Podróże bliskie i dalekie
Do Kambodży przylecieliśmy z Bangkoku. Małym samolocikiem śmigłowym linii Siem Reap Air. Nie powiem, leciałem z duszą na ramieniu. Niepotrzebnie bo lot przebiegł spokojnie i nie było żadnych podstaw do obaw.
Lotnisko w Siem Reap to typowe azjatyckie lądowisko gdzieś w głębi wykarczowanej dżungli. Jeden pas, palmy wzdłuż ogrodzenia, jeden lub dwa samoloty zaparkowane na betonowej płycie i mały parterowy biały budynek, gdzie odbywała się kontrola paszportowa. W środku wojskowy personel wystawiał wizy i sprawdzał dokumenty. Miałem trochę stracha bo miałem ostatnią wolną kartkę w paszporcie na wizę i bałem się żeby nie robili mi z tego powodu trudności. Ale jak widać 20 USD, które biorą za wjazd był wystarczającą przepustką. Wojskowi robili groźne i nieprzyjemne wrażenie. Zgniłozielone mundury, szerokie czapki z daszkiem, beznamiętne okrutne twarze, wszystko to przypominało nam że wjeżdżamy do kraju od lat toczonego przez wewnętrzne wojny, kraju pod wpływem azjatyckich komunistów. A takie rządy niezbyt dobrze nam się kojarzą. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy czego się spodziewać na miejscu. Trochę się obawialiśmy tu przyjeżdżać, kraj nie był turystycznie dostępny jak jego sąsiedzi, chociażby Tajlandia czy Wietnam. Chęć zobaczenia osławionego kompleksu świątyń w Angkor przeważyła. Świadomie postanowiliśmy pominąć resztę kraju, nie jechać do stolicy Phnom Penh ani nad morze, tylko bezpośrednio dostać się do Siem Reap i stąd odbyć 3 dniową wycieczkę po okolicznych zabytkach. Już po wyjściu z budynku lotniska, okazało się że Kambodża wcale nie jest taka zacofana i biedna jak można było przypuszczać. Czekał na nas busik z kierowcą i przewodnikiem, których wynajęliśmy sobie za pośrednictwem biura podróży w Bangkoku.
Jadąc do miasta poruszaliśmy się po nowo budowanych asfaltowych szosach, z okien samochodu widzieliśmy hektary otoczonych siatką terenów na których budowały się hotele i resorty wypoczynkowe. Całe przedmieścia Siem Reap to był plac budowy pod infrastrukturę hotelową. Przypuszczam że kilka lat po naszej wizycie, miasto to mogło się zmienić nie do poznania i stanie się nowoczesnym ośrodkiem turystycznym. Magia Angkoru ciągnie turystów jak magnes. Bardzo fajnym zarządzeniem administracji, jak powiedział nam przewodnik, jest fakt, że żaden budynek w mieście nie powinien być wyższy niż kopuły świątyni Angkor Wat. Efekt jest taki, że zabudowa miasteczka jest niska, najwyżej 3 piętrowa. Na plus trzeba też przyznać że nowo budowane budynki hotelowe są projektowane ze smakiem i z uwzględnieniem motywów architektonicznych ze świątyń i pięknie wkomponowane w otoczenie. My zatrzymaliśmy się w niewielkim, bardzo przytulnym hoteliku Ta Prohm hotel w sercu miasteczka. Lokalizacja jest świetna, blisko stąd do restauracji, salonów masażu a za rogiem jest duży bazar lokalny z jedzeniem, ubraniami i pamiątkami. Hotelik ma fajny ogród z barem nad przepływająca po drugiej stronie drogi rzeczką. Polecamy to miejsce, zwłaszcza, że było niedrogie, niecałe 30 USD za duży wygodny pokój ze śniadaniem w 3 gwiazdkowym hotelu. Kiedy dotarliśmy do hotelu było już po południu, rozpakowaliśmy się, przespaliśmy, i po odpoczynku poszliśmy się przejść po urokliwym miasteczku. Miasteczko wygląda miejscami jak trochę większa wieś, ulice nie zawsze są asfaltowe, domy niskie, raczej skromnie i biednie. Jedynie liczne hoteliki i restauracje wyglądają lepiej. Ale atmosfera miasteczka jest bardzo sympatyczna, przytulna, bezpieczna. Na znakomitą kolację poszliśmy do chińskiej, lokalnej restauracyjki. Przepyszne jedzenie, bardzo tanio, zapalone czerwone lampiony wokół nas, dobra wróżba na deser w ciasteczku… po prostu cudnie.
