Podróże bliskie i dalekie
Opis spisany z bloga, pisanego na żywo podczas wyjazdu.
Dotarliśmy do Afryki. Fakt, że to taka Afryka wyspiarska, a w zasadzie trzymając się faktów wyspa na Oceanie Indyjskim. Pierwsze wrażenia po wylądowaniu ? Indie w lepszym, czystszym wydaniu, egzotyczne, kolorowe. Nasz gospodarz Gunee czekał na nas na lotnisku, co było miłym zaskoczeniem i dobrze rokowało na przyszłość. Jeszcze milszym był fakt, że bagaże dotarły wszystkie i nienaruszone. Formalności na lotnisku przebiegły bezproblemowo, stanowiska odprawy paszportowej wyglądają na lotnisku jak recepcja w dobrym hotelu a nie jak bezpłciowe boksy urzędnicze. Po nocnej podroży nawet nie byliśmy tacy wyczerpani, każdy złapał trochę snu na niewygodnych i ciasnych lotniczych siedzeniach. Pogodę mamy piękną, słońce daje mocno, a pierwszą rzeczą jaką dzieciaki zrobiły po przekroczeniu bramy naszego domku w Mon Choisy to wskoczyły do chłodnego basenu. Jazda z lotniska po przeciwległej stronie wyspy zajęła nam ponad godzinę. Gunee po drodze z lotniska do Mon Choisy zatrzymał się na chwilę w supermarkecie gdzie dokonaliśmy podstawowych zakupów – kilka zgrzewek piwa i butelkę rumu Green Island.
Potem jeszcze zatrzymał się przy ulicznym stoisku w swoim rodzinnym Triolet gdzie kupił dla nas po kawałku świeżego, słodkiego ananasa. Teraz siedzimy w skromnym ogródku nad basenem, popijamy Green Island, który jest naprawdę przednią marką w cenie około 35 PLN za litr i obserwujemy wariujące dzieciaki. Czas wybrać się na plażę, którą widać z progu naszej bramy, trzeba tylko przekroczyć drogę. W domku mamy bezprzewodowy internet, więc kontakt ze światem mamy zapewniony. Choć wyścigu F1 w Bahrajnie nie zobaczymy, bo w tv mamy tylko kilka podstawowych kanałów. Pomyśleć, że wczoraj jeszcze siedzieliśmy w Warszawie. Póki co jest cudnie, idziemy na plażę…
Pierwszy pełny dzień na wyspie. Spaliśmy dość długo bo zwiódł nas czas. Myśleliśmy , że to 6 rano na zegarku, podczas gdy różnica między Polską a Mauritiusem wynosi 2 godziny, więc w rzeczywistości była już ósma rano. Wszyscy się wyspali, zmęczenie lotem minęło jak ręką odjął. Śniadanie sporządziliśmy z zakupionych poprzedniego dnia wiktuałów i nie mam tu na myśli rumu Green Island. Jajecznica, świeże bagietki, szynka i kawa. Potem zjawiła się Sujeta, Hinduska, która sprząta w naszym domku i przychodzi około 10 rano. Zamieniliśmy z nią kilka słów i spakowaliśmy się do samochodu żeby pojechać na północ i pozwiedzać wybrzeże.
Pierwsza wielka miejscowość to Grand Baie – jedna z popularniejszych turystycznych destynacji na wyspie. Zatoka rzeczywiście jest imponująca, piękny, błękitny odcień wody, dużo jachtów i łódeczek, wybrzeże zabudowane jest hotelami, sklepami i restauracjami. Na szczęście jest i publiczna plaża. Trzeba przyznać, że mieszkańcy Mauritiusa dbają o swój kraj. Jest dość czysto i schludnie, w parkach i na plażach widać służby miejskie, które sprzątają każdy skrawek trawy. Grand Baie jest dość nowoczesne, są tam dzielnice z pięknymi willami nad samą wodą, jak też handlowe pasaże ze znanymi sklepami markowych zachodnich firm, dość powiedzieć, że przy głównej ulicy jest salon motocykli Harley Davidson. Przy pasażu nadmorskim jest też firma o swojskiej nazwie Wojtek Diving i dopiskiem po polsku – nurkowanie. Nasi już tu są i mają się dobrze. Zatrzymaliśmy się w miasteczku, nie na centralnej plaży ale tej dalszej La Cuvette, urokliwej małej piaszczystej plaży, trochę na uboczu głównego ruchu. Piękna zatoczka otoczona skałkami, piękne widoki, woda cieplutka. Było trochę rybek przy brzegu ale widoczność w wodzie słaba. Poplażowaliśmy się w wodzie godzinkę i ruszyliśmy dalej na północ.
Kolejny przystanek Pereybere, też rozbudowana turystycznie miejscowość, ale plaża nieszczególnie zachwycająca, albo spodziewaliśmy się czegoś innego. Dość dużo knajpek wzdłuż głównej drogi, ceny jednak nie zachęcające, cóż zgodnie z oczekiwaniami wyspa nie należy do tanich destynacji. Jedziemy dalej do Cap Malheureux. Widoki na wybrzeżu ładne, ale warunki do plażowania słabe. Większość wybrzeża jest skalista, a tam gdzie był piaszczysty brzeg, plaża miała może około dwóch metrów szerokości. Pojechaliśmy dalej do Grand Gaube, gdzie odbiliśmy w bok i wiejską drogą dojechaliśmy na cypelek z plażą publiczną. Plaże oznaczone jako publiczne na Mauritiusie mają tę zaletę, że mają toalety murowane, często przebieralnie i prysznice oraz czasem jakieś zaplecze gastronomiczne, co prawda hamburgery na szklanych wystawach wyglądają mało zachęcająco a Zbyszek twierdzi, że niektóre się nawet ruszają. Cenowo też porażka. Ale liczą się chęci 😉 Natomiast zupełnym nieporozumieniem jest brak obwoźnych sprzedawców z lodami czy piwem. Umieraliśmy na plaży w słońcu marząc o łyku chłodnego złocistego płynu. Zaletą plaży w Grand Gaube był fakt, że można było brodzić w wodzie po pas nawet i 300 metrów od brzegu. Dla dzieciaków raj. W miejscowości Grand Gaube widać granicę między turystyczną częścią wyspy a normalnym lokalnym życiem mieszkańców. Przy drodze zakupiliśmy w małym blaszanym sklepiku, od kobiety nie mówiącej w żadnym cywilizowanym języku, miejscowe przysmaki, pierożki samosa oraz jakieś ziemniaczane placki w cieście o intensywnie żółtym kolorze. Zbyszek wypluł ziemniaki po pierwszym kęsie, ale pierożki wszystkim smakowały. Kosztowały około 30 gr. za sztukę.
Po plażowaniu pojechaliśmy do największego supermarketu w okolicy Super U, gdzie nabyliśmy wszystko co niezbędne, żeby wieczorem przyrządzić sobie wyśmienity ryż smażony z warzywami i kurczakiem – palce lizać. Ceny obiadu w knajpie to około 50 PLN za pełen trzydaniowy obiad dla jednej osoby. Tak więc drogo. Kupowanie produktów i przyrządzanie w domu wychodzi o wiele taniej. Ceny sklepowe w supermarkecie są podobne do tych w Polsce, ale już w małym sklepiku w sąsiedztwie ten sam produkt potrafi kosztować dwa razy więcej. Ryżu nasmażyłem cały wielki wok, jest go tyle, że jutro będziemy też go wsuwać. Ważne że smakował Bartkowi, który należy do wybrednych. Uszy mu się trzęsły i brał kilka dokładek. Cały wieczór spędził w basenie, nic innego się dla niego nie liczy. Dzień dobiega końca, chłopaki grają w karty, ja piszę bloga a Justyna ze Zbyszkiem zaczęli oglądać “Baby są jakieś inne”. Nie żałuję że zamiast siedzieć w fabryce, wypoczywamy na Mauritiusie, wcale nie żałuję 🙂 Przed przyjazdem na wyspę spotkałem się z różnymi opiniami na temat tego miejsca, które masowo zostało odwiedzone przez znajomych z pracy. Najbliższe dni zweryfikują tę opinię….
