Podróże bliskie i dalekie
Opis spisany z bloga, pisanego na żywo podczas wyjazdu.
Rano przemknęliśmy przez zaspane miasto Panama City na lotnisko Tocumen. Ruch na ulicach niewielki, na lotnisku też spokojnie. Do San Jose lecieliśmy liniami TACA i po raz kolejny zostaliśmy mile zaskoczeni południowo- amerykańskimi liniami. Dotychczas zachwycaliśmy się Lan Chile a teraz Taca pokazała klasę. Niespełna godzinny rejs wykonywany jest samolotem Embraer 190, ale w przeciwieństwie do naszych maszyn, ma przedział business class, a w klasie ekonomicznej są monitory w każdym siedzeniu. Stewardesy podają ciepłą kanapkę i wszelkie napoje, w tym alkohole. No ale dość o tym. Samolot zatoczył łuk nad miastem Panama, minął kanał i skierował się w stronę Kostaryki.
Kilkadziesiąt minut później już zniżał się do lądowania w San Jose. Widoki z okien samolotu przepiękne. Miasto położone jest w dolinie otoczonej pokrytymi zielenią górami. Mimo że mamy suchy sezon, zieleń jest dominująca i wszechobecna. Lotnisko małe, kameralne, pierwsza klasa, czyściutkie, odprawa bezproblemowa. Pan w wymianie walut polecił nam piwo Imperial i poinformował, że kosztuje średnio około 700 kolonów w knajpie (około 5 PLN). W sklepie kosztowało około 500 kolonów. Przed lotniskiem czekał na nas już gość z wypożyczalni samochodów, zawiózł nas do biura, po przydługich formalnościach wyjechaliśmy naszym wozem w końcu na kostarykańską szosę. Jak dotąd wszystko wygląda porządnie, organizacja sprawna, kraj bardzo przychylny turystycznie. No i pogoda nas rozpieszcza, 30 stopni gorąca, błękitne niebo z niewielką ilością chmurek. Krótkie zakupy w supermarkecie zapasu wody i piwa i pełni entuzjazmu ruszyliśmy w głąb kraju.
Trasa do Monteverde wynosi około 130 km., ale na przejechanie jej musieliśmy poświęcić około 3 h. Szosy są jednopasmowe, średniej jakości, jak się utknie za ciężarówką można się wlec bardzo powoli. Ale są też autostrady, płatne a jakże, na których komfort jazdy jest trochę lepszy, ale też bez rewelacji. Wieś kostarykańska jak to wieś, zielone pola, przy drodze stragany pełne kolorowych owoców, melony, arbuzy, mango. Ale widać staranne ogrodzenia, kwiaty, ładne domy co jakiś czas. Znaki drogowe nieliczne, trafić jest tu trudno, my polegamy na GPSie przywiezionym z Polski i jak dotychczas trafiamy bezbłędnie.
Trzydzieści kilometrów przed Monteverde, zatankowaliśmy na ostatniej stacji benzynowej, skończyła się droga asfaltowa i zaczęliśmy się piąć w górę po górzystej, kamienistej drodze. Z poziomu morza wjechaliśmy na wysokość 1430 m. rozpętując wokół siebie chmurę pyłu spod kół. Widoki bajeczne, wszędzie zadrzewione góry, zielone doliny a w oddali błękit morza. Im wyżej się wspinaliśmy tym bardziej spadała temperatura i mogliśmy wyłączyć klimatyzację i otworzyć okna. W końcu dojechaliśmy do miasteczka. Nic wcześniej nie rezerwowaliśmy, więc zaczęliśmy krótki rekonesans po miejscach noclegowych i w końcu jak w przysłowiu, za trzecim razem trafiliśmy idealnie. Nasz hotelik nazywa się Heliconia, mamy apartament na najwyższym piętrze trzypiętrowego drewnianego budynku położonego na zboczu wzgórza. Z naszej werandy mamy piękny widok na otaczające góry, zewsząd słychać świergot ptaków. Właśnie wybiła czwarta popołudniu i zaczął padać ożywczy deszczyk. Wzgórze zasnuło się mgłą, zrobiło się chłodno. Miejscowość Monteverde, w której się zatrzymaliśmy to górska wioska turystyczna rozłożona wzdłuż kawałka asfaltowej drogi. Same hoteliki, kilka knajpek i wiele punktów informacji i biur turystycznych. Miejscowość żyje z rezerwatów lasów chmurowych, do których wpuszczana jest określona ilość turystów