Madagaskar 2012

Podróże bliskie i dalekie

Madagaskar, czerwiec 2012

Opis spisany z bloga, pisanego na żywo podczas wyjazdu.

Kto rozsławił czwartą największą wyspę na świecie zwaną też Czerwoną Wyspą ? Ano król Julian. Wyspę Madagaskar zna każde dziecko, a ponieważ mężczyźni to podobno duże dzieci, wypadało wiec pojechać i pokłonić się królowi i podziękować za humor, którym nas bawi. Dokładnie miesiąc po powrocie z wyspy Mauritius leciałem znowu w tym samym kierunku. I to nie dlatego, ze zapomniałem klapek przy basenie. Tym razem okazją była siódma międzynarodowa wystawa w stolicy MadagaskaruAntananarivo. Wystawa, czy też targi czego, nie wiem. Nazwa imprezy brzmi dość enigmatycznie. Więcej szczegółów dowiemy się jutro, kiedy będziemy gośćmi turystycznej części targów. Wyjazd zorganizowany jest dla przedstawicieli przemysłu turystycznego a reprezentantów dumnego kraju znad Wisły będzie trzech. Najlepsze jest to, że żaden z nas nie wie tak naprawdę co nas czeka. Jedziemy w ciemno, nie mamy szczegółowego programu, nie znamy innych uczestników. Jednym słowem bałagan albo początek wspaniałej przygody :-). Oby wyspa okazała się warta całego dnia podróży.

Samolot z Paryża wystartował z półtora godzinnym opóźnieniem, zaczęliśmy podróż o 7 rano w Warszawie i spodziewamy się dolecieć na 23 na miejsce. Póki co podziwialiśmy przy bezchmurnej słonecznej pogodzie, z okien samolotu z wysokości 10 kilometrów, wyspę Sycylię. Błękitne morze otaczające piaszczyste wybrzeże wyglądało z góry tak zachwycająco, że zapragnąłem od razu tu przyjechać na kolejne wakacje. Tymczasem lecimy do pracy. 

Antananarivo

Na lotnisku w Antananarivio czekał na nas Roger i Nika, nasi lokalni towarzysze na następne kilka dni. Nika jest przedstawicielem Organizacji Turystycznej, która z ramienia Ministerstwa i przy współudziale AirFrance organizuje tę imprezę. Roger natomiast jest licencjonowanym przewodnikiem po wyspie. Całe szczęście siedziałem w ogonie samolotu a na lotnisku w stolicy Madagaskaru wysiada się schodami na płytę lotniska, więc byłem jednym z pierwszych, któremu udało się dobiec do odprawy paszportowej. Wyobraźcie sobie ponad 400 osób które wysypują się z samolotu i chce się odprawić a tam czekają 4 okienka do odpraw. 2 dla tych z wizą i 2 dla tych bez. My ustawiliśmy się do tej ostatniej kolejki. Nasze paszporty przeszły przez kolejnych pięć par rąk urzędników a potem żeby się wydostać z lotniska musieliśmy jeszcze kilkakrotnie wyciągać dokumenty. Tym, którzy byli na końcu zajęło to pewnie 2 godziny. Na lotnisku poznaliśmy 3 kolejne osoby z naszej małej grupki, Szweda, Duńczyka i Anglika. Nocujemy w Latonga Boutique hotel, położonym na wzgórzu, w najwyższej części miasta, z którego rozpościera się piękna panorama na słabo rozświetlone Antananarivo. Hotel jest nie z tej ziemi, ale napiszę o tym jutro, bo jest już po 2 rano a o 7 mamy pobudkę.

Po trzech godzinach snu, kiedy wstał ranek, zbudziło mnie skrzypienie podłóg i drzwi. Była szósta rano i obsługa naszego małego butikowego hoteliku szykowała się do kolejnego dnia. Hotelik mieści się w uroczym ceglanym domu z wieżyczką i dużym tarasem z pięknym widokiem na miasto. Nazywa się Lokanga Boutique hotel i rzeczywiście jest tu butik. Jest tylko 6 pokoi, każdy z innym wnętrzem, które powala. Łóżka z baldachimami, meble z epoki wiktoriańskiej, wanny wolnostojące z pozłacaną armaturą pośrodku pokoju, parawany chińskie, hinduskie komody. Każdy szczegół jest dopieszczony, obrazy, zdjęcia na ścianach, kolory tapet, żyrandole a nawet zastawa stołowa i koronkowe obrusy. Czuję się jak przeniesiony 200 lat wstecz. Wszędzie antyki, w jednym z pokoi stoi łóżko, w którym spała właścicielka przybytku w młodości. Mimo wszystko jest przyjemnie 🙂 Łóżka są grube, wygodne, z puchowymi kołdrami i tuzinem poduszek. Puchowe kołdry w Afryce ? Gratuluję sobie, że wziąłem długą piżamę, bo tu na Madagaskarze jest po prostu zimno !

