Podróże bliskie i dalekie
Kuba, wyspa jak lawa gorąca, ma w sobie taką moc przyciągania, że w niespełna cztery lata po ostatnim pobycie, postanowiłem znowu na nią zawitać. Okazja czyni złodzieja, więc i ja skradłem trochę wolnego czasu z pracy i skorzystałem z zaproszenia zaprzyjaźnionego biura podróży żeby wziąć udział w wyjeździe studyjnym. Wspomnienia po ostatnim pobycie na Kubie pozostały we mnie mieszane. Ani nie byłem szczególnie zachwycony pobytem, ani samo miejsce oprócz rewelacyjnej Hawany mnie nie zafascynowało, nie mówiąc o dość podłym jedzeniu no i ustroju komunistycznym, który nie tyle straszy co przygnębia. A jednak jest coś nieokreślonego, magicznego w tej karaibskiej wyspie, że gdybym miał okazję pojechać tam i trzeci i czwarty raz to pewnie bym to zrobił. Musze rozgryźć co tak przyciąga na wyspę, czy klimat, czy ludzie, czy wszechobecna muzyka, taniec, cygara i rum, czy też nostalgia za światem, którego nie zobaczymy już w innych częściach globu. Najbardziej byłem ciekawy, czy przez te cztery lata od mojego pobytu cokolwiek się zmieniło na wyspie. Okazuje się, że nic, dosłownie nic. Wyspa trwa pośród zmieniającego się dynamicznie świata, niczym samotna, skalista wyspa na wzburzonym ocenie. I nic jej długo jeszcze nie zmieni.
Dolecieliśmy na miejsce nie bez pewnych komplikacji. Otóż będąc już w Paryżu na lotnisku i czekając na boarding, naraz poinformowano nas, że z uwagi na szalejący na Karaibach sztorm, który zbliża się do Hawany, nasz rejs zostaje odwołany i przesunięty na następny dzień. Krzyk, zawód, zamieszanie to zrozumiała reakcja pasażerów, ale co z przyjemnością i dumą muszę powiedzieć, AirFrance stanął na wysokości zadania. Ustawiliśmy się w kolejkę, dostaliśmy kanapki i picie oraz vouchery na nocleg i posiłek w jednym z podparyskich hoteli. Transport do hotelu też bez problemów, wszystko zagrało jak należy i oprócz jednego straconego dnia na plaży w Varadero, naprawdę nie ma czego żałować. Ja akurat trafiłem do wygodnego hotelu pod Disneylandem i przyjemnie spędziłem popołudnie sącząc piwo. Niektórzy członkowie naszej grupy skorzystali z przymusowego postoju i wybrali się na długą wyprawę do miasta na zwiedzanie.
Dzień później lądowaliśmy w Hawanie. Odprawa na lotnisku jak zwykle trwała wieki, bagaże dotarły z opóźnieniem, chaos, który tu panuje nie zmienił się nic. Naszą grupką opiekowała się Anita, która przyleciała z nami, ale jako, że na Kubie każda zorganizowana grupa turystów musi mieć swojego lokalnego opiekuna, dostaliśmy przewodniczkę, którą okazała się Polka zamieszkała na wyspie od ponad 20 lat. Jej opowiadania o codziennym życiu, kartkach na produkty żywnościowe, sanitarne i ubrania oraz o kombinowaniu żeby przeżyć były najlepszym komentarzem do obrazów zza szyb autokaru. Spaliśmy przez trzy noce w hotelu Copacabana, który był co prawda nad samym morzem, ale plażą nie przypominał widoków z Rio de Janeiro. Był całkiem okay, choć gdyby chcieć go klasyfikować na jakieś gwiazdki, dałbym mu może maksymalnie 3, będąc bardzo szczodrym. Jak się później okazało był jednak chyba najprzyzwoitszym hotelem, w którym było nam dane spać podczas tego wyjazdu.