dziennie. Atrakcją są tu podniebne kładki rozwieszone na drzewach, tzw. canopy tour, w tym zipline czyli zjazdy po linach z drzew, farma motyli i inne rezerwaty przyrodnicze. Wykorzystaliśmy chwilę, kiedy przestało mocno padać i skoczyliśmy na dinner do pobliskiego steakhouse’u. Zamówione przez nas jedzenie miało mało wspólnego z kostarykańską kuchnią. Zjedliśmy grecką sałatkę i steka. Uczciwie ? Stek był do niczego. Najwyraźniej z chudego, żylastego bawoła, który pasł się na zboczu góry. Powoli przyzwyczajamy się już do zmiany czasu, zeszło z nas zmęczenie a widoki i okolica cieszą oczy. Damn I’m feeling good ! 🙂
Dziś rano byliśmy wysoko w górach a wieczorem moczyliśmy się w jaccuzi nad Pacyfikiem. Ale wszystko zaczęło się od olbrzymiej wichury wczorajszej nocy. Jak wspominałem w poprzednim poście, zaczęło padać około czwartej po południu. No cóż jesteśmy w górach, w rezerwacie lasów deszczowych więc to w sumie normalne. Ale deszczyk nie był tymczasowy, padał i padał i padał aż nastała noc. Nie myślałem, że na tym wyjeździe będziemy marznąć, a jeśli już to najwyżej z powodu klimy. Tymczasem zrobiło się chłodno, wyciągnęliśmy wszystkie koce z szafy, żeby nakryć kołdry. Zaczęło wiać, deszcz lał jak z cebra, drzewa szumiały, woda ściekała potokami z dachu. Wichura się nasilała a my staraliśmy się zasnąć. Czułem się jakbym był uczestnikiem wyprawy na Mount Everest i spał w namiocie w bazie na 5 tysiącach metrach a wokół szalała śnieżna wichura. Najgorzej, że na 8:30 rano mieliśmy zarezerwowane atrakcje w parku Selvatura a z godziny na godzinę wichura wcale nie cichła. Nastał poranek, zjedliśmy śniadanie i pełni obaw pojechaliśmy kilkanaście kilometrów za miasteczko do rezerwatu lasów chmurowych w Santa Elena. Mieści się tam kilka prywatnych parków natury, które oferują zjazdy na linach – tzw zipline, wędrówki po wiszących mostach, przejażdżki wagonikami na wysokości koron drzew i inne atrakcje typu terraria z owadami, klatki z motylami itp.
Dojechaliśmy do parku Selvatura i z niepewnością spytaliśmy się czy aby pogoda, czyli deszcz i silny wiatr nie są przeszkodą, ale obsługa się tylko uśmiechnęła, mówiąc, że to przecież normalne w lasach deszczowych. Było nas w grupie około 10 osób, dostaliśmy kaski i uprząż wiązaną wokół bioder. Towarzyszyło nam 6 przewodników. Krótki instruktaż w lesie i pierwsza wspinaczka po metalowej konstrukcji, przypięli nas do liny, chwila strachu i niepewności i pomknęliśmy kolejno po stalowej linie z jednej platformy na drugą gdzieś w głębi lasu. Wow! Ale frajda. Justyna była przestraszona przed pierwszym zjazdem, ale jak tylko dojechała na platformę była uśmiechnięta od ucha do ucha. Łącznie wszystkich lin i zjazdów było trzynaście, z czego najkrótszy odcinek mierzył 72 metry a najdłuższy równo 1000 metrów, czyli jechaliśmy aż kilometr, w dodatku na wysokości 150 metrów. Pod naszymi nogami rozpościerał się las. Padał deszcz co było uciążliwe bo byliśmy przemoczeni ale równocześnie cała okolica była osnuta mgłą. Niesamowite było wrażenie kiedy jechaliśmy na linie i nie było widać celu. Lina ginęła w gęstej jak śmietana mgle i jechało się w nieznane. Roślinność wokół nas genialna, gęsta, intensywnie zielona, olbrzymie drzewa porośnięte mchami, liany zwisające z konarów, duże rozłożyste paprocie, po prostu wiecznie mokra dżungla. Widoki trochę jak w filmie Avatar, z tym że przebywanie tu na żywo bije na głowę każdy film 3D. Po dwugodzinnym canopy tour, czyli zjazdach na linach po wierzchołkach drzew, zrobiliśmy sobie jeszcze trzy-kilometrowy treking po rezerwacie, po trasie zawierającej 8 wiszących mostów, z których najdłuższy miał 157 metrów.