Poranek przywitał nas deszczem. Uchyliłem drewniane okiennice w naszej sypialni, żeby poczuć zapach kropel deszczu. Opady deszczu następowały co kwadrans, raz bardzo intensywnie, żeby za chwilę przejść tylko w leciutki deszczyk. Było przyjemnie. Kiedy jedliśmy na śniadanie naleśniki z ananasem, bananem i pomarańczą przejaśniło się i wyszło słońce. Z miejsca zrobiło się parno i gorąco a smarowanie się kremem w takiej sytuacji to prawdziwa męczarnia. Pierwszy zjawił się ogrodnik, którego żona ponoć gotuje na zamówienie niezłe dania, ale jeszcze się nie skusiliśmy. Póki co gotujemy sami i jeszcze nam się nie znudziło. Ogrodnik zajął się basenem, posprzątał opadłe liście a po chwili zjawiła się Sujeta , sprzątaczka. My natomiast zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy na południe wyspy.
Mieliśmy w planach wizytę na plaży w Trou aux Biches, ale znowu się zachmurzyło i szybko podjęliśmy decyzję żeby jechać do Flic en Flac. Mimo, że na mapie to zaledwie około 30 km. to jazda zajęła nam około 1,5 h. Prawie jak jazda z Otwocka do Warszawy kiedy spadnie śnieg. Największe korki panowały w stolicy Port Louis, pewnie dlatego że jedyna rozsądna droga z północy na południe przebiega przez samo centrum miasta, między portem a wielką górą. Oczywiście pogubiliśmy się na rozjazdach. Zjechaliśmy z autostrady w bok i żeby wyjechać znowu na prostą kluczyliśmy wąskimi na dwa metry uliczkami osady położonej u stóp góry. Na uliczkach wylegiwały się ospałe psy, siedzieli na gankach ludzie, żadnych znaków i pojęcia gdzie jechać. Zasięgaliśmy języka kilkakrotnie i w końcu udało wrócić się na właściwy szlak. Większość wyspy zajmują plantacje trzciny cukrowej i nie inaczej wygląda droga do Flic en Flac. Jest zielono z obu stron szosy a niektóre miejscowości są naprawdę atrakcyjne, chociażby swojsko brzmiąca miejscowość Bambus. Ładne chodniki, trawniki, piękne rozłożyste drzewa przy drodze, które tworzą swoimi konarami naturalny zielony tunel nad asfaltem. Przy drodze co chwila małe stoiska z warzywami i owocami, nęcące swoim wyglądem wzrok.
Jakieś trzy kilometry przed Flic en Flac pośrodku pola trzciny cukrowej na skrzyżowaniu szos, wybudowano shopping mall rodem z Ameryki Północnej. Parterowe ekskluzywne sklepy, restauracje, obok mniej ekskluzywny ale jakże amerykański KFC – drive thru a w tle przepiękna sceneria zielonych wzgórz. Flic en Flac robi bardzo pozytywne wrażenie. Fajna turystyczna miejscowość ciągnąca się przez kilka kilometrów, wzdłuż pięknej, szerokiej piaszczystej plaży. Duża ilość apartamentów i domków na wynajem, sklepików, boutików i restauracji. Główny atut to jednak plaża z czystą, przeźroczystą wodą, osłonięta od oceanu rafą koralową. A dla pasibrzuchów przy plaży kilka budek z jedzeniem i piciem. Pragnienie zaspokoiliśmy świeżym orzechem kokosowym a głód pierożkami samosa. Na plaży kosztowały 20 rupii za 5 sztuk, czyli około 40 groszy za sztukę (1 MUR = 9 PLN). Jako przekąska do piwa na plaży nie ma nic lepszego. Pogoda nam dopisała, wyszło słońce i dzieciaki ruszyły do budowania zamków z piasku a my poszliśmy pływać z maską i rurką. Rybek niestety nie było zbyt wiele przy brzegu, pojawiło się kilka sztuk w barwnych, egzotycznych żółto czarnych paskach i kilka jeżowców ale generalnie żeby coś więcej zobaczyć trzeba chyba wypłynąć daleko w morze.
Zostaliśmy tu do późnego popołudnia i wróciliśmy do siebie do Mon Choisy na czwartą. Krótkie zakupy w Grad Baie w Super-U i nie minęła godzina jak smażyliśmy na kolację kalmary z czosnkiem, małe krewetki obtoczone w mące na głębokim tłuszczu i jakąś ichniejszą sałatę z sosem czosnkowo ostrygowym. Do tego ryż z warzywami z wczoraj. Zapadł zmrok i w basenie trwa wojna dzieciaków ze Zbyszkiem. Jest przyjemnie ciepło, siedzimy na werandzie popijamy zimne piwo Phoenix, w powietrzu unosi się zapach roślinności z ogrodu. Po ścianie naszego domku biegają małe, kolorowe jaszczurki. Jest idyllicznie.
Nocą musiało padać, bo o świcie kiedy zszedłem na dół i otworzyłem drzwi na taras na podwórzu było mokro. Niebo natomiast było bezbłędnie błękitne z nielicznymi, poszarpanymi białymi chmurkami. Słoneczna, upalna pogoda towarzyszyła nam dziś przez cały dzień. Na szczęście nie ma tu dużej wilgotności, jest po prostu przyjemnie gorąco. Podczas śniadania, w basenie spostrzegliśmy małego gryzonia. Nadal trwają dyskusje czy był to szczur czy mysz polna. Sujeta mówiła o stworzeniu z pogardą, podczas gdy dla naszych dzieci był słodziakiem (takie są skutki oglądania filmów typu Ratatouille) a mama, która go wyłowiła z wody oczywiście została bohaterem.
Po śniadaniu ruszyliśmy na plażę Trou aux Biches. Oddalona jest od naszego domku zaledwie około 2-3 km. Plaża jest rewelacyjna. Duża w tym zasługa ekskluzywnych hoteli położonych bezpośrednio nad wodą. Dzięki temu wybrzeże usiane jest dorodnymi palmami, a sama plaża jest szeroka, piaszczysta i zadbana. A że wszystkie plaże na Mauritiusie są publicznie dostępne, z przyjemnością skorzystaliśmy z tego dobrodziejstwa. Woda w oceanie też ma fantastyczną turkusową barwę w Trou aux Biches i nawet ma niezłą przezroczystość. Ze względu na mnogość turystów w tym rejonie, jest tu też wielu obwoźnych sprzedawców oferujących koraliki, sarongi a nawet obrusy. No i oczywiście wycieczki katamaranami, łodziami ze szklanym dnem itp. Wszystko oczywiście po okazyjnych cenach. To jedna z piękniejszych plaż jakie do tej pory zobaczyliśmy, ma wszystko czego można oczekiwać po wakacyjnej plaży na egzotycznych wakacjach łącznie z opalaniem się topless turystek 🙂
Siedzieliśmy tu prawie do 2-giej po południu po czym pojechaliśmy na popołudniowy relaks do słynnego botanicznego ogrodu w Pamplemousses. Odległości na wyspie Mauritius są niewielkie, czasem jednak krótka droga potrafi zająć wiele czasu jeśli jedzie się przez małe miejscowości i utknie w korku, a innym razem tą samą odległość można pokonać w oka mgnieniu jeśli korzysta się z autostrad. Tak, tak, wyspa Mauritius choć jest prawie 170 razy mniejsza od Polski może się pochwalić kilkoma autostradami przecinającymi wyspę w różnych kierunkach. Może nie są najnowocześniejsze i często usiane rondami, ale spełniają swoją rolę. Do parku dojechaliśmy w kilkanaście minut. Jeździ się po Mauritiusie łatwo jeśli chodzi o orientację, choć może nie tak prosto jeśli chodzi o prowadzenie auta. Obowiązuje tu ruch lewostronny i trzeba dużo koncentracji żeby się nie pomylić na drodze i przyzwyczaić do zmiany biegów lewą ręką. Zdarzyło nam się już kilkakrotnie włączać wycieraczki zamiast kierunkowskazu czy jechać pod prąd a na jednym z rond mało co nie doszło do zderzenia z mercedesem.