W alejce nieopodal hotelu znajdował się miejscowy „supermarket”. Wybrałem się tam z nieukrywaną ciekawością co też zastanę w takim miejscu, skoro Kubańczycy zgodnie z reglamentacją mogli kupić kilo ryżu i kilo fasoli na miesiąc. Sklep mieścił się w blaszanej hali, niezbyt dużej. Przy wejściu stali ochroniarze i dokładnie sprawdzali torby i plecaki, czy ktoś czegoś nie wnosi (wątpliwe) ani nie wynosi (prawdopodobne). Sklep miał jedną główną aleję i dwie boczne pod ścianami oraz może pięć czy sześć prostopadłych alejek. Towar stał na niebieskich, poobijanych stalowych regałach, w jednym rogu sklepu stały dwie zamrażarki i lodówka i był też dział z wysokoprocentowym alkoholem i cygarami. Całość można było obejść w 2 minuty. Towaru na regałach jak kot napłakał. Wysunięty był do przodu, na skraj półki, żeby robić lepsze wrażenie, z tyłu za nim pustki. Wszystkie produkty, jak sprawdzałem opakowania, były importowane, z Hiszpanii albo krajów Ameryki Południowej. Tragicznie wyglądała zawartość zamrażarek i lodówek. Leżało tam kilka kawałków paczkowanego mięsa, którego barwa mogła świadczyć o tym, że produkty leżą tam już dobre kilka miesięcy. Ograniczyłem się w zakupach do kilku piw, butelki rumu i miejscowej Coca Coli. Nie powiem, przygnębiła mnie ta wizyta w miejscowym sklepie.
Humor odzyskałem wieczorem jak pojechaliśmy zwartą grupą na stare miasto, powałęsać się po uliczkach. Hawana to najpiękniejsze co posiada Kuba, oprócz kobiet kubańskich rzecz jasna. Zawsze będę to powtarzał. Oczywiście sypie się, popada w ruinę, niszczeje w oczach. Co z tego, że międzynarodowe organizacje, rządy zachodnich krajów przeznaczają pieniądze na renowacje zabytków, jeśli jest to kropla w morzu potrzeb. Uda się może uratować 5%, reszta może niechybnie obrócić się w pył. Póki co, jednak mury domów smagane łagodnym wiatrem od zatoki jeszcze stoją i olśniewają swoim urokiem. Poszliśmy pod słynną knajpę La Bodeguita del Medio, którą ponoć rozsławił Hemingway, pijąc tu mojito. Czy jest to pułapka na turystów, czy też jest w tym ziarnko prawdy, nie wiem, w każdym bądź razie rum z miętą wypity na krawężniku przed knajpą, bo w maleńkim środku wiecznie brak miejsca, smakuje równie dobrze jak wszędzie indziej. Legenda niewątpliwie dodaje mu smaku. Przeszedłem się potem jeszcze nad zatokę Bahia de la Habana i na plac San Francisco, który mieliśmy zwiedzać następnego dnia. Podświetlony, w nocy wyglądał imponująco, a piwo wypite o północy przy eleganckim stoliku na krytym kostką placu smakowało magicznie.
Potem idąc siecią małych, urokliwych uliczek znalazłem się na placu Santa Clara a stamtąd to już chwila żeby stanąć pod imponującym budynkiem Kapitolu. Wielkim plusem tego kraju jest to, że póki co, można tu się wałęsać nocą bezkarnie po zakamarkach dużego miasta i choć czasem włos się zjeży na karku na widok poruszających się cieni w pobliskiej nieoświetlonej bramie, to jest tu bezpiecznie. Wiadomo, wszędzie można dostać w łeb w ciemnej uliczce, wszędzie można zostać napadniętym, zwłaszcza jak się jest walutowym turystą w biednym kraju, ale odpukać miałem szczęście i nie spotkała mnie na Kubie żadna niemiła przygoda. Same miłe. Mimo późnej godziny nocnej, na placu pod Kapitolem kręciło się trochę osób, a już na ocienionym drzewami deptaku Paseo de Marti, który biegnie w kierunku morza, wszystkie kamienne murki i ławki były zajęte przez tulące się do siebie pary. Noc w Hawanie daje upragniony odpoczynek od słońca. Do tego często dochodzi bryza od morza a kiedy jeszcze jest większy wiatr wystarczy usiąść na murku na Malecon i rozpryskujące się o skały fale dają chłodny orzeźwiający, zupełnie darmowy prysznic. Dochodziła już 2 w nocy kiedy złapałem taksówkę, starą ruską Ładę 2107 i kilka minut później spałem już smacznie w Copacabanie.
Ponieważ straciliśmy jeden dzień z programu przez huragan, o którym wspominałem wcześniej, nasz program zwiedzania uległ modyfikacji i zamiast zwiedzać od rana stolicę pojechaliśmy na wycieczkę do Pinar del Rio, miejscowości oddalonej o około 150 km. na zachód od Hawany. Trasa zwiedzania była identyczna z tą, którą zrobiłem 4 lata wcześniej z innym biurem. Powód jest prosty, 99% biur podróży robi ten sam program, ponieważ jest to pewien schemat tego co najciekawsze i prawdę mówiąc niewiele więcej ciekawego jest na wyspie do pokazania. Aczkolwiek muszę uczciwie zaznaczyć, że tegoroczny program realizowany przez biuro Rainbow Tours był dużo atrakcyjniejszy w warstwie merytorycznej i pod względem dodatkowych atrakcji od tego, który miałem okazję doświadczyć ze świętej pamięci Orbisem.