Wczorajszy wieczór zakończyliśmy na tarasie pijąc lokalne piwo Three Horses. Oczywiście jak to jest w zwyczaju w większości krajów tropikalnych duże piwo występuje w butelkach 0.6 litra. Było chłodno, ale w nocy temperatura chyba spadła poniżej 5 stopni. Eufemistycznie mówiąc ranek był bardzo, bardzo rześki. Dołączyła do naszej grupki 7 osoba, amerykanka Britney. Mamy więc 6 samców i jedną samiczkę. Teraz zbliża się południe, jesteśmy na targach turystycznych w hotelu Carlton. Nomen omen na schodach spotkałem załogę samolotu AirFrance, która wczoraj obsługiwała nas podczas rejsu. Odbyły się już prezentacje, teraz mamy czas na spotkania face to face z wystawcami. Sądząc po prezentacjach, wyspa ma wiele do zaoferowania i jest na tyle duża i różnorodna, że dwutygodniowy pobyt może nie starczyć, żeby zobaczyć najważniejsze rzeczy. Wystawców jest ponad 50-ciu, choć większość to przedstawiciele hoteli. Reprezentantów turystyki przyjazdowej jest może z tuzin.

Wróciliśmy z hotelu Carlton do naszego miejsca zamieszkania na obiad. Całkiem niezły, choć nie obyło się bez niespodzianek. Zamówiłem na przystawkę sałatkę, dokładnie rzecz ujmując coś o nazwie grizzler salad. Co dostałem ? Kawałki smażonej wątróbki na plasterkach jabłka przystrojone ćwiartkami pomidorów. Odkąd mój ojciec, kiedy byłem małym dzieckiem, pod nieobecność mamy przez tydzień smażył mi z siostrą, wątróbkę, nie jadam tego specyfiku. Na Madagaskarze się zmusiłem i nawet nie było takie złe. Jednak nie na tyle dobre, żebym chciał jeszcze powtórzyć to kulinarne doznanie. Okazuje się, że tutaj uwielbiają gęsią wątróbkę, a w drodze na południe mijaliśmy nawet wioskę specjalizującą się w produkcji foie gras. Jedziemy zatem na południe z czego niezmiernie się cieszę, bo Antananarivo delikatnie mówiąc nie zachwyca. Jest to rozłożyste miasto o parterowej zabudowie, z kilkoma zaledwie wyższymi budynkami. Panuje tu charakterystyczny dla biednych państw Afryki chaos i bałagan. Na chodnikach siedzą biedne zasmarkane dzieci, pełno jest straganów z bananami, pomidorami czy smażonymi lokalnymi przekąskami. Budynki są liche, obdrapane, często nie skończone. Wygląda to wszystko naprawdę bardzo biednie, a przede wszystkim nie jest to taka Afryka jaką mieliśmy ochotę zobaczyć.

Wyjechaliśmy już jednak i podążamy w stronę Antsirabe jedną z głównych dróg w tej części wyspy, o oznaczeniu RN7. Widoki robią się ciekawe, ziemia ma piękny czerwony kolor. “Mazotoa misakaf” – właśnie się dowiedzieliśmy jak jest w języku Malgaszów “smacznego”. “Samy Tsara” to natomiast “na zdrowie” i czuję, że będziemy używać tego zwrotu często na wyjeździe. “Misaotra” oznacza natomiast dziękuję. A propos picia to jedziemy busikiem w całkowitych ciemnościach i pijemy piwo THB a Roger stara się nam wytłumaczyć jak to się robi na Madagaskarze. Najpierw należy kilka kropel przelać do kapsla, zwrócić się w stronę północno-wschodnią i tam skropić ziemię piwem. Duchy przodków zostaną w ten sposób zaspokojone a nam piwo powinno lepiej smakować. Roger opowiada też inne ciekawe rzeczy. Okazuje się, że jeśli na wyspie kobieta ma ochotę na seks, to idzie np. na targowisko i upina włosy w specyficzny sposób. Faceci natomiast wkładają grzebień we włosy też w odpowiedni sposób. Ciekawe jak robi to Roger bo jest całkiem łysy.

Połowa Malgaszów wyznaje prymitywne obrządki i wierzy w zabobony. Głęboko ukorzenione są też stare zwyczaje i prawa społeczne. Mężczyźni w zależności od swojej zamożności mogą mieć wiele żon i kochanek. Kobiety do dnia dzisiejszego nie mają prawa głosować w wyborach. Jeśli któryś z kuzynów zapragnie żony swojego krewnego, ona nie ma prawa mu odmówić. Te przykłady pokazują jak społeczeństwo Malgaszów na Czerwonej Wyspie różni się od cywilizowanego zachodniego świata. Wracając do dzisiejszego popołudnia i drogi którą podążamy. Jest asfaltowa, co nie znaczy że jedzie się szybko. Drogę tarasują ciężarówki, powolne samochody, w wioskach i miasteczkach tłumy ludzi. Całe życie koncentruje się przy głównej szosie. W wioskach trudno jest znaleźć murowany budynek, większość to proste budynki z czerwonej, popękanej od słońca gliny. Pola uprawiane przez miejscową ludność to głównie tarasy ryżowe na zboczach. Zamiast traktorów, którego nie widziałem dotąd żadnego, dominują bawoły. Charakterystyczne dla krajobrazu są kolorowe ubrania suszące się na poboczach dróg, czasem po prostu na trawie, czasem na kamieniach, kaktusach czy drewnianych ogrodzeniach.