Królewskie ogrody botaniczne imienia Sir Seewoosagur Ramgoolam w Pamplemousses to najbardziej tego typu znany obiekt na wyspie i jeden z piękniejszych na świecie. Kilkuset hektarowy teren zajmują piękne okazy flory. Nie znam się na łacińskich nazwach okazów, ale były tu takie drzewa, rośliny i kwiaty jakich dotąd w życiu nie widziałem. Jakiś świerk, którego nazwy nie pomnę, miał wysokość dziesięciopiętrowego budynku i aparat fotograficzny nie był w stanie tego objąć, był tu szpaler palm zupełnie jak z Beverly Hills w LA, całe zagajniki żółtych i zielonych bambusów i lasy egzotycznych roślin. Drzewa z rozległymi konarami rodem z Kambodży, drzewa gumowe, palmy królewskie o strzelistych, smukłych pniach jak i palmy butelkowe. Na terenie ogrodu było też kilka sadzawek, jeziorko z romantyczną altanką ale najbardziej znaną atrakcją jest prostokątna sadzawka z wielkimi amazońskimi liliami wodnymi. Jest tu też sadzawka z kwiatami lotosu w kolorach różu i błękitu. A dla wielbicieli fauny jest zagroda z jeleniami oraz z wielkimi żółwiami. Całość jest imponująca i co ważne stanowi bardzo fajną odmianę od leżenia plackiem na słonecznej plaży.
Gęste drzewa dają przyjemny chłód i chodzenie alejkami stanowi miły relaks popołudniowy. Naszym dzieciakom ta wizyta bardzo przypadła do gustu. Jeśli mogę jednak coś poradzić, to obficie nasmarować się środkami przeciw-komarowymi albo wybrać się tu w długich spodniach. Komary tną jak głupie, cierpieliśmy przez nie strasznie. Park został założony w połowie XVIII wieku, wstęp kosztuje 100 rupii (11 PLN) od osoby dorosłej powyżej 5 lat. W parku zjedliśmy sobie hinduskie przysmaki, zakupione po drodze w miasteczku Triolet. Kupowaliśmy u babeczki, która miała stoisko przy ulicy, zaraz przy przystanku autobusowym. Wzięliśmy na czuja chrupkie pierożki rybne oraz z kurczakiem w cenie 10 rupii (niecały 1 PLN) za 3 sztuki, po czym zauważyliśmy, że miejscowi wysiadają z autobusu i kupują najczęściej jakieś smażone kulki wielkości orzecha włoskiego. Wzięliśmy więc je również, i okazały się naprawdę smacznym rodzajem warzyw w cieście usmażonych na głębokim tłuszczu. Park jak i większość przybytków użyteczności publicznej na Mauritiusie zamyka się o 5-tej po południu. Chwilę potem, bo godzinę później robi się już bowiem ciemno. Zdążyliśmy jeszcze podjechać do Grand Baie do supermarketu Super U, dokonać ponownie niezbędnych zakupów, za które powinniśmy już mieć złotą kartę klienta i teraz jemy kolację nad basenem. Dziś obiadokolacja w stylu amerykańskim, czyli pieczony kurczak, frytki i sałata z pomidorów, papryki i czerwonej cebuli. Jedynym ukłonem w stronę egzotyki jest smażona zielona kapusta w sosie ostrygowo – czosnkowym. Jutro wielki dzień – urodziny dwóch uczestników naszej wycieczki.
Postanowiliśmy ze Zbyszkiem przyspieszyć proces opalania. Co się będziemy męczyć godzinami na słońcu. Zakupiliśmy w tym celu małą buteleczkę z olejkiem do błyskawicznego opalania w podejrzanie niskiej cenie około 5 złotych za flakon, o zapachu kokosowym. Preparat miał konsystencję zwykłego oleju rzepakowego do smażenia. Działa super, polecamy wszystkim amatorom szybkiej opalenizny. Zapadł zmierzch a my siedzimy nad naszym basenem czerwoni jak raki i czujemy każdy, drobny kawałek skóry. Ciekawe po co biali ludzie tak lubią się opalać ? Przecież widok białej dziewczyny, zwłaszcza blondynki, opalonej na ciemny brąz wcale nie jest szczególnie atrakcyjny. Lekka naturalna opalenizna jest okay, spieczona na skwarkę dziewczyna odstrasza.
Dzień spędziliśmy na plaży w Pereybere. Jest to miasteczko na północ od Grand Baie, mniej ekskluzywne i mniej zagęszczone turystami. Plaża w miasteczku położona jest w małej zatoczce. Środek zatoki stanowi niewielka piaszczysta szeroka plaża, która w głębi ma park stanowiący miłą ochłodę przed słońcem. Po bokach zatoki, która jest kamienista, umiejscowione są prywatne wille z osobnymi zejściami do wody. Woda w zatoce jest mało przeźroczysta, natomiast kolor ma przepisową, piękną turkusową barwę. W Pereybere siedzieliśmy do późnego popołudnia, dzieciaki non-stop w wodzie. Później nasz starszy solenizant Zbyszek zaprosił nas na obiad do knajpki na nabrzeżu przy samej plaży, na rybkę z grilla i piwo. Okazało się że płot w płot z knajpką, sąsiedni domek wynajmują jacyś Polacy na wakacjach. Zresztą rodaków spotykamy tu nie po raz pierwszy co jest w sumie krzepiące biorąc pod uwagę, że Mauritius nie jest destynacją dla masowej turystyki. Miejscowy rząd zabrania np. połączeń czarterowych, żeby uniknąć dużego napływu turystów, co mogłoby doprowadzić i do degradacji ekologicznej i innych negatywnych zmian ekonomicznych. Turystyka na wyspie jest raczej indywidualna i nie należy do najtańszych.
Polaków spotykaliśmy jeszcze w sklepie w Grand Baie oraz kiedyś na parkingu przed supermarketem. O mało wtedy nie zaliczyliśmy wpadki, bo parkując obok samochodu z którego wysiadały 3 kobiety, Zbyszek odpowiednio to skomentował i już miał kontynuować dalszy swój wywód, kiedy jedna z nich odezwała się językiem Słowackiego. Wracając do naszego domku zahaczyliśmy o Triolet żeby kupić pieczywo i warzywa. Okazuje się, że w najbliższym otoczeniu kurortów turystycznych na północy wyspy, czyli Trou aux Biches, Mon Choisy, Grand Baie i Pereybere, to właśnie miasteczko w głębi lądu Triolet jest najtańsze. To dlatego, że mieszka tu po prostu miejscowa ludność a nie turyści. Zauważyliśmy, że ceny produktów oraz restauracji na wybrzeżu są czasem ponad dwukrotnie wyższe niż kilka kilometrów w głąb wyspy. W Triolet kilo pomidorów kosztuje 30 rupii (3,3 PLN) a w supermarkecie w Grand Baie 100 rupii (11 PLN), a w każdym innym sklepiku w turystycznej miejscowości nawet 150 rupii (17 PLN). Mała bagietka w Triolet w miejscowej Boulangerie kosztuje 5 rupii (50 groszy), w sklepie na wybrzeżu około 25 rupii (2,8 PLN). W Triolet można kupić świeże ryby, weszliśmy tam dokonać oceny sytuacji przed zakupem w przyszłości i był całkiem ciekawy wybór świeżych ryb, w tym z tych znanych mi, tuńczyka czy marlina w cenie około 100 rupii (11 PLN) za 0,5 kg. Po przyjeździe do domku postawiliśmy na stole tartę z migdałami i wbiliśmy dwie świeczki. Jedna z piątką i druga z czterdziestką. Dziś mamy urodziny Igora i Zbyszka. Piękne okrągłe rocznice, obchodzone w pięknych okolicznościach przyrody. Odśpiewaliśmy 100 lat, chłopaki zdmuchnęli świeczki, teraz opijamy ich zdrowie żeby dalej żyli zdrowi, szczęśliwi i bogaci…
Postanowiliśmy dziś odpocząć od słońca i plaży. Duża w tym zasługa turbo opalającego oleju, który dał się nam wczoraj we znaki. W ramach odpoczynku od gorąca wyruszyliśmy na południe w kierunku Centralnego Płaskowyżu znajdującego się pośrodku wyspy. Charakterystyczną cechą wnętrza wyspy jest wysoka częstotliwość opadów deszczu. Nie zawiedliśmy się, minęliśmy miasto Phoenix, znane nam już bardzo dobrze od chwili przyjazdu, z racji browaru o tej samej nazwie, kiedy zaczął siąpić lekki kapuśniaczek. Im dalej pięliśmy się w górę, deszcz przybierał na sile a roślinność zaczęła robić się intensywnie żywa i zielona. Krajobraz zaczął przypominać gęsty dżunglowy las, mocno wilgotny i intensywnie zielony. Jechaliśmy w kierunku Parku Narodowego Black River Gorges drogą widokową. Zatrzymaliśmy się na kwadrans przy punkcie widokowym, żeby spojrzeć na olbrzymi, gęsto porośnięty drzewami wąwóz. Deszczyk siąpił, mgła osnuwała cały wąwóz. Spotkaliśmy tam kolejną polską parę, łysy koleś, który szedł z kamerą w wyprostowanej przed siebie ręce z miną zdobywcy świata i blondynką uwieszoną u jego boku. Swój pozna swego, rzucili nam się w oczy z kilkunastu metrów a odzywka w stylu “co za badziewie” na widok straganów nas w tym utwierdziła.