Totalnie przemoczeni wróciliśmy do hotelu i chwile potem opuszczaliśmy już rezerwat lasów chmurowych i rozpoczęliśmy podróż na wybrzeże Pacyfiku do prowincji Guanacaste. Wystarczyło odjechać może z 5 kilometrów i opuściliśmy rejon nisko wiszących chmur i deszczu. Od razu pojawiło się błękitne niebo a im niżej zjeżdżaliśmy w dół zaczęło robić się coraz goręcej. Do Monteverde nie ma dojazdu asfaltową drogą. Można się tam dostać jedynie dwoma górskimi, kamiennymi , nieutwardzonymi drogami wijącymi się po zboczach gór. Jedną trasą wjeżdżaliśmy wczoraj od strony San Jose a drugą trasą opuściliśmy dziś Monteverde. To około 30 km. wyboistej stromej drogi, ale zapierające dech w piersiach, widoki są warte tego wysiłku. Doszliśmy z Martinezem do wniosku, że krajobraz bardzo nam przypomina widoki z północnej wyspy Nowej Zelandii, z tym, że na pastwiskach na zboczach gór pasły się bawoły zamiast owiec a zamiast upraw kiwi są tu plantacje kawy. Drogi w Kostaryce nie są najlepszej jakości, czasem są połatane dziura na dziurze, czasem asfalt jest gładki jak stół, czasem droga zamienia się w żwirową, piaszczystą trasę. Jakieś 75% mijanych przez nas samochodów to terenowe wozy z napędem 4×4. Jest to nieodzowne aby dojechać w niektóre regiony kraju. Raj dla miłośników tego typu samochodów, zwłaszcza w porze deszczowej, kiedy niektóre drogi zamieniają się w bagniste, rwące potoki.
W prowincji Guanacaste, przez którą przejeżdżaliśmy dominują wielkie rancza z bydłem. Otoczone białymi palisadami, płaskie, przystrzyżone, wyczyszczone z chwastów z zagajnikami drzew. Charakterystyczne dla krajobrazów są tu drzewa obsypane różowym kwiatem, przypomina to kwitnącą wiśnię. Widoki przywodziły nam na myśl pejzaże z Kenii czy Tanzanii, rozłożysta sawanna z pojedynczymi, mocno rozłożystymi kopułami drzew a w tle góry. Muszę przyznać, że krajobrazowo Kostaryka jest przepiękna i bardzo zadbana. Po spożyciu żeberek wieprzowych w sosie bbq z ryżem i wszechobecną fasolą w zajeździe Tres Hermanas, kilka godzin później dojechaliśmy do Hacienda Pinilla na wybrzeżu Pacyfiku. To kilkusethektarowa posiadłość, dawne rancho właścicieli ziemskich. Od bramy wjazdowej do samego hotelu jedzie się jeszcze ponad 6 km. Hotel marzenie, wybudowany w stylu hiszpańskich posiadłości, elegancja i smak, dbałość o szczegóły, fontanny, dzbany, hamaki, lustra, wewnętrzne podwórka, dachy kryte ceramiczną dachówką, palmy a po drugiej stronie budynku olbrzymi basen o pofałdowanym kształcie wśród wysepek trawników i leżaków a w oddali fale Pacyfiku osiadające na piaszczystej plaży. Tu liźniemy trochę luksusu, naładujemy akumulatory zanim powrócimy znów do serca kraju pod wulkan Arenal.