Mieliśmy zaplanowany ciekawy przystanek po drodze, w lokalnej, przydomowej fabryczce przetapiania aluminium. Wyglądało to mniej więcej tak, podwórko na tyłach domu, tam kilka palenisk, gdzie topi się części aluminium, obok szopa gdzie w przygotowane formy wlewa się płynny metal. Na Madagaskarze nic bowiem nie może się zmarnować, recykling który jest taki modny na Zachodzie, tu wykorzystywany jest w sposób niewymuszony i naturalny w 100%.  Wokół palenisk z wrzącym aluminium kręciło się około piętnastu małych dzieci, głównie dziewczynek, które chętnie pozowały do zdjęć. Powiem szczerze, że widok kiedy mężczyźni boso przelewają z kotła płynny, czerwony metal do formy a kilkadziesiąt centymetrów od nich stoi grupka kilkuletnich dzieci był bardzo niekomfortowy i stresujący. Dzieci na Madagaskarze jest dużo, są wszędzie, zazwyczaj, brudne, zasmarkane, pozostawione same sobie. Potrafią pięknie i bezinteresownie się uśmiechać, radują się, kiedy na wyświetlaczu aparaty pokaże się im wykonane wcześniej zdjęcie. 

Antsirabe

W całkowitych ciemnościach, bo na wyspie prąd jest rzadkością, dojechaliśmy do hotelu w Antsirabe. Nazywa się Royal Palace i choć pałacu nie przypomina jest bardzo komfortowy i nowocześnie wykończony. Rano wziąłem pierwszą pigułkę Malaronu, leku antymalarycznego i chyba mój organizm nie toleruje wybitnie tego środka. Czułem się wieczorem fatalnie i obiad poszedł do zwrotu. Będę musiał odstawić lekarstwo i liczyć na łaskawość lokalnych komarów. Dotąd żadnego nie zauważyłem. Chyba, że to zemsta wątróbki z obiadowej sałatki 😉 Jutro pobudka 6 rano.

Podążamy drogą RN7 na południe i jest pięknie. Krajobraz zmienił się od wyjazdu ze stolicy, gdzie było płasko i teren był mało urozmaicony. Również miasteczko Antsirabe nas nie zachwyciło, choć to 3 pod względem wielkości miasto na Wyspie, ot większa miejscowość, płaska zabudowa, trochę budynków, setki straganów i tłumy ludzi. Przebiega tędy kolej, więc siłą rzeczy jednym z okazalszych budynków jest murowany i otynkowany dworzec, są też inne pozostałości po kolonialnej obecności Francuzów, wille, szkoły i dość okazały hotel na wzgórzu. Mieliśmy ruszyć skoro świt a skończyło się jak zawsze godzinnym opóźnieniem. Jeśli ministerstwo turystyki Madagaskaru chciałoby coś polepszyć, usprawnić, to podpowiadam, że powinno to być zdecydowanie organizacja i punktualność. Te rzeczy szwankują na każdym kroku.

Najpierw przejechaliśmy się po mieście, zwiedziliśmy m.in. stary kolonialny budynek, w którym mieści się obecnie hotel z termami oraz wysoką imponującą katedrę. Jak wspominałem, połowa Malgaszów wyznaje zabobony i prymitywne obrządki, co nie zmienia faktu, że ponad 60% ludności to katolicy i chętnie przychodzą do kościoła. Zresztą kościołów na wyspie jest równie dużo jak ryksz na ulicach. W każdej nawet najmniejszej miejscowości stoi budynek kościoła i często obok pomalowanego na czerwono w barwy THB sklepu z piwem, stanowi najbardziej reprezentacyjne miejsce. Czy ta mnogość kościołów nam Polakom czegoś nie przypomina ? Teraz rozumiem dlaczego w 1937 roku były plany, aby Madagaskar został kolonią zamorską Rzeczypospolitej Polskiej 🙂 Swoją drogą co za idiotyczny pomysł.

Będąc w mieście pojechaliśmy zobaczyć 2 manufaktury. Wiadomo, wycieczki organizowane przez biura podróży mają swoje prawa, trzeba zwiedzić kilka sklepów. Nie inaczej jest z naszą grupą. Natomiast dobór miejsc, które odwiedzamy jest niezwykły i zaskakujący i o dziwo nawet mi się podoba. Wczoraj byliśmy w fabryczce, gdzie przetapiano aluminium z różnych urządzeń na patelnie i inne garnki. Dziś odwiedziliśmy zakład, gdzie z pustych, zużytych puszek jeden majster tworzył małe samochodziki i rowerki. Powstawały na naszych oczach małe cudeńka, trochę to co prawda kiczowate, ale jednak niespotykane. Kupiłem na pamiątkę model Citroena 2CV wykonany z puszki po piwie Phoenix, które w dużych ilościach piłem miesiąc wcześniej na Mauritiusie. Można powiedzieć, że jestem sentymentalny ;-)Potem odwiedziliśmy zakład, w którym przerabia się rogi zebu (nic innego jak bawół) na biżuterię oraz inne przedmioty użytkowe. Też całkiem ciekawe. Oba zakłady mieściły się w wąskich uliczkach na przedmieściach Antsirabe. Wystarczyło odejść 5 metrów dalej i dopadały cię tabuny dzieci. Są tu wszędzie. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że połowa napotkanej ludności to małe dzieci. Będzie wiec kto miał pracować na przyszłe emerytury. To jednak raczej sfera pobożnych życzeń i to nie dlatego że system ubezpieczeń społecznych kuleje, ale dlatego, że jak powiedział Roger, na wyspie nie rejestruje się ponad połowy urodzeń. Oficjalnie mieszka tu 20 milionów ludzi, nieoficjalnie mieszkańców Czerwonej Wyspy jest dwukrotnie więcej.