W okolicy zatrzymaliśmy się przy Aleksandra Falls, całkiem ładnym punkcie widokowym na wodospad po drugiej stronie wąwozu. W połowie drogi na wzgórze z widokiem, rozpadał się niezły deszcz i po raz pierwszy na wyspie zmarzliśmy. Uciekliśmy do samochodu i zaczęliśmy zjeżdżać z wysokości około 700 m. n.p.m. krętymi górskimi drogami w dół w stronę wybrzeża i miasta Chamarel. Po drodze chcieliśmy wstąpić do fabryki i muzeum rumu, ale odstraszyła nas cena 375 rupii (około 42 PLN) od osoby, oraz informacja, że destylarnia aktualnie nie pracuje z braku świeżych dostaw trzciny cukrowej i możemy jedynie obejrzeć sobie film całego procesu powstawania rumu. Woleliśmy za te same pieniądze nabyć kilka butelek rumu i poznać ten proces od podszewki organoleptycznie.
Kulminacją dzisiejszej wycieczki i najdalej wysuniętym punktem na południe wyspy, który dziś odwiedziliśmy, był Rezerwat Kolorowej Ziemi w Chamarel. Byłem na szczęście ostrzegany przez wiele osób, które odwiedziły już Mauritius i tę atrakcję, że nie należy spodziewać się żadnych rewelacji i raczej jest to wycieczka rozczarowująca. Uzbrojony w tą wiedzę stawiłem czoła wyzwaniu. Powiem szczerze nie było tak źle. Nie zachwyciło mnie to, nie powaliło mnie to na nogi, ale też nie byłem jakoś totalnie rozczarowany, było całkiem przyjemnie. Atrakcją tego parku jest dość wysoki, na około 100 metrów wodospad z rześko spadającą wodą koloru brunatnego oraz pofałdowany teren ziemi w kilku odcieniach koloru czerwono brązowego. Dzieciakom sprawiło frajdę rozpoznawanie i liczenie kolorów a największą rozrywką było poklepanie wielkiego żółwia po skorupie w zagrodzie na terenie parku. Powiem tak, jeśli jest się spalonym słońcem i nie ma się nic lepszego do roboty, można tu wpaść na miłą wycieczkę, w przeciwnym razie szkoda chyba zachodu.
W okolicy Chamarel wzdłuż drogi jest pełno restauracji, jakby nie było jest to bowiem z niewiadomych przyczyn, jedna z głównych atrakcji wyspy. My zatrzymaliśmy się pod budką z lokalnymi przekąskami, gdzie wymurowane ogrodzenie drzewa przy drodze, stanowiło siedzisko dla klientów. Zakupiliśmy torebkę różnych przysmaków, począwszy od zapiekanej w cieście kapusty po słodkie kokosowe smażone kulki. Składu pozostałych przekąsek nie poznaliśmy… może to i lepiej. Droga powrotna do naszej miejscowości przebiegała wzdłuż wybrzeża i oczywiście przez Port Louis. Stolica to niestety wąskie gardło tej wyspy. Jak zwykle utknęliśmy w gigantycznym korku. Natężenie ruchu jest tu monstrualne i zdecydowanie odradzamy jakiekolwiek zbliżanie się do tego miasta. Same w sobie jest nawet ciekawe, jest dość spora dzielnica chińska, oraz niedaleko niej muzułmańska, są też wieżowce i ładnie zaaranżowany Le Caudan Waterfront przy porcie. My właśnie przebijaliśmy się przez dzielnicę wyznawców islamu, żeby dotrzeć na szczyt Citadel – zwanego też Fort Adelaide. To forteca wybudowana przez Brytyjczyków na szczycie jednego ze wzgórz oferująca wyśmienity widok na panoramę miasta i port morski.
Ale żeby tam dotrzeć jechaliśmy 45 minut wąskimi uliczkami miasta, często jednokierunkowymi, szerokimi na dwa metry, zastawionymi samochodami, mijając na centymetry rogi domów, motocykle i słupy. Błądziliśmy jak pijany we mgle jeżdżąc stromymi uliczkami opadającymi w dół ku portowi i wznoszącymi się znowu wysoko w stronę wzgórza. Wpadliśmy na demonstrację muzułmanów, którzy wylegli z dużego meczetu pod Cytadelą i wznosząc gniewne okrzyki z transparentami w ręku maszerowali ulicą. Wjechaliśmy w ten tłumek, kręcąc ich aparatem i śmiejąc się z bezsilności, że nie wiemy jak jechać dalej. Na szczęście nasze rozbawienie nie zostało źle odczytane przez brodatych mężczyzn i odbyło się bez rozruchów na tle religijnym. Koniec końców wjechaliśmy na szczyt i trzeba przyznać że widok z fortu na miasto, zwłaszcza w świetle popołudniowym jest rewelacyjny i zrekompensował to całe kręcenie się po mieście. Późnym popołudniem dotarliśmy do Grand Baie, gdzie poszliśmy kolejny raz do Gelaterii przy supermarkecie na lody. Genialne lody, kosztują około 9 złotych za 2 kulki w rożku, ale są to olbrzymie porcje i lody są naprawdę warte swojej ceny. Grycanki miałyby tu poważną konkurencję. To był bardzo męczący dzień ze względu na długą jazdę na południowy kraniec wyspy. Jutro chyba zrobimy sobie odpoczynek w domku nad basenem…
Najbardziej przed wyjazdem obawiałem się, że będzie na wyspie drogo, raz że uchodzi za ekskluzywną destynację, dwa że znajomi z pracy którzy ostatnio tu byli narzekali bardzo na wysokość cen. Kupując w dużych supermarketach nie jest jednak tak źle, ceny są takie same albo niższe niż w Polsce. Małe sklepiki mają czasem dwukrotnie wyższe ceny. No i istnieje zasada, że na wybrzeżu jest najdrożej. Poniżej spisałem przykładowe ceny produktów kupowanych w supermarkecie. (W czasie naszego pobytu 1 PLN wynosił około 9 MUR) piwo Phoenix 0,33 l. – 25 rupii + 6 rupii zastaw za butelkę, piwo Phoenix 0,33 l. w puszce – 38 rupii, piwo Phoenix 0,65 l. – 48 rupii + 12 rupii zastaw za butelkę, Coca Cola 2,25 l. – 46 rupii, Soki owocowe 1 l. – między 30 a 50 rupii, krewetki 0,5 kg. – 150 rupii, kalmary krojone 0,5 kg – 142 rupii, szynka konserwowa 100 g. – 26 rupii, salami 100 g. – 27 rupii, bagietka 400 g. – 10 rupii, ser żółty cheddar – 250 g. – 60 rupii, frytki mrożone 1 kg. – 100 rupii, jajka 12 szt. – 84 rupii, ryż biały basmati – 2,5 kg. – 115 rupii, kurczak świeży cały za 1 kg. – 122 rupii, kurczak upieczony na rożnie za 1 kg. – 240 rupii, rum Green Island 1 l. – 300 rupii (podobno najlepszy lokalny rum na Mauritiusie), najtańszy rum 0,7 l. – 190 rupii, wina białe i czerwone 0,7 l. – około 200-400 rupii.
