeologii z Mexico City, którzy jadą sobie prywatnie zobaczyć Tikal. Było pięć dziewczyn i dwóch chłopaków. Zmuszeni byli zajechać z nami do Bonampak, którego nie mieli w planie. My zapłaciliśmy za ten punkt programu, więc kierowca nas posłusznie tam zawiózł. Studenci przyłączyli się do nas i wspólnie obejrzeliśmy sobie ruiny Majów ukryte w dżungli Lankadońskiej. Bonampak oznacza w języku Majów “Malowane ściany” i właśnie znane jest najbardziej z fresków i kamiennych reliefów oraz szerokich schodów na głównej świątyni. Po tym co widzieliśmy w Palenque nie zrobiło to na nas już takiego wrażenia, aczkolwiek pamiętam bardzo dobrze zachowane kamienne tablice z rzeźbami Majów.
Szybko oblecieliśmy to miejsce i podążyliśmy dalej ku granicy. Załatwiliśmy formalności graniczne po stronie meksykańskiej płacąc 10 USD od osoby za wyjazd, potem wpisaliśmy się do zeszytu w wojskowym punkcie kontrolnym i wyszliśmy na szeroką kamienista plażę przy rzece Usumacinta. Rzeka ta oddziela Gwatemalę od Meksyku. Po obu stronach rzeki rośnie gęsta dżungla. Czekało już na nas kilka łodzi motorowych, długich czółen z daszkiem z trzciny. Załadowaliśmy się całą bandą z Meksykanami do jednej z łodzi i popłynęliśmy z prądem rzeki w stronę Gwatemali…
Z powrotem do Meksyku wjechaliśmy 3 dni później, tym razem drogą lądową przez Belize. Na granicy meksykańskiej znajduje się sygnalizator ze światłem zielonym i czerwonym. Każdy turysta przekraczający granicę naciska guzik, a komputer losowo zapala jedno ze świateł. Czerwone oznacza dokładną rewizję delikwenta, zielone oznacza drogę wolną. Nam trojgu (podróżowaliśmy z poznanym we Flores Amerykaninem) dopisało szczęście i przeszliśmy bez przeszkód. Autobusik, którym podróżowaliśmy z Flores dowiózł nas do Chetumal, gdzie złapaliśmy szybko autobus ADO do Cancun i na wieczór około 9-tej byliśmy już na miejscu. Ten dzień musimy zaliczyć do mniej udanych, ponieważ praktycznie od rana telepaliśmy się autobusami po bezdrożach Gwatemali, Belize i Meksyku. Ale noc była jeszcze młoda, wiec zostawiliśmy plecaki w hotelu i ruszyliśmy obejrzeć jak się bawią Amerykanie w Meksyku.
Cancun jest mekką dla młodych Amerykanów, którzy zjeżdżają się całymi tabunami, zwłaszcza w okresie letnich wakacji, albo tzw. Spring Break na przełomie maja i czerwca. Nocą ulice Cancun – zony hotelowej – są pełne roześmianych, roznegliżowanych, pijanych, świetnie się bawiących nastolatków. Dziewczyny tańczą na stołach w barach, szaleją w dyskotekach, piwo i tequila leja się strumieniami. Cała mierzeja, na której usytuowane są hotele rozświetlony jest ferią świateł i huczy głośna muzyką. Tysiące ludzi, coraz to napływają nowe grupki nastolatków, rozkrzyczanych, rozbawionych. Dla nich to raj, u siebie nie mogą kupować alkoholu albo włóczyć się po lokalach. Tutaj wolno im wszystko. Zbyszkowi od razu roześmiały się oczy, poczuł się w swoim żywiole. Chyba żałował, że poprzednie kilka dni musiał wdrapywać się po zmurszałych kamieniach w dżungli zamiast przyjemnie spędzać czas tutaj.
Faktycznie byliśmy mocno ograniczeni czasem i do Cancun przybyliśmy tylko na 2 noce. Następnego dnia przeszliśmy się na dwie plaże, pierwsza malutka, ładna, ale bez rewelacji. Strefa hotelowa w Cancun położona jest na wąskim pasku lądu w kształcie litery 7, z jednej strony jest ocean, z drugiej laguna. Ta pierwsza odwiedzona przez nas plaża była na krótkim ramieniu cyfry 7 natomiast druga plaża była na dłuższym, zdecydowanie ładniejszym ramieniu. Ta kolejna plaża to istna rewelacja, szeroka z bielutkim drobnym paskiem. No i kolor morza, jak okiem sięgnąć szmaragdowy kolor wody. Jak w raju, brakowało tylko palm, ale Cancun to niestety betonowy resort, same nowoczesne hotele, każdy metr ziemi zabudowany pod hotelową infrastrukturę. Ta miejscowość jest dobra dla ludzi, którzy chcą przyjechać i się dobrze zabawić. Nie nadaje się na wypoczynek. No i w zasadzie na Cancun zakończylismy nasz pobyt w Meksyku. Wracaliśmy samolotem z Cancun przez Mexico City i w drodze powrotnej miałem znowu kłopoty z biletem, bo okazało się, że wyrwano mi zły kupon z biletu i musiałem dokupić nowy. Udało się jednak, wpadłem na lotnisko w Mexico City na pół godziny przed odlotem i KLM zabrał mnie na pokład jako ostatniego pasażera. Droga powrotna do Polski minęła bez przeszkód, na lotnisku odebrał nas tata Zbyszka i poinformował, ze wróble Engela dostały 0:4 z Portugalią. Opłaciło się więc jechać do Meksyku zamiast patrzeć na tych patałachów…
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0