Dziś byczyliśmy się na plaży i nad basenem. Po prostu zasłużony i długo oczekiwany odpoczynek. Każdemu się należy, prawda ? 🙂 A z internetu skorzystaliśmy w miejscowości Tamarindo, pod sklepem spożywczym. Bo w hotelu jest, ale za 15 USD, ehhhh. Słońce nas rozpieszcza, jesteśmy już czerwoni jak raki, fale w oceanie całkiem przyjemne i wysokie. W Tamarindo jest dużo surferów, ale plaża nic specjalnego. Na basenie hotelowym słyszeliśmy mowę polską, to nasi rodacy urodzeni w Kielcach ale od lat będący już mieszkańcami Kanady. Martinez podarował im polską prasę, z czego bardzo się ucieszyli. Powoli zapada zmrok, więc musimy wracać na imprezę walentynkową… To był bardzo męczący dzień na plaży, ale to przecież jeszcze nie koniec. Na tarasie przylegającym do naszego pokoju, z pięknym widokiem na posiadłość hotelową w dole i morze w tle zjedliśmy znakomite steki wołowe mocno zakrapiane czerwonym winem.
Kostaryka to kraj słynący z żółwi, tukanów i kwezali. Oczywiście żadnych z tych okazów fauny nie dane było nam zobaczyć. Jeszcze, rzecz jasna. Zawsze są ogrody zoologiczne. Na co dzień widujemy psy, koty, bawoły. Iguany spotyka się pośrodku drogi jak wylegują się na gorącym asfalcie i kilka razy musiałem ostro hamować żeby ich nie przejechać.
W okolicach jeziora Arenal spotkaliśmy ostronosa białonosego (popularnie zwanego coati), który wykazał się nadzwyczajną aktywnością i podbiegł do naszego samochodu, żeby pozować do zdjęć. Natomiast w ogrodzie hotelowym spotkaliśmy koniki polne wielkości dłoni…brrr, gdyby taki wskoczył mi na plecy miałbym stracha. Ponad naszymi głowami krążą drapieżniki, nad kwiatkami fruwają motyle. Dziś o poranku opuściliśmy Guanacaste i udaliśmy się w podróż do Arenal, jednej z najbardziej popularnych destynacji w Kostaryce, z uwagi na aktywny wulkan Arenal. U podnóża wulkanu znajduje się olbrzymie jezioro a całą okolicę porastają lasy deszczowe. I podobnie jak było w Monteverde, pada tu deszcz. Wulkanu jeszcze nie udało się nam zobaczyć, mimo że mamy widok z naszego bungalowu prosto na wyrzucającą lawę górę. Jest pokryta mgłą. Co więcej spotkaliśmy w recepcji wyraźnie rozczarowaną, starszą Amerykankę, która przyznała się, że spędziła tu 3 dni i …nie udało jej się zobaczyć całego wulkanu. Cały czas bowiem pada i góry są osnute mgłą. Cóż, z naturą się nie wygra. Jutro rano ruszamy na całodniowy rafting na Rio Toro a potem liczymy na łut szczęścia i łaskawość góry.
Podczas kąpieli w naszym prywatnym jaccuzi przy wejściu do bungalowu towarzyszą nam niezwykle ruchliwe i kolorowe kolibry. Na śniadaniu były też dwa małe tukany, ale nie zdążyłem ich uchwycić na zdjęciu. Rano pracownicy hotelu wywieszają koło jadalni kiść bananów i przylatuje do nich sfora kolorowych ptaków. Postaramy się jutro zrobić kilka fotek. Wróciliśmy właśnie z raftingu po rzecze Sarapiqui. Musimy jeszcze ochłonąć, bo było ostro i mieliśmy wywrotkę na jednej z katarakt, ale jednym słowem było ZAJEBIŚCIE 🙂
Zapadł wieczór. Otacza nas kostarykańska cisza, która jest głośna jak Marszałkowska w godzinach szczytu, z tym, że w tym przypadku hałas ten jest przyjemny. To odgłosy lasu, owadów i ptaków, świerszczy i wszelkiej innej fauny w otaczających nas roślinach, świergotanie, ćwierkanie, szczebiotanie. Kakofonia dźwięków świdrująca uszy. Dziś rano obudził nas już o 6-tej śpiew ptaków. Zresztą nie da się tu długo spać, robi się jasno przed piątą rano a zmierzch zapada również wcześniej bo około szóstej. Chodzimy więc wcześnie spać i wstajemy wcześnie rano.