Warzywa lepiej kupować na straganach w wioskach. Są tańsze i lepszej jakości niż te w dużych sklepach. Aczkolwiek wszystkie warzywa jakie tu spotykamy z wyglądu nie zachwycają. Smakują doskonale ale wyglądają marnie. Pomidorki są malutkie, limonek nie widziałem nigdzie, chyba tu nie występują, są za to zielone cytryny. Pomarańcze też są zielone. Ogórki natomiast są pękate, widokiem przypominają bakłażany ale są żółte. W środku mają duże pestki. Na wyspie rośnie dużo drzew mango, ale to niestety jeszcze nie jest sezon na zbiory. No i jeszcze słówko w kwestii ryżu. Mnogość Hindusów na wyspie zobowiązuje. Półki sklepowe z ryżem uginają się od ilości odmian i rodzajów tego zboża. Tak jak w Polsce, w sklepie całą długość zajmują kasze, makarony i mąki, tak tutaj długie regały wypełnione są różnorakimi opakowaniami ryżu. Głównymi dostawcami są Pakistan, Indie i Wietnam. Kupiliśmy 2,5 kg. worek ryżu basmati z Pakistanu. Ten ryż a to co możemy kupić w Polsce to dwa różne światy. To tak jakby porównywać diament z węglem, niby to samo ale jednak różni się diametralnie. Ryż na Mauritiusie ma długie twarde ziarna, które nie rozgotowują się i nie zlepiają. Wystarczy wrzucić do garnka na 1 porcję wody, 3/4 porcji ryżu. Po około 12 minutach od zagotowania pod przykrywką na średnim ogniu ryż jest gotowy. Cała woda zostaje wchłonięta przez ziarna, te pęcznieją, ryż pachnie wspaniale, każde ziarenko jest osobno, pysznie smakuje. Gdybym mógł, zabrałbym ze sobą do Polski kilka 20 kg. worków ze sobą.
Jeśli chodzi o ceny w restauracjach to na północnym wybrzeżu trudno zjeść jest obiad w knajpie poniżej 450 rupii (50 PLN) od osoby. Cena ta dotyczy tzw. oferty dnia i obejmuje zazwyczaj jakąś sałatkę/zupę, główne danie czyli kurczak/ryba z ryżem i na deser powiedzmy smażony banan/ananas. Taki sam zestaw w głębi lądu, np. w miasteczku Pamplemousses gdzie zwiedzaliśmy Ogrody Botaniczne, kosztował już tylko 280 rupii od osoby. Cena posiłku nie obejmuje napojów, soft drinki 0,33 l. w knajpach kosztują od 60 rupii wzwyż, a piwo 0,33 l. od 90 rupii wzwyż. Powyższe ceny dotyczą tak jak wspomniałem wybranych ofert dnia. Jeśli ktoś zdecyduje się zamawiać z menu, to końcowy rachunek może być dość słony. W naszym domku na korkowej tablicy wiszą różne reklamówki i rachunki z knajp, które zostawiali kolejni turyści. Rachunki w restauracjach w Grand Baie czy Trou aux Biches są zazwyczaj powyżej 2200 rupii dla 2 osób, czyli około 240 złotych za posiłek. Wynajęcie samochodu to oficjalnie około 45 EUR za dzień, ale można to zrobić taniej, wynajmując np. samochód w tym samym miejscu gdzie się mieszka. My wynajęliśmy samochód od syna Guneego i zapłaciliśmy równowartość około 21 EUR za dzień. Samochód czy skuter bardzo się przydają na wyspie. Wszędzie jest tu w sumie niedaleko i wzdłuż dróg kursują często minibusiki oraz duże autobusy stanowiące lokalny środek transportu. Niemniej jednak jak się mieszka trochę na uboczu głównych ośrodków turystycznych i trzeba dojechać do sklepu, pojeździć na różne plaże, zwiedzić wyspę nawet w najdalszych jej punktach to własny środek transportu jest nieodzowny.
Trzeba pamiętać że ruch jest lewostronny a przestrzeganie przepisów drogowych jest sprawą umowną. Policji jest dużo, ale zajmuje się głównie sterowaniem ruchu w zatłoczonych miastach. Dzisiejszy dzień spędziliśmy jak przystało na typowo wakacyjny dzień. Po śniadaniu rozłożyliśmy się wokół basenu, pływaliśmy, opalaliśmy się, czytaliśmy książki. Południe minęło na niczym niezakłóconym lenistwie. Mieliśmy pojechać gdzieś na lody, ale zupełnie nam się nie chce. Justyna ze Zbyszkiem od godziny ustalają, co kupią do jedzenia i picia na następne kilka dni, kiedy już zwrócimy samochód. Oddają się temu zajęciu z niezwykła pasją. Czasem rozmowa o jedzeniu nie ustępuje samej uczcie. Nigdzie się dziś nie ruszamy, najwyżej pójdziemy na plażę obejrzeć zachód słońca. Tak też zrobiliśmy, poszliśmy na chyba najdłuższą plażę na wyspie, która znajduje się w Mon Choisy, jakieś 100 metrów od naszego domku. Jest tu chyba najfajniejszy piasek do budowania zamków jaki dotąd znaleźliśmy, choć jak dla mnie minusem jest brak palm. Jest za to gęsty las mieszany. Przy zachodzącym słońcu wychyliliśmy nieśmiertelnego Phoenixa i o zmroku wróciliśmy do domku na obfitą kolację. Kładziemy się dziś wcześniej spać żeby jutro raniutko wstać i jechać na drugą stronę wyspy. W ramach ciekawostki wysłuchaliśmy jeszcze na Youtubie tylko zespołu BayerFull w utworze “wszyscy Polacy…” w wersji chińskiej… taka egzotyczna kołysanka.
Justyna nasmażyła na kolację racuchy z ananasem i bananami. Palce lizać. Ehh, pomyśleliśmy sobie, że w razie wygrania jakiejś konkretnej sumki w totka, można by się zainstalować na wyspie i założyć smażalnię racuchów, placków ziemniaczanych i pączków. Tu pewnie nie znają takich smaków. Nazwalibyśmy przybytek – Racuchy Justyny. Dzień rozpoczęliśmy dużo wcześniej niż zazwyczaj, o siódmej byliśmy już na nogach i szorowaliśmy zęby. Szybkie śniadanie i już podążaliśmy na wschód wyspy do miejscowości Trou d’Eau Douce. Wyspa Mauritius ma zapewne wiele zalet ale jedną z głównych są bliskie odległości. Tu wszędzie jest przysłowiowy rzut beretem. Do celu dotarliśmy po 45 minutach jazdy przez pola trzciny cukrowej i małe malownicze miejscowości.
Naszym dzisiejszym celem była Wyspa Jeleni. Temat został mi nadany już w Polsce, przez koleżanki, które twierdziły, że to miejsce należy koniecznie zobaczyć, do tego dołączyły foldery reklamujące Mauritius, które widzieliśmy w samolocie, przewodniki oraz naganiacze sprzedające wycieczki na plażach. We wszystkich folderach reklamujących wyspę Mauritius jest zdjęcie lotnicze wyspy Ile aux Cerfs. Wypromowano to miejsce jako jedną z największych atrakcji wyspy. Wszystkie jelenie, które dają się złapać w tą marketingową pułapkę podążają tu tłumnie. Nie inaczej było z nami. W biurach podróży oferowano pakiet, w ramach którego był transport minibusem na wschodnie wybrzeże, rejs katamaranem na wyspę i obiad na miejscu. Najtańsza opcja kosztowała 1500 rupii (167 PLN), jeśli dochodziły jakieś wodospady po drodze, czy lepsze jedzenie, cena odpowiednio wzrastała. My postanowiliśmy dojechać tam własnym sumptem i samochodem pojechaliśmy do miejscowości Trou d’Eau Douce a tam w jednej z dwóch przystani łódek, kupiliśmy sam transport łódką na wyspę w cenie 400 (44 PLN) rupii od osoby dorosłej i 200 rupii (22 PLN) od dziecka. Cena dotyczy transportu w obie strony. Podobno można też dogadać się z właścicielami łódek bezpośrednio i przy większej grupie dostać lepszą cenę. Samochód zostawiliśmy przy przystani. Po drodze na wyspę mijaliśmy ekskluzywny hotel 5-cio gwiazdkowy Le Touessrok, do którego zresztą należy wyspa Ile aux Cerfs. Życzę wszystkim czytającym żeby choć raz w życiu było ich stać przyjechać do tego hotelu na tygodniowy wypoczynek. Resort jest piękny i genialnie położony. Z ciekawości wszedłem potem do internetu poczytać o nim. Tanio nie jest, bo noc w apartamencie z widokiem na morze kosztuje ponad 1000 EUR, ale wygląda nieziemsko i jest czystym synonimem relaksu.