Jak wspomniałem, krajobraz się zmienia, mamy teraz więcej pagórków, dużo iglastych drzew, pojawiły się nagie skałki. I co jest najbardziej niezwykłe, zbocza usiane są tarasami ryżowymi. Można się spodziewać tarasów w Chinach, Wietnamie i Indonezji ale nigdy nie przypuszczałem, że na Madagaskarze jest to głównie uprawiane zboże. Tarasy ryżowe towarzyszą nam po obu stronach drogi, są nawadniane naturalnie przez małe wodospady i potoki spływające ze zboczy. W drodze na obiad w miejscowości Ambositra, zauważyliśmy przy drodze zbiegowisko mężczyzn przy zadaszonym pawilonie na polu. Okazało się, że odbywają się tu walki kogutów. Wiadomo, takiej okazji przepuścić nie można. Na naszą prośbę, zatrzymaliśmy się na kwadrans i wmieszaliśmy w tłum, w zasadzie wyłącznie samych mężczyzn. Były tu stoiska z jedzeniem, stoliki gdzie grano w karty czy znane u nas z bazarów 3 kółka i inne hazardowe gry. Co ciekawe, dzieci uprawiają tu hazard na równi z dorosłymi. To smutny widok, kiedy małe, obdarte brudne dziecko z płomieniem w oczach stawia pieniądze licząc na wygraną. Mimo obecności ponad kilkuset mężczyzn dziwnie nam się przyglądającym nie odczuwało się tu żadnego niebezpieczeństwa. To nie bazar Rożyckiego w Warszawie w latach 80-tych. Sama walka pary kogutów nie wzbudziła w nas większego entuzjazmu, ale sama otoczka imprezy była naprawdę ekscytująca. 

Po obiedzie, na który zjedliśmy typowe danie narodowe, mieszankę ryżu z mięsem i różnymi warzywami ruszyliśmy w dalszą 150 kilometrowa trasę do Fianarantsoa, gdzie mamy zamiar dotrzeć przed zachodem słońca. Żeby zrobić zdjęcie zachodzącego słońce zatrzymaliśmy się po drodze przy wiejskiej szkole. Mały podłużny budynek, z tylu boisko do gry w kosza na ubitej glinianej ziemi. W zasięgu naszego wzroku jakieś 500 metrów niżej znajdowały się zabudowania wioski. Nie minął kwadrans a większość mieszkańców wioski do nas dobiegła, głównie dzieci, ale również ich matki. W końcu nie co dzień zatrzymuje się tu autobus z białymi turystami. Okazuje się, że wzbudzamy takie samo zainteresowanie u Malgaszów jak lemury u nas. Tubylcy uwielbiają jak się ich fotografuje a potem pokazuje zdjęcie na wyświetlaczu aparatu. Dla dzieciaków to najlepsza rozrywka. Były wniebowzięte. W autokarze wzorem starej dobrej tradycji polskich podróżników, rozpiliśmy butelkę orzechówki dostarczonej przez Skota z RelaksMisji. Wszyscy pijący się zrelaksowali. 

Fianarantsoa

Dzisiejszej nocy śpimy w Fianarantsoa, w całkiem przyzwoitym dużym hotelu Zomatel z wewnętrznym basenem. Na kolację było jakżeby inaczej zebu z pieczarkami i imbirem. To ich lokalna wołowina. Smakuje przednie. Co ciekawe, jak dotąd mamy we wszystkich hotelach darmowe wifi. To miłe zaskoczenie na Madagaskarze.

Po śniadaniu w naszym hotelu Zomatel wjechaliśmy z samego rana busikiem na szczyt wzgórza w Fianarantsoa, skąd rozpościerał się piękny widok na osnute mgłą budzące się do życia miasto. Niestety nie byłem jeszcze w Katmandu, ale z uwag Anglika i Szweda wywnioskowałem, że widok osnutego wzgórza właśnie przypomina stolicę Nepalu. Kolejne miejsce, które muszę koniecznie odwiedzić. Prawdziwym podróżnikiem w naszej małej grupce jest Edvard ze Sztokholmu. Facet ma 37 lat i odwiedził w swoim życiu już 172 kraje. To taka jego pasja i cel życiowy. Pozostało mu jeszcze 23 krajów, żeby być już wszędzie na Ziemi.

Miejscowość Fianarantsoa rozproszona jest na kilkunastu wzgórzach porośniętych wysokimi akacjami. Wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia, jak tu jest chłodno, zwłaszcza nocą. Dziwne, bo przebywając na Mauritiusie nocami pociłem się z ciepła pod prześcieradłem, a tu na Madagaskarze marznę pod kołdrą. A przecież wyspy dzieli zaledwie 800 km. i Madagaskar jest bliżej kontynentalnej Afryki. Liczyłem na bardziej równikowe i ciepłe temperatury. Może wynika to z faktu, że przebywamy na wysokości ponad 1500 m n.p.m. i przebywamy na Wyspie w chłodnym okresie roku. Dziś jednak opuszczamy już centralny masyw i oficjalnie wjeżdżamy do tzw. południowej części wyspy. Cały czas kierujemy się trasą RN7.