Miasteczko Pinar del Rio wygląda tak jak wyglądało, ładne pastelowe, wyblakłe już od słońca kolory domów, fantazyjnie rzeźbione portale, tralki balkonów, kolumienki, drewniane okiennice, kryte czerwoną dachówką dachy i plątanina kabli telefonicznych i elektrycznych. Ta sama fabryka cygar Vegueros co poprzednio. Zastanawiam się, czy to aby nie jedyna w okolicy udostępniona dla turystów do zwiedzania. Pinar del Rio zwane jest miastem plantatorów tytoniu i słynie z wyrobów cygar, więc domyślam się, że tych fabryk powinno tu być od groma. Z nowości, zwiedziliśmy fabryczkę likieru alkoholowego, takiej nalewki na owocach, Guayabita del Pinar. W fabryczce nikt nie pracował, napitek leżakował w beczkach, maszyna do kapslowania stała bez ruchu, spróbowaliśmy owoców, z których robi się likier, odmiany karłowatej guavy i zakupiliśmy po flaszce na spróbowanie. Słodkie, dość smaczne, idealne na na jesienne polskie wieczory przed telewizorem.
Kolejny standardowy punkt programu podczas wycieczki do Pinar del Rio to przejazd do doliny Valle de Vinales, która szczególnie imponujące wrażenie robi, kiedy patrzy się na jej panoramę z góry. Najlepiej z hotelu Horizontes del Jazmines, który oczywiście również był w programie naszej wycieczki. Dolina wypełniona jest wyrastającymi nieregularnie z ziemi olbrzymimi skałami, w zasadzie górami porośniętymi bujną roślinnością. Poza tym jest płaska jak stół. Bardzo fajny widoczek. Mniej interesująca jest wątpliwej urody atrakcja, czyli wielkie kolorowe malowidło na jednej z płaskich ścian takiej góry. Ponoć autorstwa jakiegoś kubańskiego artysty malarza, który chciał zobrazować …ehhh i tu brak mi natchnienia. Nie wiem co chciał zobrazować, są tam jakieś dinozaury, szkoda gadać. Obraz naskalny sprawdza się najlepiej w roli billboardu, który zachęca turystów do zatrzymania się i spożycia posiłku w knajpie u stóp wzgórza. Najlepsza i naprawdę warta postoju w tym miejscu jest jednak Pina Colada. Podawana jest bez alkoholu, gęsta kombinacja likieru ananasowego, mleczka kokosowego, soku ananasowego i zmiksowanego lodu. Samo w sobie pycha, a dla chętnych na stole stała butelka białego rumu, którego można było sobie polewać do woli.
Przejechaliśmy kilka kilometrów dalej, żeby dostać się do jaskini, którą najpierw zwiedza się pieszo, po czym wsiada się na łódkę i dalszą drogę aż do wąskiej szczeliny, która jest wyjściem, płynie się. W małej osadzie, która znajdowała się przy parkingu byliśmy świadkami przygotowań do wesela. Nasza rodaczka, a od 20 lat mieszkanka Kuby, od razu zauważyła, że to nie może być zwykłe lokalne wesele, ponieważ wszystko było robione na bogato. Baloniki, czerwony dywan prowadzący do pawilonu, kilka długich nakrytych i ozdobionych stołów, takich rzeczy nie widuje się tu na co dzień. Miała rację, gdyż okazało się, że będzie to ślub Kubańczyka i Szwajcarki. Miłość nie zna granic. Pozytywnie naładowani tą świadomością wróciliśmy na wieczór do Hawany.
Kolejny dzień spędziliśmy w stolicy. Zapoznawaliśmy się z oferta hotelową. Część oczywiście zwiedzałem po raz kolejny, ale był jeden wyjątek. Pojechaliśmy do hotelu Nacional, który co prawda nie figuruje w sprzedaży naszego biura podróży, bo jest zbyt drogi, ale stanowi za to piękny zabytek z ciekawą historią. Świetnie prezentujący się, wysoki, z dwoma charakterystycznymi kopułami, z widokiem na morze, z pięknym ogrodem obsadzonym palmami. Jeden z najbardziej eleganckich i luksusowych hoteli został wybudowany w latach 20-tych XX wieku przez Amerykanów. Gościł takie sławy jak Hemingway, Nat King Cole, Churchill, Sinatra i Ava Gardner a w 1946 r. odbył tu się największy zjazd mafii amerykańskiej. Wnętrza nadal olśniewają przepychem. W obecnych czasach zatrzymują się tu największe światowe sławy kina i mody oraz głowy państw.