Zbliżyliśmy się do wyspy i z początku miny trochę nam zrzedły. Nic ciekawego. Najbardziej znany obrazek który mieliśmy okazję zobaczyć w kolorowych magazynach reklamujących Mauritius, w rzeczywistości wcale nie był taki cudowny. Do tego na wyspie obsiedli nas naganiacze sprzedające dalsze wycieczki, snorkeling, parasailing i tysiące innych aktywności za grubą kasę. Przy przystani ulokowały się dwie restauracje, ciąg sklepików z pamiątkami, lodziarnia, bar, gdzie małe piwo kosztuje o zgrozo 175 rupii (około 20 PLN) a nawet scena z rusztowaniem nagłaśniającym do wieczornych występów. Komercja w najlepszym wydaniu. Powiem szczerze, wszystko to robi fatalne wrażenie. Gdybym wykupił tu wycieczkę za 200 złotych, żeby zastać takie atrakcje, krew by się we mnie zagotowała z wściekłości. Na szczęście, takie negatywne wrażenie robi tylko przystań i okolice, im dalej w las tym więcej grzybów. Zostawiliśmy za sobą cały ten zgiełk sklepikarzy i naganiaczy i podążyliśmy wzdłuż wybrzeża wyspy mijając kolejne zatoczki.
Trzeba przyznać, że plaże z białym piaskiem i turkusowej barwy wodą robią wrażenie. Woda jest przeźroczysta, dużo jest czarnych skałek, chodzą po nich kraby, a między nimi pływają rybki. Jest tu pięknie, brakuje jedynie palm. Drzewa są niestety iglaste. Palm kokosowych tu nie uświadczysz, chyba, ze pośrodku wysepki, którą stanowi olbrzymie pole golfowe, cudownie zaprojektowane i utrzymane, z genialnymi roślinkami i drzewami, sztucznymi jeziorkami itp. Tłumy Hindusów zostały na jednej z pierwszych plaż a my podążyliśmy dalej, żeby mieć jedną z zatoczek tylko dla siebie. Poszliśmy ze Zbyszkiem na rekonesans wokół wyspy. Co chwila napotykaliśmy odosobnione zatoczki z bezbłędnie piękną wodą i piaszczystymi plażami. W wodzie dużo jeżowców, rozgwiazdy, rybki a na piasku muszelki i inne bogactwa morza. Szliśmy około 45 minut wzdłuż plaż aż doszliśmy do gęstych zarośli. Tam wyszły z krzaków dwie lokalne kobiety i powiedziały, że dalej drogi nie ma. Możemy jedynie sobie wypożyczyć łódź. Z ciekawości, bo i tak nie mieliśmy przy sobie kasy spytaliśmy, czy mają na sprzedaż zimne piwo. Miały, po 200 rupii (22 PLN), postukaliśmy się w głowę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Odnoszę wrażenie, że takie widoki jak na Ile aux Cerfs można też doświadczyć nie przypływając tu, ale spotkać na głównej wyspie Mauritius. Trudno uwierzyć, że nazwa wyspy nie pochodzi od tego, że naciąga się tu turystów, ale od tego że kiedyś mieszkały tu sympatyczne rogacze. Dzień spędziliśmy bardzo przyjemnie na plaży, słońce prażyło niemiłosiernie ale słyszeliśmy, że i w Polsce długi weekend rozpieszcza rodaków. W zasadzie jeśli chodzi o temperatury w dzień, to i w Warszawie i na Mauritiusie było dziś podobnie bo około 27 stopni. Ciekawy jestem, czy tulipany u nas już zakwitły…
W nocy wiało i lało. Przetoczyła się nad nami niezła nawałnica. Musiało z tego tytułu dojść do jakiejś awarii prądu na wyspie, bo w pewnym momencie przestała działać klimatyzacja. Na szczęście rano już prąd był, ale poranek przywitał nas typową mazurską, letnią aurą. Niebieskie niebo zniknęło za ciemnymi deszczowymi chmurami a z nieba lał się strumień wody. Temperatura też nas nie rozpieszczała, było może około 24 stopni. Pogoda zupełnie jak u nas w Polsce nad morzem kiedy już ktoś zdecyduje się na upragniony urlop. Przed południem się rozpogodziło, ale już do końca dnia niebo pozostało pochmurne i co jakiś czas siąpił deszczyk. Pojechaliśmy do Grand Baie zrobić duże zakupy na następne kilka dni, bo do dziś mamy samochód.
Po południu zaś pojechaliśmy do stolicy, czyli Port Louis. Myślałem że po doświadczeniu w prowadzeniu samochodu bez mapy w kilkunasto-milionowym Mexico City nic ciekawszego mnie nie spotka, ale jazda po Port Louis dorównuje tym doznaniom. Ponownie krążyliśmy w korkach na wąskich, zapchanych jednokierunkowych uliczkach szukając miejsca do zaparkowania. Parkingi publiczne były full, zostawiliśmy samochód w centrum przy chodniku. Zgodnie z tabliczką informacyjną można tam zostawić samochód na maksymalnie 2 godziny i trzeba w tym celu wykupić kartę parkingową i po odpowiednim zaznaczeniu godziny wsunąć za przednią szybę. Musieliśmy dać szczęściu szansę, bo karty parkingowej nie posiadaliśmy. Miejscem reprezentacyjnym stolicy jest tzw. Le Caudan Waterfront, czyli bulwar przy porcie. To zupełnie inny świat od reszty wyspy. Elegancka promenada wyłożona kostką, ławeczki, metalowe eleganckie barierki, placyki i kilkanaście ładnych budynków nad wodą, które mieszczą dziesiątki sklepów, ponad 150 butików, restauracji i pubów. Są tu najbardziej znane marki sklepów, arkady, fontanny, jest elegancko i przyjemnie. Mieści się tu też kasyno, kino i hotele nad wodą. Takiego nabrzeża portowego nie powstydziłoby się ani Sydney ani Auckland.
Zakazany jest tu handel uliczny. Wystarczy jednak przejść przez ulicę i znaleźć się wśród obdrapanych domów, na zatłoczonych uliczkach, zastawionych samochodami i skuterami, gdzie znajduję się największy bazar w mieście z tysiącem straganów oferujących mydło i powidło. Harmider, krzyki, muzyka, nawoływania sprzedawców owoców i warzyw, specjalistów od kremów dobrych na wszystko, ludzi sprzedających sznurówki, zabawki, okulary, skarpetki, paski i smażony makaron. Jest tu wszystko a przede wszystkim rzeka ludzi ocierających się o siebie. Zbyszek mógłby się tu wiele nauczyć od lokalnych sprzedawców jabłek i winogron, którzy nieustannie zachwalają swój towar. Bazar sąsiaduje z uliczkami Chinatown. Spędziliśmy w mieście około 2 godzin. Szczęście jak wiadomo dopisuje… mądrym i mandatu za wycieraczką nie znaleźliśmy. Żeby to uczcić pojechaliśmy na ostatnie lody do Love Gelateria w Grand Baie. Jeszcze raz się powtórzę – mają genialne lody, zamiast jechać na Ile aux Cerf czy do Chamarel warto wybrać się na wycieczkę właśnie tu 🙂 W Triolet kupiliśmy świeżą rybkę na kolację. Lokalna nazwa brzmi Sacrechien Rouge. Rybka miała ponad 2 kg. wagi i różową barwę, była długa na około pół metra. Ponieważ nie jesteśmy specjalistami od ryb i ograniczamy się do tych w puszkach w domu, poprosiliśmy sprzedawcę od odcięcie głowy, ogona i wyfiletowanie. Taka rybka kosztuje 90 rupii (10 PLN) za 0,5 kg. Rybę upiekliśmy z czosnkiem, solą i specjalną lokalną mieszanką curry do ryb. Na wierzch położyliśmy zielone plastry cytryny. Do tego zrobiliśmy pieczone w oliwie słodkie bataty oraz tradycyjnie chińską kapustę z sosem czosnkowo – ostrygowym. Na deser rozbiliśmy kokosa. Kolejne dni zapowiadają się leniwie, po intensywnym tygodniu mamy zamiar zrelaksować się przy basenie i na plaży. Nie będzie więc za bardzo o czym pisać.