Dziś raniutko podjechał pod nas minibus z firmy Desafio, gdzie wczoraj wykupiliśmy rafting na Rio Toro. Dołączyły do nas pod drodze jeszcze dwie pary oraz dwie podróżujące samotnie dziewczyny, a na koniec wsiadło jeszcze 5 dwudziestoletnich, blondwłosych Szwedek. Brzmi nieźle prawda ? Było jeszcze lepiej. Dojechaliśmy nad rzekę Toro a tam okazało się, że z powodu suchego sezonu i niskiego poziomu wody, spływ Rio Toro jest niemożliwy, bo wystające skały są zbyt niebezpieczne. Miejscowa elektrownia, która kontroluje tamę i spuszcza od czasu do czasu wodę, z której korzystają miłośnicy górskiego raftingu, nie była dziś skora do współpracy. W tej sytuacji zapakowaliśmy się do minibusa i pojechaliśmy kolejne 30 minut dalej na rzekę Sarapiqui – rzekę trudniejszą, dłuższą, wycieczka na niej kosztowała więcej niż ta, którą wykupiliśmy. Zresztą mamy na tym wyjeździe szczęście do takich darmowych upgrade’ow. W Marriocie w Guanacaste nie płaciliśmy za śniadania warte 25 USD od łebka a w La Fortunie, gdzie obecnie śpimy dostaliśmy na wejściu upgrade do master suite, domku z dwoma sypialniami, kuchnią, dwoma łazienkami oraz z zewnętrznym prywatnym jaccuzi. Cóż, głupi ma szczęście 🙂
Wracając do spływu, razem z Martinezem zrobiliśmy już podobny w Rotorua w Nowej Zelandii na rzece Kaituna. Miał 5-ty stopień trudności, więc skoro dziś spływ miał mieć stopień 3-4-ty spodziewaliśmy się łatwej przeprawy. Jakże się miło zaskoczyliśmy. Odcinek po którym płynęliśmy miał łącznie około 16 kilometrów, w tym 45 spadków, tzw. katarakt. Różnił się tym od nowozelandzkiego, że był szybki, gwałtowny, techniczny z dużą ilością wystających kamieni. Zupełnie inny i śmiało można powiedzieć o wiele fajniejszy. Już na pierwszym uskoku byliśmy z Martinezem, bo siedzieliśmy razem z przodu pontonu, przemoczeni do suchej nitki. Nie było czasu na chwilę odpoczynku, nasz opiekun Louis, który kierował z tyłu pontonu komenderował co chwilę, forward, get down, back to position, paddle backward. Adrenalina non stop. Na którymś z kolejnych spadków zderzyliśmy się z innym poprzedzającym nas pontonem, odbiło nas na dużą skałę i wywróciło nasz ponton. Poszliśmy pod wodę ale szybko wszyscy wypłynęli i się odnaleźli. Nie powiem, gdyby nie kaski na głowach mogło się skończyć tragicznie. Huknąłem głową w podwodną skałę tak, że przestawiło mi szczękę na kolejne trzy dni, ale kask, a co najważniejsze głowa wytrzymała. Spływ był profesjonalnie zorganizowany, pływało wokół nas 3 gości w kajakach górskich, którzy ruszyli na pomoc, pozostałe dwa pontony nas wyłowiły i wszystko dobrze się skończyło. Wręcz dodało to smaczku do naszej przygody. Justyna, która bała się dzisiejszej wyprawy i do końca nie była pewna czy dobrze, że się dała nam namówić, pod koniec spływu po pokonaniu wszystkich wodospadów była z siebie bardzo zadowolona. Cała trasa zajęła nam około 1,5 h, widoki po obu stronach rwącej rzeki to olśniewające piękne krajobrazy, gęsta dżungla i różnokolorowe ptaki przelatujące nad nami. Definitywnie godna polecenia rozrywka dla przyjeżdżających do Kostaryki poszukiwaczy aktywnego wypoczynku.