Potem zwiedziliśmy Plac Rewolucji oraz Kapitol i otaczające go najbliższe sąsiedztwo. Centrum Hawany w świetle dnia jest przepiękne. Mnogość pałaców, kamienic, pomników, placów przyprawia o zawrót głowy. To jedno wielkie, niesamowite muzeum. Za dnia mogłem się przekonać, że wbrew obawom z nocnej wycieczki, widać, że co ważniejsze i bardziej znaczące budynki i place są mozolnie odrestaurowywane. Tak jest np. z Plaza de San Francisco czy Plaza Vieja. Gdyby udało się w taki sam sposób odnowić resztę Hawany byłoby to najpiękniejsze miasto obu Ameryk i Karaibów. Zadbane są też małe placyki, z ławkami i zielonymi skwerami. Kolejny żelazny punkt programu to oczywiście wizyta w Museo del Ron. Na Kubie wszyscy piją rum, tak jak w Ameryce pije się Coca Cole. Nie mogło więc zabraknąć muzeum, w którym można zapoznać się z historią i produkcja tego trunku. Na koniec oczywiście można się zaopatrzyć w odpowiednią butelkę Havana Club.
Dalszą część dnia przeznaczyliśmy na głębszą penetrację starówki. Po drodze zrobiliśmy sobie przerwę na lunch. Ja trafiłem do knajpy niedaleko Plaza Vieja do restauracji, gdzie na drewnianym podeście zgrabne, wysokie dziewczyny tańczyły flamenco. Byliśmy na dachu hotelu Ambos Mundos, w którym mieszkał przez ponad dekadę Ernest Hemingway i wypiliśmy kolejne mojito za jego pamięć a także zwiedziliśmy jego mały pokoik hotelowy, który udostępniany jest jako sala muzealna. Zwiedziliśmy Plaza de Armas, gdzie w cieniu drzew rozłożone są stragany ze starymi książkami, płytami i innymi bibelotami. Na placu pod Katedrą, w kawiarni z widokiem na osiemnastowieczne kamienne mury świątyni wypiliśmy kolejne tego dnia daiquiri. A na koniec zwiedzania czekała nas niespodzianka. Do hotelu wracaliśmy amerykańskimi samochodami z końca lat 50-tych. Pierwszy cud, to fakt, że w ogóle jeszcze były na chodzie, drugi to, że całkiem fajnie się nimi jechało. Ja jechałem kabrioletem, Buick z 1959 roku, który miał pięknie rzeźbioną kierownicę. Dziewczyny były zachwycone przystojnymi kierowcami i wiatrem we włosach. Wieczorem można było alternatywnie wyskoczyć do kabaretu Tropicana. Byłem tam 4 lata wcześniej, owszem całkiem przyjemnie, ale nie musiałem wtedy płacić. Teraz okazało się, że taka przyjemność kosztuje 80 EUR. W zamian otrzymuje się stolik blisko sceny, cygaro na pamiątkę i butelkę rumu do spożycia na miejscu. Pląsające w ananasach na głowach hebanowe, smukłe i gibkie jak pantery dziewczyny to kusząca propozycja na karaibski ciepły wieczór, ale odmówiłem sobie tej przyjemności.
Następnego ranka ruszyliśmy do Trinidadu, miasta położonego na południowym wybrzeżu Wyspy, około 285 km. od Hawany. Ponieważ przejechanie takiego odcinka kubańskimi drogami może zająć cały dzień zatrzymaliśmy się w połowie drogi na obiad oraz zwiedzanie mauzoleum Che Guevary. Znajduje się w mieście Santa Clara, które 1 stycznia 1959 r. ostatecznie poddało się oddziałom Che Guevary i ostatecznie przypieczętowało sukces Rewolucji Kubańskiej. Mauzoleum było nieczynne, bo zalały je opady tropikalnej burzy, która nas zatrzymała kilka dni wcześniej w Paryżu. Niespecjalnie zawiedzeni tym faktem i posiłkując się całkiem niezłym kubańskim piwem Buccanero, wydatnie polepszającym humor, dotarliśmy późnym popołudniem do naszego hotelu w Trinidadzie. Specjalnie nie będę się rozpisywał o hotelu bo był dość tandetny, taki dwupiętrowy betonowy bloczek pomalowany kolorowo. Pokoje klasy turystycznej, które można jeszcze spotkać w Polsce na Mazurach na kempingach pamiętających stary PRL. Szczerze mówiąc, gdybym miał nieszczęście wykupić sobie wczasy na Kubie w takim hotelu to bym się popłakał.