Zapowiada się gorący dzień. I to nie tylko dlatego, że wstałem przed siódmą rano i wyszedłem do ogrodu, żeby stwierdzić, że niebo jest znowu cudownie błękitne bez żadnej chmurki a słońce wyłaniające się spoza liści bananowca zaczyna mocno przygrzewać. Dziś mamy 1 maja – święto ludzi pracy na całym świecie. Najchętniej obchodzone rzecz jasna tam gdzie rządzą socjaliści i populiści. Na wyspie Mauritius rządzi Partia Pracy, więc obchody szykują się imponująco. Od kilku dni jeżdżąc po wyspie widzieliśmy przystrojone ulice i miasta w chorągiewki, flagi i plakaty niebiesko czerwone. Na czerwonym tle jest biały klucz a na niebieskim biały ptak – kurczak albo coś podobnego. Wczoraj wieczorem jadąc samochodem przy plaży w Mon Choisy widzieliśmy jakieś przygotowania na plaży. Zapowiada się więc ciekawa impreza wieczorem jak już tłumy Maurytyjczyków wrócą z pochodów i politycznych wieców, żeby tłumnie spędzić popołudnie na plażach. To podobno tradycja tego dnia a nasza plaża w Mon Choisy została wybrana jako jedna z kilku oficjalnych miejsc na Mauritiusie na dzisiejsze plażowe świętowanie. Ciekawe czy będą darmowe kiełbaski i piwo ?
Wytrzymaliśmy przy basenie do południa, zjedliśmy miskę upieczonych w głębokim tłuszczu pierożków samosa i poszliśmy na plażę. Mieszkamy dokładnie na granicy plaż Mon Choisy i Trou aux Biches. Skręciliśmy w lewo, czyli na tą ostatnią. Na początku są skałki, jakieś prywatne posesje, potem zaczynają się plaże hotelowe, każda kolejna coraz ładniejsza. Rozłożyliśmy się pod palmą pośrodku miejscowości Trou aux Biches. Mówiąc szczerze, po tych kilku dniach i objechaniu wielu plaż, ta w miejscowości Trou aux Biches wydaje się być zdecydowanie najfajniejszą na Mauritiusie jaką widzieliśmy. Ma egzotyczny klimat, dorównuje miejscami plażom na Karaibach, w Meksyku czy na Dominikanie. Jest szeroka, z białym piaskiem, są palmy kokosowe, jest piękny odcień morza. Wszystko to co nieodłącznie kojarzy się z wakacjami w tropikach. Spędziliśmy tu kilka godzin.
Po powrocie do naszej willi, postanowiliśmy ze Zbychem sprawdzić co się dzieje na festynie na publicznej plaży w Mon Choisy. Okazuje się jednak, że Trybuna Ludu przed laty organizowała lepsze imprezy 1-majowe. Ci na wyspie mogliby się od naszych aparatczyków jeszcze wiele nauczyć. Kiedy pojawiliśmy się na miejscu, większość uczestników już się rozjeżdżała do domu. Kolejne autobusy załadowane politycznym zwolennikami z powiewającymi flagami odjeżdżały z lasku wzdłuż plaży. Kilkadziesiąt kolejnych stało na pobliskim stadionie, czekając na ostatnich maruderów. Lasek zasypany był śmieciami, butelkami, opakowaniami po jedzeniu. Ciekawe co tu się działo w ciągu dnia? Gdzieniegdzie jeszcze grupki biesiadników grały na bębnach a część osób tańczyła. Generalnie jeśli coś tu się dziś ciekawego działo to nas niestety ominęło. Powoli trzeba nam kończyć zapasy piwa, wyjadać resztki z lodówki i orientować się jak tu wracać do Polski. Wakacje dobiegają końca.
Spędziliśmy na wyspie kilkanaście dni i czas się przyznać, czy podobało nam się czy nie. Zawsze podchodzę do nowego kierunku z dużym optymizmem i pozytywnie. Wiadomo, gdyby mnie ta destynacja nie interesowała, bym tu nie przyjechał. Z Mauritiusem jest tak, że wielu znajomych z pracy już tu było, nie wiedzieć czemu akurat ta wyspa cieszyła się taką popularnością. I cieszy się do dziś, ciągle słyszę, że ktoś mówi że leci na Mauritius. Wrażenia jednak są mieszane, wielu ze znajomych stwierdziło, że niby fajnie, ale nudno, nic się nie dzieje, bałagan, życie zamiera o zmroku, brudno, nigdy więcej by tu nie przyjechało. Inni twierdzili, że przepiękne plaże, egzotyka, rajska wyspa. Mi osobiście wyspa bardzo przypadła do gustu. Po pierwsze mam bardzo miłe wspomnienia z dzieciństwa związane z Indiami, a jak napisałem w jednym z pierwszych postów, Mauritius na pierwszy rzut oka przypomina małe Indie. Są tu rozsiane po wyspie kolorowe hinduistyczne świątynie, na ulicach widać kobiety w sari z bindi na czole, co chwila stoją budki z hinduskimi przysmakami, plackami puri i samosami. Brakuje tylko napisów w języku hindi. Nasza sprzątaczka Sujeta też jest sympatyczną, uśmiechniętą Hinduską. Obok Hindusów żyją w symbiozie muzułmanie i rdzenna ludność – Kreole. Ci pierwsi mają swoje meczety ale równie duża jest tu ilość kościołów katolickich. Ta wielokulturowość jest barwna i ekscytująca.
Człowiek czuje się na wyspie bezpieczne i nawet w Port Louis krążąc samochodem po dziwnych podejrzanych dzielnicach czy przeciskając się po bazarowych alejkach nie odczuwa się żadnego zagrożenia. Policja jest tu zresztą widoczna na każdym rogu, ale zajmują się głównie sterowaniem ruchu, za to w dużych miastach są przy wszystkich budynkach użyteczności publicznej, praktycznie na każdym rogu. Maurytyjczycy mają wysoko rozwiniętą turystykę. Wiadomo, to ich główna gałąź przemysłu oprócz trzciny cukrowej i połowów ryb. Wybrzeże zabudowane jest hotelami, domami i apartamentami na wynajem, oferowane są tu wszelkie rozrywki związane z nurkowaniem, wycieczkami morskimi, łowieniem ryb itp. Przeglądając przewodnik przed wyjazdem wyczytałem, że wyspa Mauritius posiada jedne z najbardziej ekskluzywnych hoteli na świecie. Są tu dzielnice dla bogatych turystów, oczekujących luksusowej oferty ale i zwykły przeciętny turysta z mniejszym budżetem znajdzie coś dla siebie. Jest tu mnogość plaż, czyli tego co tak naprawdę przyciąga turystów. Można sobie jechać wzdłuż wybrzeża i każdego dnia zatrzymywać się na innej. Co ważne Maurytyjczycy bardzo dbają o czystość swojego najważniejszego daru natury. Z jednej strony bardzo śmiecą, z drugiej zaś strony codziennie rano armie pracowników w pomarańczowych uniformach przeczesują publiczne plaże sprzątając je. Mieszkańcy wyspy kochają swoje plaże, to część ich tradycji i tożsamości. W każdy weekend i święto tłumnie przyjeżdżają samochodami, motorami i autobusami i ucztują nad brzegami oceanu. Przyjeżdżają na cały dzień, rozstawiają namioty, budują polowe kuchnie, gotują tu, piją, grają na instrumentach muzycznych. To jest najlepsza rozrywka. Co innego w dni powszednie. Wtedy plaże są wyludnione, trudno znaleźć na nich jakiegoś tubylca. Gdzieniegdzie leżą biali turyści, ale na tych mniej popularnych plażach, można mieć spokojnie kilkaset metrów plaży tylko dla siebie.