Jedyny minus i to poważny to fakt, że gość, który miał robić dziś zdjęcia, miał zepsuty aparat i nie mieliśmy możliwości zrobić sobie pamiątkowych fotografii. Tak więc nie mamy żadnej niestety pamiątki w formie zdjęć, wszystkie wrażenia i wspomnienia z dzisiejszego spływu musimy zachować w naszej pamięci. Firma, z usług której korzystaliśmy, ma swoją siedzibę pośrodku miasteczka La Fortuna, zaraz za kościołem. Tak też się ogłaszają, bo okazuje się, że w Kostaryce nie występuje coś takiego jak numeryczny adres. Zazwyczaj podaje się skrzyżowanie dwóch ulic, albo przedział między jedną ulicą a drugą i trzeba mieć trochę szczęścia żeby znaleźć właściwy adres. Pogodę podczas spływu mieliśmy przepiękną, błękitne niebo i palące słońce. Właściwie wystarczyło odjechać rano 15 kilometrów od wulkanu Arenal żeby pogoda zmieniła się nie do poznania. Zniknęły ciężkie deszczowe chmury, przestało siąpić i wróciła tropikalna pogoda.
Trochę tej dobrej aury udało nam się przywieźć z powrotem znad spływu a piękny wulkan był na tyle łaskawy, że odsłonił nam około 5/6 swojej wysokości. Niestety sam czubek nadal pozostał schowany za gęstą, białą mgłą. Ale przynajmniej popołudniu już nie padało, tylko świeciło słońce. Ponieważ tego dnia nie mieliśmy jeszcze dość wody a nasza skóra spieczona w Guanacaste domagała się nawodnienia postanowiliśmy tylko zmienić nieco temperaturę z chłodnej zimnej górskiej na gorące termalne źródła u stop wulkanu Arenal. Popołudnie i wieczór spędziliśmy w Baldi Hot Springs, kompleksie 25 basenów wypełnionych wodami o zakresie temperatur od 30 do prawie 50 stopni Celciusza. W tych ostatnich trudno było wytrzymać dłużej niż kilkanaście minut. To był emocjonujący i długi dzień a liczymy jeszcze na podobne wrażenia w następnych dniach, choć półmetek już za nami i koniec wyjazdu nieuchronnie coraz bliżej…
Dziś był dzień mniej obfitujący we wrażenia, ale i tak jesteśmy wykończeni. Wstaliśmy rano żeby pojechać do Parku narodowego Arenal Volcano żeby zrobić kilkukilometrowy trekking u podnóża góry. Wulkan nadal nie jest dla nas łaskawy, nie chce pokazać czubeczka. Kiedy weszliśmy na szlak świeciło słońce i mieliśmy nadzieje, że wiatr rozwieje chmury, ale kiedy kończyliśmy niestety cała góra była nadal zakryta i padał deszcz. A co na szlaku ? Najpierw wysokie na trzy metry trawy, potem doszliśmy do strefy, gdzie w 1992 roku wylała lawa i chodziliśmy po skalach powulkanicznych. Na koniec wracaliśmy przez lasy deszczowe pomiędzy wulkanem a Lago Arenal. Imponujące wrażenie robią olbrzymie drzewa Ceiba rosnące w dżungli. Najwyższe mają po 40-metrów wysokości i liczą sobie ponad 100 lat. Cala trasa zajęła nam ponad 2 godziny i miejscami brodziliśmy po niezłym błotku pośród wilgotnej, zielonej ściany roślinności.
Popołudniu pojechaliśmy do Butterfly Conservatory gdzie sympatyczna Pani pokazała nam cały cykl życia motyli, od jajeczek wielkości główki od szpilki i kokonu przez etap larwy zielonej przyczepionej do liścia, prawie niewidocznej, aż po długie jak palec czarne poczwarki. A potem oczywiście motyle we wszystkich kolorach. Jednym słowem urzekające. Tak wiec spędziliśmy dzisiejszy dzień w aktywny i zgodny z naturą sposób. Wieczorem moczyliśmy się w naszych hotelowych gorących źródłach, bo mieliśmy takowe w ogrodach, i jest to nasze pożegnanie z wodą na tym wyjeździe. Zrewidowaliśmy nasze plany i z uwagi na mikroklimat deszczowy panujący w okolicach Arenal rezygnujemy z wycieczki konnej do wodospadu i zamiast tego spróbujemy jutro dotrzeć do wulkanu Irazu, którego nie mieliśmy w ogóle w planach. Mam nadzieje, że do czasu naszego powrotu do Polski już się tam ociepli:-)
Na jednym ze zdjęć można zobaczyć kawałek wołowego steka zwany churrasco w kostarykańskim stylu. Gruby na dwa palce 400 g. plaster mięsa otoczony jest grubą warstwą tłuszczu. Natomiast w środku mięso jest miękkie i soczyste. Posypane tylko solą wydziela samo z siebie wspaniały sok. Palce lizać. A do tego smażona yuka i sos chimichurri. Ehh takie danie w połączeniu z zimnym piwem chciałoby się spożywać co najmniej raz w tygodniu. A na kolejnym zdjęciu można zobaczyć jak wygląda zadowolony gość, który właśnie zjadł churrasco. Kto wie czy to nie ostatni nasz post z Kostaryki, bo jutro znów śpimy w Marriocie w San Jose a tam każą sobie pewnie słono płacić za internet, a my płacić nie lubimy. Przecież internetowi nie płacą 🙂
Pura Vida to najczęściej wypowiadane słowa przez zadowolonych z życia Kostarykańczykow. Mówią to kiedy są zadowoleni, kiedy się coś uda, kiedy się witają i żegnają. Powodów do zadowolenia mają chyba dużo, bo trzeba przyznać że kraj mają piękny.