Na szczęście Trinidad nie jest wybitnie kurortem wypoczynkowym i rzadko ktoś tu przyjeżdża na dłużej niż 3 dni. Zazwyczaj tylko żeby zobaczyć miasto i okolice a nie żeby się byczyć na plaży, która jest niespecjalnie atrakcyjna w tym rejonie, częściowo skalista i zabrudzona wodorostami i glonami. Na te 2 noce co się tu zatrzymaliśmy było całkiem okay, był basen, nad morzem wydzielono fajną zatoczkę, z kawałkiem piaszczystej plaży gdzie można było przyjemnie popływać sobie nocą, no i formuła hotelu była all inclusive, więc Cuba Libre można było polewać w ilościach nielimitowanych. Czego więcej chcieć kiedy tak naprawdę większość czasu i tak spędza się poza hotelem. Kiedy zapadł wieczór zorganizowaliśmy się i pojechaliśmy na starówkę do Trinidadu, żeby usiąść na schodach na starym mieście. Schody nieopodal Plaza Mayor i kościoła Świętej Trójcy (Iglesia Parroquial de la Santísima Trinidad) są szerokie i wysokie. Na tyle, że mieści się wzdłuż nich kilka knajp a nawet w połowie jest mały placyk gdzie odbywają się tańce. Kiedy zjawiliśmy się tam wieczorem, duża większość kamiennych stopni była zajęta przez rzesze turystów, mniej lub bardziej zorganizowanych. Łączył ich rozmarzony wzrok, wpatrzony w okoliczne postkolonialne domy, podrygujące kończyny w takt muzyki granej na żywo przez kubański zespół i oczywiście szklaneczka z drinkiem w ręku. Piłem tu jedną z lepszych Pina Colad w życiu, a może to atmosfera ciepłej nocy pod rozgwieżdżonym kubańskim niebem w tak niezwykłej scenerii miała na to wpływ, że wypiłem co najmniej dwie szklaneczki. Mimo, że część towarzystwa jeszcze się rwała do zabawy, to po jakimś czasie zwinęliśmy się z powrotem do hotelu na nocleg.
Trinidad uchodzi za jedno z najlepiej zachowanych kolonialnych miast na Karaibach. Razem z Hawaną są oczywiście na Liście Dziedzictwa Narodowego UNESCO. Powstało około 500 lat temu a swój rozwój i bogactwo zawdzięczało licznym plantacjom trzciny cukrowej położonym w okolicy. Od zwiedzania jednej z takich plantacji rozpoczęliśmy kolejny dzień. Pojechaliśmy do zielonej doliny Valle de los Ingenios, gdzie zatrzymaliśmy się na terenie jednej z byłych plantacji – Manaca Iznaga. Kiedyś tą miejscowością wraz z rozległymi plantacjami trzciny cukrowej zarządzał jeden z tzw. baronów cukrowych. Dziś zarządza tym Fidel i towarzysze. Można więc domyślić się, jak wygląda otoczenie. Z dawnej posiadłości barona pozostał pałacyk, w którym teraz mieści się kawiarnia, sklepik i toalety. Największą atrakcją jest siedmio-kondygnacyjna kamienna wieża, ze szczytu której, kilkaset lat temu nadzorcy obserwowali okolice doliny i swoje uprawy. Dziś stare i zżarte rdzą narzędzia i maszyny stoją porozwalane w okolicach pałacyku. Miejscowa ludność z uprawy trzciny przerzuciła się na handel z turystami, sprzedają obrusy, haftowane poduszki oraz kolorowe, płócienne laleczki. Ze zdumieniem usłyszałem od naszej przewodniczki, że Kuba która kojarzyła mi się w czasach PRLu jako potentat cukrowy, zmuszana jest obecnie kupować cukier nawet za granicą. Świetnie kiedyś prosperujący przemysł legł w gruzach z powodu braku gotówki na inwestycje, braku modernizacji i z powodu socjalistycznego sposobu zarządzania, który prędzej czy później wszystko doprowadzi do ruiny.