Mnie osobiście widok plaż nie powalił na kolana, te karaibskie są chyba ładniejsze, nie znaczy to jednak że czegoś im brakuje. Woda ma przepiękną barwę, zatoczki z białym piaskiem są malownicze, w zależności od miejsca na wybrzeżu woda może być przeźroczysta albo mętna. Piasek na plażach częściej jest żwirowaty niż drobny i miałki. W wodzie już po kilku metrach można napotkać rybki a jak się z maską popłynie trochę dalej są ładne kolorowe, duże okazy. Na plażach można się zrelaksować, odpocząć. Nieliczni obwoźni sprzedawcy paciorków, koszulek i obrusów nawet nie są nachalni. To nie jest Bali, gdzie od natrętnych sprzedawców trzeba się odpędzać jak od much i przebywanie na plaży staje się nieznośne. Tu jest kultura. O cenach pisałem, podsumowując wyjazd, na miejscu można przeżyć taniej niż nad polskim morzem, co może nie jest zaskoczeniem, bo polski Bałtyk w sezonie jest droższy niż St. Tropez. Najdroższy przy wakacjach na Mauritiusie jest rzecz jasna przelot. Ceny najtańszych biletów wynoszą około 3500 PLN, np. całkiem niezłym narodowym przewoźnikiem Air Mauritius. Lot z Polski z przesiadkami, w którymś z europejskich portów trwa łącznie około 16 godzin. Pozytywnym aspektem jest zaledwie 2 godzinna różnica czasowa z naszym krajem.
Noclegi na wyspie w zależności od miejscowości i rodzaju zakwaterowania mogą się różnić. Kiedy szukałem czegoś do wynajęcia znalazłem oferty typu 2 pokoje z kuchnią za około 35 EUR, czy 75 EUR za dwupokojowy domek za dzień. Ale z relacji znajomych wiem, że opcji jest o wiele więcej i można spać taniej. Domek który wynajęliśmy miał trzy sypialnie, duży salon z jadalnią i kuchnią, trzy łazienki, taras, mały ogródek, miejsce na samochód i niewielki basen. Położony jest w dzielnicy domków i apartamentów na wynajem, około 200 metrów od plaży Mon Choisy. Przebywaliśmy na Mauritiusie poza wysokim sezonem a mimo to pogodę mieliśmy fantastyczną. Nie było przesadnie upalnie, człowiek nie spływał potem zaraz po wyjściu z klimatyzowanego pomieszczenia jak to jest w Azji. Temperatury w ciągu dnia były w granicach 26-27 stopni, natomiast w nocy spadały niewiele bo do 22-23 stopni. Ogólnie bardzo przyjemnie i relaksująco. Odległości na wyspie są niewielkie, o czym już pisałem, mając swój środek transportu można tego samego dnia dojechać na kraniec wyspy i wrócić. Na środku wyspy znajduje się kilka wysokich gór a całe niziny zajmują uprawy trzciny cukrowej. Podoba mi się, że na wyspie nie ma masowej turystyki, białych widuje się rzadko, chyba że na popularnych plażach albo w centrach dużych turystycznych ośrodków, jest tu przytulnie, cicho i spokojnie.
Podoba mi się życzliwość ludzi, wielokulturowość, styl życia na wyspie. Podobają mi się nawet hałaśliwe, zatłoczone, ulice miasteczek, gdzie panuje nieopisany bałagan. To wszystko ma swój egotyczny urok. Naszym dzieciakom też się Mauritius bardzo spodobał, najbardziej basen przy domku, plaże i możliwość zabawy w oceanie. Gotowaliśmy sobie sami i prawdę mówiąc jedliśmy więcej i smaczniej niż robimy to na co dzień w domu. Obawiam się więc, że kilka kilogramów przybyło. Rum na wyspie jest wyśmienity i z colą i cytryną był codziennym aperitifem przed posiłkiem. Piwo Phoenix też daje radę. Trochę pozwiedzaliśmy, trochę poplażowaliśmy, trochę się opaliliśmy. Wziąłem ze sobą 6 książek, ale udało mi się zaledwie dziś doczytać do końca pierwszą z nich. Zawsze było coś ciekawszego do robienia w ciągu dnia niż czytanie książek. Gdyby ktoś się mnie pytał czy warto tu przyjechać na wakacje, zdecydowanie odpowiedziałbym, że Mauritius wart jest swojej ceny. Spokojne miejsce na odpoczynek, ciekawe, egzotyczne, gwarantujące dobrą pogodę i ciekawe wrażenia. Niektórzy przyjeżdżają tu na wypoczynek, inni żeby nurkować, jeszcze inni żeby wziąć ślub. Widzieliśmy dziś na plaży parę białych, którzy pozowali w białych strojach ślubnych. Wie romantisch !
Wreszcie w domu. Podróżowanie w dzisiejszych czasach to prawdziwy luksus. Jednego dnia jest się na końcu świata by po kilkunastu godzinach ponownie stąpać po polskiej ziemi. Pomyśleć że wczoraj o tej porze sączyliśmy jeszcze zimnego Phoenixa przy obiedzie nad basenem w Mon Choisy. I komu to przeszkadzało ? 🙂 A w Polsce powitał nas wiosenny deszcz. Większość tulipanów w ogrodzie już przekwitła lub uschła. Za to wszystkie zielone rośliny, sosny i drzewka owocowe są bujnie zielone i obsypane kwiatem i świeżymi przyrostami. Na warszawskim Okęciu czekaliśmy na bagaże dokładnie 1 godzinę i 5 minut. Chodziło o zwykły europejski przelot krótkodystansowy. Bałagan, chaos na tablicach informacyjnych, złe komunikaty i biedny facet z krótkofalówką z obsługi, który na pytanie co z bagażami odpowiedział, że próbuje się połączyć z sortownią. Śmiech pusty bierze jak słyszę że Polska jest gotowa do Euro 2012, która to impreza zaczyna się za miesiąc. Jak można brać się za imprezę europejskiej rangi, jeśli nie można w godzinę rozładować bagaży z samolotu na największym lotnisku w Polsce, które ma być wizytówką i czasem pierwszym kontaktem z naszym krajem dla kibiców przylatujących na Euro 2012. Przecież to jest kompletna amatorszczyzna, wszystko jest na słowo honoru i cała ta hucpa zakończy się typowym polskim “jakoś to będzie”. Smutne, że każdy powrót do naszego kraju zza granicy, nawet z krajów trzeciego świata, kończy się rozczarowaniem i skłania do refleksji w jakim kraju my żyjemy.
Albo Polacy na lotniskach. Na wezwanie obsługi w Paryżu, że wchodzić mogą np. rzędy od 25 do 32, oczywiście wszyscy rodacy rzucają się jakby się bali, że zabraknie dla nich siedzeń. No i obsługa wycofuje tych, którzy siedzą w innym rzędzie i jakaś babina zaczyna lamentować do czarnoskórego pracownika lotniska po polsku, dlaczego nie chcą jej wpuścić, przecież Józka już wpuścili a oni są razem. Obsługa grzecznie informuję ją, że musi zaczekać na swoją kolej, to nie, ona Rejtanem staje, że krzywdę jej robią, z kolejki chcą ją wyrzucić a takie miała dobre miejsce z przodu. Ręce opadają i aż wstyd się przyznawać w takich sytuacjach do swojego polskiego obywatelstwa. Choć i tak nikt pewnie długo nie przebije Rokity na pokładzie Lufthansy. No nic, trzeba wracać do rzeczywistości, skosić trawę, zrobić zakupy i wracać w poniedziałek do fabryki.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0