Zaliczyliśmy na trasie dwa przystanki, jeden w wiosce, gdzie miejscowa społeczność zajmuje się produkcją wszelkich rzeczy z włókien liści agawy. Robią najpierw z tego sznurki, plecionki, barwią to i wytwarzają np. torby, koszyki, kapelusze itp. Potem dojechaliśmy do miejscowości Ambalavao gdzie obejrzeliśmy w fabryczce Papier Antemoro proces wytwarzania papieru z kory drzew Avaho. Włókna z kory były gotowane, rozbijane na miazgę drewnianym młotkiem, wyrabiane ręcznie jak ciasto, potem rozprowadzane w wodzie i suszone. W międzyczasie dla ozdoby dodawano naturalne płatki kwiatów. W Ambalavao przeszliśmy się po mieście na lokalny bazar, gdzie handluje się mydłem i powidłem. Były i warzywa i mięso a nawet suszone koniki polne. Kilo wieprzowiny kosztuje na Madagaskarze około 8 PLN. Zresztą życie na wyspie jest nie jest specjalnie drogie. Naprawdę elegancki hotel potrafi kosztować 100 EUR, ale naprawdę przyzwoity, bardziej skromny można znaleźć spokojnie poniżej 25 EUR. Piwo lokalne THB czyli Three Horses, butelka 0.6 l. kosztuje około 4 złotych. Jakieś lokalne przekąski do piwa na straganach, np. smażone koniki polne są poniżej 1 złotówki.

Po drodze mieliśmy kolejny niezaplanowany przystanek. Dwóch Malgaszy w wyrobisku gliny wytwarzało cegły. Mieli wykopany dół z czerwoną gliną. 10 metrów dalej pasły się zebu, które dostarczały niezbędny składnik do produkcji, czyli nawóz. Glina, nawóz i woda dawały plastyczną masę, którą prostym narzędziem zbitym z drewnianych desek formowało się cegły i kładło równiutko na ziemi, żeby wyschły w słońcu. Jedziemy na południe a widoki za oknem ciągle ulegają zmianie. Zielone pagórki z tarasami ryżowymi zamieniają się powoli w coraz większe góry a po obu stronach drogi zaczyna dominować sawanna. Porasta ją długa żółta sucha trawa falująca na wietrze. Gdzieniegdzie rośnie karłowate wygięte drzewko. Po 2 godzinach jazdy opuściliśmy górzyste tereny i wyjechaliśmy na płaskowyż. Jak okiem sięgnąć po horyzont sawanna. Co jakiś czas mijamy wioski z małymi glinianymi chatkami krytymi strzechą. Widoki są przepiękne. Podchodziłem z rezerwą do tej destynacji ale mogę po 2 dniach pobytu powiedzieć śmiało, że tu jest zajebiście fajnie i robi się coraz lepiej z dnia na dzień. Roger polał nam jeszcze w autokarze lokalne vin aperitif o specyficznym smaku i jest bosko 🙂 Na obiad zatrzymaliśmy się pośrodku sawanny w małym hoteliku gdzie byliśmy jedynymi gośćmi. 

Isalo

Do parku narodowego Isalo mamy stąd już tylko 15 minut drogi. Dotychczasowe hotele były bardzo w porządku, ale ten w Isalo bije jak dotąd wszystkie na głowę. Zrzuciliśmy tylko bagaże i pojechaliśmy w teren podziwiać zachód słońca. Były tam formacje skalne, które pięknie się mieniły w zachodzącym słońcu. Na wieczór wróciliśmy do naszego Isalo Rock Lodge. Są to luksusowe, nowoczesne bungalowy położone przy samym parku z pięknym widokiem na góry. Okolica przypomina parki narodowe w Arizonie. Miejsce jest idealne na krótki pobyt dla zakochanej pary, są tu wszystkie luksusy o jakich można tylko marzyć, w tym zewnętrzny podświetlany nocą na wiele kolorów basen i salon masażu. Brakuje tylko wifi, które ponoć się popsuło. Czuję się w tym miejscu trochę nieswojo. Ten hotel będący własnością jakiegoś Włocha, co widać po wyposażeniu i detalach hotelu, znajduje się w jakiejś sprzeczności z tym co dotąd widzieliśmy na Czerwonej Wyspie. Po prostu nie pasuje. Jest zbyt luksusowy. Jutro podobno wstajemy na wschód słońca. To się jeszcze okaże.

Pobudkę mieliśmy co prawda o 6 rano, ale już pół godziny wcześniej obudziła mnie jaśniejąca zorza wyłaniającego się zza horyzontu słońca. W pokoju było pioruńsko zimno. Podłogi są ze szlifowanego cementu i lodowate. Sam wystrój eleganckiego nowoczesnego wnętrza pokoi jest zimny a co dopiero jak za oknem jest jeszcze poniżej 10 stopni. Nie zdziwiłbym się gdybym z tego powodu złapał jakieś przeziębienie, bo już pociągam nosem. Okaże się, że zamiast malarii, której się obawiałem, ponieważ odstawiłem leki antymalaryczne, dopadnie mnie najzwyklejszy katar. Zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka Ranohira, gdzie załatwiliśmy papiery uprawniające do wjazdu do parku narodowego i wzięliśmy na pokład lokalnego przewoźnika. Ruszyliśmy piaszczystą, pełną wybojów drogą wśród sawanny do parku narodowego Isalo. Jest to imponująca formacja skał, dolin, lasów i pustyni obejmująca powierzchnię ponad 800 kilometrów kwadratowych. Z daleka pejzaż przypomina trochę kaniony w Arizonie. Ponieważ jednak przez góry przepływa kilka rzek, potworzyły się tam zielone doliny z bujną roślinnością.