Powróciliśmy do Trinidadu, żeby zwiedzić starówkę. Mieliśmy okazję wejść do lokalnego sklepu, takiego w którym zaopatrują się wszyscy Kubańczycy na podstawie kartek żywnościowych. Na Kubie nie wystarczy mieć książeczki z kartkami i sobie pójść do sklepu. Trzeba się zarejestrować w określonym sklepie i zadeklarować, że tylko tu będzie odbierać się towar. Należy też określić którego dnia przyjdzie się po produkty. Sklep do którego weszliśmy miał na ścianie tablicę, na której kredą rozpisana była tajemnicza tabelka, prawdopodobnie harmonogram dostaw. Były też dwie archaiczne kasy, co sugerowałoby wzmożone obroty handlowe i duży ruch oraz starodawna waga na ladzie. No i były półki na ścianie, z której płatami odpadała farba i tworzył się grzyb. Półki świeciły pustkami. Było na nich kilka woreczków z solą, zapałki, 4 puszki z napojem i jakaś kaszka. Nikt mnie nie przekona, że akurat dziś nie było dostawy towaru, jestem prawie pewien że tak wygląda codzienność. Trinidad, jak już wspomniałem wcześniej, jest ładnie zachowanym kolonialnym miastem, które znajduje się na liście każdej wycieczki turystycznej po Kubie. Owszem, jest bardzo urokliwe i kolorowe, a cała starówka jest wybrukowana kostką. Domy, zazwyczaj parterowe ale też dwupiętrowe kamienice są w kolorach pastelowych, wszystkie otwory okienne, pozbawione szyb i drzwiowe są okratowane, niektóry fasady domów są wykładane wielobarwną mozaiką. Punkt centralny to bardzo ładnie utrzymany i odnowiony Plaza Mayor z kwietnymi skwerami i żeliwnymi, malowanymi na biało ławkami.
U szczytu placu stoi pałac Bruneta (Palacio Brunet). Nie miałem okazji zwiedzać go podczas poprzedniej wizyty a naprawdę warto i bardzo polecam. Jest to bowiem okazja, żeby poczuć pełną piersią historię miasta, przenieść się myślami 200 lat wstecz i wyobrazić sobie jak musiało wtedy wyglądać życie. Zwłaszcza jak się przejdzie bogato zdobionymi salami, wyjdzie na balkon i spojrzy na kryte czerwoną dachówką miasteczko poniżej. Pałac wybudowany został w 1812 roku przez rodzinę Borellich a nazwany został od imienia spadkobiercy, hrabiego Brunet. Budynek ma dwie kondygnacje i duży wewnętrzny dziedziniec. Jest pięknie zachowany z marmurowymi posadzkami, freskami na ścianach, obrazami i cudownie rzeźbionymi meblami sprowadzanymi z Europy. Są zastawy stołowe, porcelana, dzbany, rzeźby w łazience stoi np. kilkutonowa, marmurowa wanna. Widać przepych, elegancje i wyrafinowany smak. Dziś mieści się tu muzeum. Trinidad mimo, że ładny, można z grubsza obejść spokojnie w 1 h. Dla tych co zdecydują się zatrzymać na dłużej na pewno znajdą się też inne atrakcje, jest więcej podobnych do Bruneta domów do zwiedzania, są też kluby muzyczne, gdzie można przyjemnie spędzić wieczór. My na zakończenie zwiedzania wypiliśmy w jednej z knajp o nazwie Canchanchara po szklaneczce lokalnego trunku, czyli mieszanki miodu, limonki i rumu. Daje radę. Resztę popołudnia spędziliśmy bycząc się nad basenem w hotelu.
Kolejny punkt na naszej trasie po Kubie to Cienfuegos, miasto położone również na południowym wybrzeżu Kuby. Jak wszystkie dotychczas zwiedzane miasta, warte uwagi, zbudowane w kolonialnym stylu z kilkoma pięknymi zabytkowymi budynkami. Autokar zatrzymuje się przy centralnym placu, Parque Jose Marti, na którym wśród palm i zielonych trawników stoją łuk triumfalny z 1902 r., pomnik Jose Martie’ego i duża altana z podestem dla orkiestr. Przy parku wznosi się piękny budynek ratusza miejskiego a kilka metrów dalej zaczyna się centralny deptak miasta Paseo del Prado, przy którym mieszczą się liczne sklepy, zakłady usługowe i kawiarnie. Mieliśmy możliwość zwiedzić wnętrza Teatro Tomas Terry, opery wybudowanej w 1888 r. przez jakże by inaczej, rodzinę potentata branży cukrowej, która postanowiła w ten sposób uczcić swojego ojca, który był burmistrzem miasta. Opera mieści około 1000 osób, jest czynna do dnia dzisiejszego, wybudowana jest we włoskim stylu, ma przepięknie zdobiony sufit i trzy kondygnacje lóż. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się takiej perełki w kubańskim miasteczku, ale nie bez przyczyny Cienfuegos nazywane jest Perłą Południa.