Przejechaliśmy dziś z Arenal do San Jose a nawet kilkadziesiąt kilometrów dalej bo aż do wulkanu Irazu. Kostaryka to mieszanina różnych regionów i klimatów. Przy tym jest to niewielki kraj, 6 razy mniejszy od Polski i mimo średniej jakości dróg i wysokich gór można bez trudu w ciągu jednego dnia przejechać na drugi kraniec Kostaryki. My opuściliśmy wiecznie zachmurzone okolice wulkanu Arenal, żeby jechać przez tereny uprawne ananasa, yuki i bananów. Potem żyzne tarasy uprawne się skończyły i zaczęły się góry, w których panowała gęsta jak śmietana mgła i musieliśmy jechać 20 km/h po krętych górskich zawijasach. Potem skończyły się góry i wjechaliśmy w aglomerację miejską wokół San Jose. Sama stolica i sąsiadujące miasteczka są bardzo rozlegle. Położone jest w dolinie miedzy górami i w zasadzie zajmuje każdą wolną przestrzeń w dole. Przejechanie przez San Jose to męczarnia. Panują tu niesamowite korki.
A potem wspinaliśmy się krętą drogą aż na wysokość 3339 metrów n.p.m. żeby dotrzeć do Parku Narodowego Irazu. Niezwykłe, że na tej wysokości nadal występuje zielona roślinność, co prawda jest mniej bujna i bardziej rachityczna, niemniej jednak prawie aż po sam szczyt rozciągają się pola uprawne, głównie warzyw. Temperatura jest tu rześka, a w samym parku przy kraterze wręcz zimna. Śniegu się tu jednak nie doświadczy. To duża ulga w porównaniu z 30 stopniowym gorącem panującym na dole w San Jose. Już od połowy wzniesienia czuć było zapach siarki a nasz samochód coraz ciężej sobie radził pnąc się pod górę w rozrzedzonym powietrzu. W parku można w zasadzie przejść się krótką, może kilometrowa ścieżką wzdłuż dwóch kraterów. Wypełnione są one zielono- turkusową wodą. Trzeba mieć dużo szczęścia żeby mieć czyste niebo. Nam oczywiście towarzyszyły chmury i mgły. Cóż taka karma. Na szczycie spotkaliśmy Czecha, który dojechał tu na rowerze – prawdziwy kozak. Oddycha się na tej wysokości ciężko a do tego dochodzą wyziewy siarkowodorowe z wulkanu. Zrobiliśmy więc kilka zdjęć i czym prędzej wynieśliśmy się do słonecznej doliny. Jutra przed nami wyprawa na kolejny wulkan Poas. Wiadomo, dzień bez wulkanu w Kostaryce to dzień stracony… Tyle się nagadałem, że w Marriotach internet drogi jak cholera a tu się okazało, że w najtańszym ich hotelu w SJO jest za free 🙂
Zgodnie ze starą rzymską maksymą – do trzech razy sztuka – i właśnie przy trzecim podejściu w końcu udało nam się zobaczyć kostarykański wulkan w pełnej krasie, przy błękitnym niebie, w słońcu, dymiący i zapierający dech w piersiach. Wulkan Poas bo o nim mowa, wznosi się na wysokość 2560 m. n.p.m. Mimo że sąsiaduje w odległości mniejszej niż 100 km. od Irazu, oglądanego wczoraj, to różni się szatą roślinną, która porasta jego zbocza. Pobocza Poas przypominają roślinność śródziemnomorską z dominującymi sosnami, a główne uprawy to kawa i truskawki. Nie omieszkaliśmy kupić sobie siatki świeżutkich truskawek zebranych prosto z pola i sprzedawanych przez rolnika przy drodze. Nie ma to jak świeżo zerwane z krzaków truskawki w lutym 🙂 W Parku Narodowym Poas są w zasadzie dwie atrakcje – wielki dymiący krater wypełniony turkusową wodą, oraz odległa o 30-minutowy treking pod gorę laguna, czyli jezioro powstałe w starym nieaktywnym kraterze. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy plantacji kawy, gdzie w przydrożnej kafejce można było się napić kawy z własnej uprawy. Kawa kosztowała 1 USD i w zasadzie była to jedyna tania rzecz, jaką udało nam się spotkać w Kostaryce. Kraj jest piękny i pełen atrakcji, ale jest też drogi a chwilami niesamowicie drogi. Nie spodziewaliśmy się tak wysokich cen, okay hotele rezerwowaliśmy wcześniej i znaliśmy poziom cen, ale koszty jedzenia nas zaskoczyły. Nawet w supermarkecie, gdzie zaopatruje się lokalna ludność, ceny większości produktów są porównywalne lub wyższe niż u nas w Polsce. A w restauracjach za dobry posiłek można zostawić majątek.
Opłaty za wstęp do parków narodowych też są wysokie i dla turystów zagranicznych wyższe niż dla tubylców. Większość parków to prywatne inwestycje, dobrze prosperujące biznesy, zrobione na światowym poziomie, ale za taki standard trzeba płacić. Dla przykładu pojechaliśmy dziś przed południem do La Paz Waterfalls. To rodzaj rezerwatu, położony około 50 km. od San Jose w zalesionej dolinie. Przez park przepływa rzeka, która ma 5 wodospadów, największy ma około 85 metrów wysokości. Znajdują się tu też ptaszarnia, motylarnia, piękny ogród z orchideami, terrarium z wężami i z żabami, olbrzymie zasiatkowane pomieszczenie z małpami. Wszystko jest znakomicie rozplanowane, zbudowane, pełne smaku i atrakcji. Całe zwiedzanie zajmuje około 3 h. i nie można się nudzić a raczej każdy chodzi z uśmiechniętą gębą i szeroko otwartymi oczami. Za taką przyjemność trzeba zapłacić wstęp 35 USD.
Pojechaliśmy jeszcze popołudniu do centrum San Jose rzucić okiem na tzw. “stare miasto”. Zgodnie jednak z tym co przeczytaliśmy wcześniej w przewodniku, coś takiego w stolicy Kostaryki nie istnieje. Stare budynki zostały zniszczone na początku ubiegłego wieku i zastąpione przez brzydką, betonową zabudowę. To chyba najmniej atrakcyjna stolica państwa, jakąkolwiek kiedyś widziałem. Z czystym sumieniem można ją sobie odpuścić. Kostaryki jednak nie należy odpuszczać. Gdybyśmy mogli zostać dłużej, z chęcią spędziłbym tu jeszcze co najmniej tydzień. Zostało nam do zobaczenia karaibskie wybrzeże z plażami Tortugero, które słynie z żółwi składających jaja, warto byłoby wybrać się na południe od SJO, na plaże parku Manuel Antonio, gdzie las tropikalny spotyka się z Pacyfikem. I pewnie jest jeszcze wiele innych ciekawych miejsc. Kostaryka to rewelacyjna destynacja dla tych poszukujących bliskiego kontaktu z naturą, dla miłośników sportów, dla fotografów, dla wielbicieli wakacji zarówno na plaży, w górach jak i dżungli. To wszystko jest tutaj na wyciągnięcie ręki. Gdzie indziej, jadąc drogą, wychodzą pod koła samochodu iguany, na kablu telefonicznym przy drodze kołysze się leniwiec a przy śniadaniu towarzyszą ci tukany… Pura Vida !
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0