Próbowaliśmy na dobry początek dnia poczęstować naszego przewodnika po parku Rolanda rumem. On jednak odmówił, nalał sobie kilka kropel na dłonie i wtarł w szczecinę na głowie. Powiedział, że w ten sposób dziękuje za poczęstunek, ale nie pija na co dzień. Co kraj to obyczaj. Po opuszczeniu naszego busika ruszyliśmy pieszo na dwie połączone trasy, Namaza oraz Piscine Naturelle, co jak sama nazwa wskazuje jest naturalnie powstałą sadzawką. Idąc ścieżką wśród wysokich zielonych drzew natrafiliśmy na lemura z czerwoną sierścią na głowie, który był jednak dość płochliwy i szybko się zmył. Chwilę potem natknęliśmy się jednak na całe stado lemurów nad rzeką. Te nie robiły sobie wiele z obecności ludzi. Najspokojniej w świecie skakały sobie z gałęzi na gałąź i podjadały liście z drzew. Był to najbardziej popularny gatunek – lemur katta, o jasno szarej sierści z białym pyskiem, czarnym nosem i czarnymi obwódkami czerwonych oczu, oraz pasiastym czarno-białym ogonem. Wypisz wymaluj król Julian. Warto zaznaczyć, że lemury to gatunek endemiczny dla Madagaskaru, nie żyjący na wolności nigdzie indziej na świecie. Wszyscy z naszej grupy oszaleli na punkcie tych stworzeń i spędziliśmy przy nich następną godzinę pstrykając zdjęcia jak głupi. Zrobiłem pewnie ze sto zdjęć, z których pewnie połowa będzie do usunięcia. Obok gęstwiny drzew, gdzie spostrzegliśmy lemury, był mały placyk z ławeczką, gdzie siedział amerykański turysta. Nie wykazywał żadnego zainteresowania lemurami na drzewie kilkadziesiąt metrów dalej, tylko rozwiązywał sobie sudoku.

Potem zrobiliśmy sobie prawie 10 kilometrowy trekking po skałkach i momentami było naprawdę stromo i ciężko. Do tego mieliśmy dziś pecha, po od rana towarzyszyły nam chmury i wiał wiatr i jak już pewnie wspominałem było bardzo chłodno. Przewiało mnie na maksa i czuję, że moje szanse na rozchorowanie się dramatycznie wzrosły. Wszystkie te niedogodności można jednak wybaczyć bo widoki w parku były zapierające dech w piersiach. Skały mienią się kolorami żółci, czerwieni i zieleni. Kulminacyjnym puntem naszej trasy był naturalny zbiornik wody w małej uroczej dolince, przypominającej oazę na pustyni. Chętni mogli się zagłębić w lodowatej toni bursztynowej wody. Mocno zmęczeni zeszliśmy z gór około 3 po południu. W drodze do naszego hotelu odwiedziliśmy jeszcze 2 hotele do inspekcji, Isalo Ranch – bardzo fajne miejsce z widokiem na góry i budżetowym zakwaterowaniem (jak na tereny parku narodowego, bo nocleg kosztuje 60 EUR), oraz Satrana Lodge – wygodne, wysokiej klasy namioty typu safari, z pięknym zapleczem i też w obrębie gór. Zaledwie 20 EUR więcej za nocleg, a wrażenia estetyczne o niebo lepsze.

Potem obiad w naszym bezpłciowym Isalo Rock Lodge i na wieczór jeszcze jeden hotel – Le Relais de la Reine. Ten był naprawdę super z domami z kamienia i drewna, ze stadniną koni, kortami tenisowymi, ekskluzywną restauracją. Wszystko wkomponowane w otaczające skały. Rewelacja, ale najdroższa opcja z tych przez nas odwiedzonych. Przy okazji zwiedzania tego hotelu mieliśmy ubaw po pachy. Zjawiliśmy się tam kiedy zapadał zmrok. Powitała nas młoda dziewczyna, drętwa jakby połknęła kijek, jak się okazało, dyrektor hotelu. Byliśmy zmęczeni po całodniowym wysiłku w parku i chcieliśmy jak najszybciej wracać do naszego hotelu na odpoczynek. Dziewczyna, która pochodziła z Argentyny, zaczęła od pokazania jednego z domków, po czym skierowała się do stajni a my za nią. Nasza Amerykanka wdała się z nią w jakieś babskie rozmowy a my faceci staliśmy zdumieni, co też takiego prezentuje nam Argentynka. A ona podchodziła do każdego boksu i przedstawiała konia, mówiła jaki jest, co lubi itp. Potem wyjęła marchew i zaczęła karmić konie. Sytuacja zrobiła się absurdalna, zapadła noc a my zamiast oglądać hotel karmimy sobie konie gdzieś na Madagaskarze. Po dzisiejszym dniu muszę powiedzieć, że Isalo ze swoim parkiem i hotelami to zupełnie odmienny świat od tego, który widzieliśmy na początku naszego pobytu na wyspie. Jutro mamy zamiar dotrzeć na wybrzeże i być może będzie nam dane wykąpać się w Oceanie Indyjskim. Liczę też, że będzie w końcu cieplej.