Przy poprzednim moim pobycie w tym nadmorskim mieście zatrzymaliśmy się na symbolicznego drinka (jak łatwo wywnioskować z tej relacji, drinki na Kubie są czymś nieodzownym) w przepięknym pałacyku należącym do Yacht Klubu, co samo w sobie jest dziwne, bo kogo niby miałoby być stać na Kubie na posiadanie własnego jachtu. Ale faktycznie jakieś żaglówki stały w marinie. Podczas tegorocznego wyjazdu pojechaliśmy do jeszcze dziwniejszego miejsca, do Pallacio de Valle. Budynek zaskakuje, bo naraz spośród palm wyłania się śliczny jak cukiereczek pałacyk w mauretańskim stylu. Cudownie rzeźbiona fasada budynku, łuki w oknach, wykładane marmurami posadzki, misternie dekorowane ornamentami sufity, kolumienki wewnątrz, kolorowe witrażowe szyby i wieżyczki w stylu arabskim i gotyckim na dachu. Wejścia bronią dwa marmurowe sfinksy. Wygląda to jak pałac z Baśni Tysiąca i jednej nocy. Na płaskim dachu znajduje się olbrzymi taras z widokiem na zatokę z jednej strony i niestety brzydki betonowy hotel wybudowany już współcześnie przez władze ludową. Na tarasie oczywiście zaliczyliśmy kolejny obowiązkowy drink.
Poruszaliśmy się tego dnia do celu jakim było Varadero, ale po drodze zahaczyliśmy jeszcze o półwysep Zapata, który słynie z nieudanej inwazji amerykańskiej w 1961 r. w Zatoce Świń. Pamiątkami po tym wydarzeniu są czołg i samolot ustawiony przed parterowym budynkiem muzeum, którego nikt nie miał wcale ochoty zwiedzać. Nic wartego polecenia. Potem jeszcze krótka wizyta na farmie krokodyli, pokaz z małymi osobnikami, które można było pogłaskać oraz karmienie dorosłych sztuk. Od miejscowego opiekuna krokodyli można było nieoficjalnie na boku nabyć kły z paszcza gada, które choć to nielegalne, wyglądają całkiem intrygująco na skórzanym rzemyku. Na wieczór zajechaliśmy po kilkugodzinnej drodze do Varadero.
Miejscowość jako kurort rozwijała się już na początku XX wieku, o czym świadczą zachowane gdzieniegdzie wille z tego okresu, ale wylansowana na dobre została przez zachodnie korporacje turystyczne przy współudziale władzy kubańskiej w latach 70-tych i obecnie znana jest chyba wszystkim ze słyszenia. Część turystyczna Varadero położona jest na półwyspie Hicacos. Punktem granicznym między częścią turystyczno–hotelową a miasteczkiem Varadero, gdzie mieszkają lokalni mieszkańcy, stanowi mostek na którym ustawione są punkty kontrolne. Z tego co mówiła nasza przewodniczka, nie ma przeszkód żeby Kubańczycy obecnie korzystali z tej części półwyspu, ale tak do końca nie jestem o tym przekonany. Turysta nadal czuje się tu trochę jak w jakimś rezerwacie, spotykana na ulicach czy plaży miejscowa ludność wygląda na pracowników branży turystycznej.
Dwie kolejne noce spędziliśmy w hotelu Palma Real, położonym mniej więcej w 1/3 długości półwyspu. Istnieje tu taka zasada, że im dalej znajduje się hotel tym jest lepszy. Hotele na początku półwyspu często nie mają bezpośredniego dostępu do plaży, są mniejsze i starsze. Nasz był betonowym blokiem, dwie przecznice od oceanu. Formuła AI, basen. Niby wszystko jest jak należy, ale to jednak nie to. Moim osobistym zdaniem, jeśli ktoś chce lecieć tak daleko z Polski, żeby spędzić wymarzone wakacje na Karaibach to powinien albo zainwestować w drogi hotel na końcu półwyspu, minimum 5 gwiazdek, albo jeśli ma skromniejszy budżet szukać skromnych pensjonatów bez AI, gdzieś blisko plaży. W naszym hotelu czułem się jak w bloku z płyty na jednym z warszawskich osiedli. A tak naprawdę, jeśli ktoś marzy wyłącznie o plaży na Karaibach niech lepiej leci na Dominikanę czy do Meksyku. Gwarantowane ładniejsze plaże, dużo ładniejsze hotele i lepszy serwis za te same pieniądze.