Skoro świt o 7 rano opuściliśmy lodowate Isalo Rock Lodge, z włoskim managerem, który wszędzie biegał i węszył. Mieliśmy dziś do przejechania prawie 250 km. W drodze zrobiliśmy sobie kilka przystanków. Najpierw żeby przyjrzeć się z bliska majestatycznym baobabom. Rosną rocznie o 15 cm. wzwyż i osiągają około 30 metrów wysokości. Są niesamowite, żeby objąć egzemplarz, który oglądaliśmy trzeba by z dwunastu chłopa. Mają gładki, równy pień i charakterystyczne powyginane, krótkie gałęzie tylko na czubku. Kolejny przystanek zrobiliśmy w lokalnej fabryce rumu. Była to w zasadzie rozległa wioska, w której pracowało kilkudziesięciu mężczyzn. Pokrojone owoce ubijali długimi kijami w beczkach, a sfermentowany sok destylowali w ułożonym poziomo wydrążonym pniu drzewa. Efektem finalnym była biała przeźroczysta ciecz, zwana rumem lokalnym. Nikt od nas z autobusu nie odważył się jednak tego spróbować, w obawie przed ślepotą, jedynie kolega z Polski kupił buteleczkę w bliżej nieokreślonym celu.

Ifaty

Jeszcze przed południem dojechaliśmy w końcu na wybrzeże do miejscowości Toliara. Nareszcie pojawiły się wysokie, kołyszące powoli, palmy kokosowe. Tu pożegnaliśmy się z naszym kierowcą i jego pomocnikiem, którzy towarzyszyli nam przez ostatnie 6 dni. Ostatni etap podróży do miejscowości Ifaty pokonaliśmy trzema Land Cruiserami 4×4, ponieważ nie ma już tu asfaltowej drogi. Jazda trwała około godziny, podczas której mijaliśmy pod drodze wozy drewniane zaprzężone w woły, wioski z glinianymi chatami otoczone drewnianymi palisadami, kobiety z garnkami noszonymi na głowie. Wszędzie tylko piasek i piasek. W jednej z wiosek podszedł do nas tubylec i poczęstował maniokiem, który akurat spożywał. Nic pysznego jeśli mam być szczery, dość mdłe w smaku. Jedno duże piwo później dotarliśmy w końcu do naszego hotelu Le Paradisier nad samym morzem, a trzymając się nazw geograficznych nad Kanałem Mozambickim. Oznacza to, że jakieś 650 kilometrów dalej znajduje się wybrzeże kontynentalnej Afryki.

Akurat był odpływ więc widok nas nie zachwycił, wystające skałki, wodorosty, woda kilkaset metrów od brzegu plaży. Ale już kiedy kilka godzin później woda podeszła prawie pod samą skarpę, na której stał hotel, całość wyglądała bardzo zachęcająco. Mamy ładne bungalowy piętrowe na skarpie z widokiem na morze i zejście bezpośrednio na piaszczystą plażę. Bardzo wygodne i egzotyczne. Na dole salon z łazienką i wypoczynkiem, u góry zaś duże szerokie podwójne łóżko i oszklona panorama 360 stopni. Czułem się trochę jak w latarni morskiej. Kiedy zapadł zmrok poszliśmy z latarkami do buszu na tyłach hotelu i udało nam się wytropić w gęstwinie okaz najmniejszego występującego na wyspie gatunku lemura, tzw. pygmy mouse lemur. Prowadzi nocny tryb życia, dlatego był to najodpowiedniejszy moment, żeby go zobaczyć. Jak sama nazwa wskazuje, przypomina małą myszkę, do tego wystraszoną kiedy naraz kilka osób latarkami świeci jej w oczy.

W hotelu mieliśmy niespodziankę, występ lokalnego zespołu folklorystycznego. Przygrywało 7 facetów, na instrumentach domowej roboty, szarpanych typu gitara i bębnach oraz innych wynalazkach. Od strony estetycznej występ uatrakcyjniały trzy kobiety, które równomiernie się kołysały do muzyki, od czasu do czasu wysuwając się na front, odwracając do nas i wykonując pobudzający zmysły taniec pośladków. Muzyka była naprawdę przednia a widoki niepoślednie. Dorobiłem się na tym ostatnim trekingu chyba jednak zapalenia gardła, bo od wczoraj tracę głos. Nie mogę się już praktycznie porozumiewać, z ust dobywa się tylko charkot. Oprócz różnych aspiryn napiłem się też lokalnego lekarstwa na takie choroby, czyli mieszaniny rumu, wyciśniętego świeżego imbiru, limonki i miodu. Zobaczymy czy zadziała. Jutro mieliśmy lecieć do Antananarivo rejsem o 9:30, ale nam go odwołali i mamy przesunięty wylot o dwie godziny. Może dzięki temu po raz pierwszy podczas pobytu pośpię dłużej niż do 6 rano. Minęła już jedenasta, zza okien mojej sypialni na piętrze dobiega łoskot fal uderzający o brzeg oraz odgłosy ptaków, które przysiadają na dachu ze strzechy. Jutro ostatni dzień wyjazdu.

Rano Air Madagascar poinformował, że jest kolejna zmiana rozkładu. Nowa godzina odlotu została ustalona na 15:00. Mam nadzieję, że rejs się jednak ostatecznie odbędzie, ponieważ wieczorem mamy połączenie do Paryża i chciałbym zdążyć do domu na mecz otwarcia Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej w Polsce. Wolny przymusowy czas spędziłem na plaży na leżaku z widokiem na Ocean Indyjski. Cisza, spokojny szum delikatnych fal, z oddali dobiegające odgłosy dzieci, które chodziły po skałkach w poszukiwaniu krabów. Słoneczko przyjemnie ogrzewało ciało. Relaks na koniec wyjazdu, zasłużony po codziennym wstawaniu o 6 rano i mroźnych nocach. Na obiad mieliśmy doskonałą sałatkę z owoców morza, z krewetkami i kalmarami. I to była tylko przystawka. Na Madagaskarze jada się pełne obiady trzydaniowe. Przystawka, główne danie i deser. Od samego przyjazdu jadaliśmy codziennie takie zestawy na obiad i kolację i nie zdziwię się, jeśli przywiozę do Polski 5 kilogramów obywatela więcej. Jedzenie, które jedliśmy na wyspie było znakomite, ale trzeba patrzeć na to przez pryzmat faktu, że jadaliśmy w dobrych hotelowych restauracjach. Najbardziej popularnym mięsem jest oczywiście zebu, czyli odpowiednik naszej wołowiny. Zebu są to krowy z długimi rogami i charakterystycznym garbem na grzbiecie. Na talerzu podawane są najczęściej w postaci steku, szaszłyków czy potrawki. Powiem szczerze, że bardzo mi smakowało. Na wyspie jada się też dużo ryb, owoców morza i kurczaków. Robią znakomite zupy kremowe z warzyw, zjadłem ich kilka, wszystkie znakomite. W każdej restauracji można zjeść foie gras, jest to chyba narodowy przysmak malgaski, prawdopodobnie z tytułu bycia byłą kolonią francuską. Ja za tym nie przepadam, ale jeśli ktoś jest miłośnikiem wątróbek gęsich musi tu przyjechać, bo jest to raj wątróbkowy.

Opuściliśmy nasz hotel Le Paradisier w samo południe, żeby po ponad godzinnej trasie terenowymi samochodami dotrzeć na małe lokalne lotnisko w Toliara. Na miejscu odprawiliśmy bagaże i dowiedzieliśmy się, że zapowiadany na 15:00 samolot jednak nie przyleci, musimy cierpliwie usiąść i czekać. Rozłożyliśmy się na krawężniku na parkingu przed budynkiem i łapaliśmy ostatnie promienie słońca. Kolega Romek miał ze sobą małą butelkę lokalnej roboty rumu, który kupił w wiosce dzień wcześniej. Zapach a w zasadzie odór samogonu powodował odruch wymiotny zaraz po odkręceniu nakrętki. Zaproponował to dwóm miejscowym Malgaszom siedzącym niedaleko, ale ich reakcja była podobna i bimber wylądował ostatecznie w krzakach. Wysłaliśmy naszego kierowcę do najbliższego sklepiku w mieście i za 10 USD kupił nam dwie butelki przedniego rumu tzw. Dzamy oraz Cole. Kilka drinków później, naraz zawyły syreny na lotnisku i wylądował samolot Air Madagascar. Była już 16:30. Wsiedliśmy na pokład z dwoma butelkami Cuba Libre w kieszeni. Na lotnisku nie ma żadnej kontroli bezpieczeństwa, domyślam się więc, że jest to jeden z powodów, dla których AirMadagascar jest na czarnej liście Unii Europejskiej przewoźników lotniczych. Miejsca na pokładzie nie były numerowane.

Wystartowaliśmy bez problemów, ale zamiast lecieć bezpośrednio do Antananarivo, pilot skierował maszynę na południowy wschód wyspy i pół godziny później lądowaliśmy w Port Dauphin. Ostatecznie do stolicy dolecieliśmy po 18-tej. Morał z tego taki, że każdy kto chce korzystać z przelotów wewnętrznych lokalnymi liniami na Madagaskarze musi robić sobie duży zapas czasu, najlepiej co najmniej 24 h. Niestety ze względu na słabo rozwiniętą sieć dróg i szczątkową, prawie nieistniejącą linię kolejową, korzystanie z przelotów może się okazać niezbędne. A ceny są wcale niemałe za takie przeloty. Nasz bilet z Toliary do Antananarivo kosztował 200 USD. W stolicy zdołaliśmy jeszcze tylko wstąpić do sklepu, żeby kupić kilka butelek rumu na pamiątkę, zjeść ostatnia wieczerzę w restauracji, gdzie oczywiście wybrałem smakowity, soczysty szaszłyk z zebu i już musieliśmy jechać na lotnisko. Powrót do kraju nastąpił bez komplikacji, zdążyłem na mecz Polska – Grecja, żeby zadać sobie pytanie, po co właściwie oglądam tych patałachów. Wieczorny mecz Rosja – Czechy to był piękny pokaz piłki, ehhh.

Wracając do Madagaskaru, stwierdzam, że wyspa posiada olbrzymi potencjał turystyczny. Są tu i lasy deszczowe i góry skaliste i sawanna i plaże oraz małe wysepki. Występujące tylko na Czerwonej Wyspie lemury są wielką atrakcją, tak jak majestatyczne baobaby. Wyspa jest bardzo biedna i nierozwinięta, na ulicach, zwłaszcza poza dużymi miastami widać ubóstwo. Ludzie są ciekawi przybyszów, uprzejmi, nie zepsuci przez masową turystykę. Krajobrazy są urzekające i różnorodne, jedzenie znakomite a ceny dla turystów z Europy bardzo przystępne. Widziałem tylko centralną i południową część wyspy, ale bardzo chętnie przyjadę tu ponownie, żeby zwiedzić północny kraniec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

0