Niewątpliwą atrakcją w Varadero jest możliwość wypożyczenia jachtu na cały dzień. Tak też zrobiliśmy z kolegą i koleżanką, a więc jedynie w 3 osoby. Jakże byłem zaskoczony, kiedy dojechaliśmy do mariny, zapłaciliśmy za przyjemność i okazało się, że będę płynął dokładnie tym samym jachtem co 4 lata wcześniej i z tym samym kapitanem. Tylko, że wtedy było nas czworo a teraz mieliśmy całą wielką łódkę gotową pomieścić 10 osób, tylko nas trojga, no i kapitanowi trochę urósł brzuszek. Mi zresztą od tamtego czasu też. W trasie na wyspę Cayo Blanco towarzyszyły nam delfiny, skacząc w parach przed dziobem łodzi. Słońce paliło niemiłosiernie a my smażyliśmy się na pokładzie popijając dla ochłody zimne Buccanero. Nauczony doświadczeniem z poprzedniego razu, zagadałem z gościem, który nas obsługiwał, w kwestii homarów. Załoga jachtów, po cichu oferuje swoim pasażerom dodatkową atrakcję a mianowicie świeżutko wyłowione homary z morza. Kosztuje to 10 EUR od osoby no i oczywiście trzeba mieć szczęście. Naszemu marynarzowi, który wskoczył w masce i płetwach do wody, udało się wyłowić ponad 10 sztuk dorodnych skorupiaków. Szybka obróbka polegająca na obcięciu nożem czułków i innych odstających części i po przepołowieniu były gotowe żeby trafić na patelnie. My w tym czasie zrobiliśmy sobie snorkeling na otwartym morzu. Rafy koralowej to tutaj nie należy się spodziewać, są jakieś podwodne roślinki i skałki i trochę kolorowych rybek, ale bez żadnych szaleństw. Okazja, żeby się przekąpać tylko zaostrzyła nasze apetyty i po wejściu na pokład i opłukaniu mogliśmy przystąpić do degustacji delikatnie wysmażonego, białego mięsa homarów, skropionego sokiem z limonek. Raj na ziemi. Definitywnie jedna z najlepszych uczt, jakie można sobie wymarzyć w życiu. My się delektowaliśmy świeżym mięskiem z dna oceanu a nasz jacht pruł fale w kierunku wyspy.
Cayo Blanco jest urocza. To wyspa nadająca się do robienia zdjęć na okładki folderów turystycznych. Może przydałoby się nasadzić więcej palm nad samą wodą, żeby uznać to za rajską wyspę ale i tak jest wspaniała. Atmosferę psuje tylko tłum turystów, którzy przybywają tu tłumnie na katamaranach. Na plaży jest bielutki, drobny piasek, do wody wchodzi się bardzo długo brodząc po kolana, więc można się leniwie położyć na płyciźnie i opalać. Na miejscu w głębi plaży jest restauracji i bar z drinkami, wszystko all inclusive. My po obżarstwie homarami, mogliśmy sączyć jedynie drinki. Fajne miejsce na całodzienną wycieczkę. Późnym popołudniem powróciliśmy do hotelu na ostatnią noc na Kubie. Następnego dnia po śniadaniu odjechaliśmy do Hawany i tym razem już bez przeszkód powróciliśmy przez Paryż do kraju.
Cały czas zastanawiam się, co jest w tej wyspie, że z jednej strony chętnie bym tam jeszcze kiedyś pojechał, z drugiej zaś widzę tyle niedoskonałości i stąd moje narzekania. Przecież jeżdżąc np. po biednych krajach azjatyckich jak Kambodża czy Laos nie miałem nigdy takich negatywnych wrażeń. Dochodzę do wniosku, że to chyba wynika, z tego, że Kubę stać na więcej a na naszych oczach wszystko jest marnotrawione i szanse na rozwój są zaprzepaszczane. Wyspa mogłaby być dobrze prosperującym krajem latynoskim z bogatą historią a tak jest Państwem Trzeciego Świata. Szkoda, wielka szkoda.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0