Następnego dnia, po śniadaniu, wcześnie rano zaczęliśmy nasze zwiedzanie. Zjawił się nasz przewodnik i kierowca i busikiem pojechaliśmy w stronę kompleksu świątyń Angkor. Na początek podjechaliśmy do recepcji parku, gdzie należało sobie wyrobić przepustkę i za nią oczywiście zapłacić. Wymagane jest zdjęcie i przyjemność takiej przepustki trzydniowej kosztuje 40 USD. Są też przepustki krótsze, jednodniowe lub tygodniowe ale wydaje mi się, że 3 dniowa jest absolutnie optymalna. W jeden dzień jest niemożliwością zobaczyć nawet tych najciekawszych miejsc, natomiast 7 dniowa opcja stworzona jest chyba dla masochistów. Po 3 dniach mieliśmy już dosyć a nazwy świątyń nam się plątały. W ciągu tych 3 dni zaspokoiłem swoją ciekawość i spełniłem swoje marzenie zobaczenia tajemniczej i baśniowej krainy Angkoru. Czym w zasadzie był Angkor ? Szacuje się, że przez ponad 5 wieków na terenach współczesnej Kambodży, Tajlandii i Laosu powstała i rozwijała się cywilizacja Khmerów – Angkor. Była to mieszanka różnych kultur, religii i stylów. Historycy określają ramy czasowe tej wspaniałej cywilizacji na lata od 802 r. do 1327 r. naszej ery i doliczyli się 27 królów w tym czasie. Khmerowie pozostawili po sobie ponad 70 mniejszych i większych budowli rozsianych wśród kambodżańskiej dżungli na obszarze ponad 230 km2. Niestety nie wszystkie dotrwały do naszych czasów, większość jest już tylko porośniętą bujną roślinnością, ruiną. Najsłynniejsze i najbardziej warte odwiedzenia są trzy świątynie Bayon, Ta Phrom i Angkor Wat. Po upadku królestwa Khmerów w XIV wieku mityczne budowle popadły trochę w zapomnienie, przez wieki zarastały je drzewa, aby pod koniec IX w. zostać odkryte ponownie odkryte przez francuskich podróżników i naukowców. Kambodża była kolonią Francji aż do połowy XX w. stąd wszystkie prace związane z odrestaurowywaniem świątyń są prowadzone głównie pod ich kierownictwem. A jest co odnawiać i odkrywać bo budowle Angkoru są oszałamiające i wprost bajeczne.
Zaczęliśmy od południowej bramy Angkor Thom, miasta zbudowanego w kształcie kwadratu i otoczonego fosą. Angkor Thom, niegdyś stolica królestwa Khmerów, ma 5 bram wjazdowych ale najsłynniejsza jest właśnie Brama Południowa. Prowadzi do niej most nad fosą którego balustrady tworzą postacie olbrzymów mocujących się z wielkim wężem Nagą. Kiedy staliśmy na moście akurat z bramy wyłoniła się procesja słoni. Zupełnie jak przed wiekami. Przeszliśmy pieszo do Bayon. To centralnie położona pośrodku miasta Angkor Thom świątynia. Posiadała trzy piętra. Dziś z oddali wygląda jak rumowisko kamieni, ale im bliżej się zbliżaliśmy mogliśmy dostrzec szczegóły budowli. Najbardziej charakterystyczną cechą tej olbrzymiej świątyni są wieże, które ozdobione są z czterech stron świata wizerunkiem twarzy króla Jayavarmana VII. Takich wież są 54. Każdy kamienny relief twarzy ma co najmniej kilka metrów wysokości. Świątynia ta, jedna z najbardziej okazałych w Angkor powstała około 1190 roku. Następnie przeszliśmy do zachodniej części miasta. Znajduje się tam Baphuon, ale akurat ta świątynia była obłożona konstrukcjami archeologicznymi i trwały prace rekonstrukcyjne więc poszliśmy dalej do Phimeanakas. Ta dość mała jak na warunki Angkoru konstrukcja przypomina piramidę aztecką. Można się wspiąć na górę, skąd rozpościera się ładny widok na miasto Angkor Thom. Według słów przewodnika, świątynia Phimeanakas była kiedyś cała pokryta złotem. Obok w cieniu olbrzymich drzew znajdował się królewski basen. Niestety kwiecień, kiedy zwiedzaliśmy, to sucha pora roku i zielonkawej wody w płytkim zbiorniku było niewiele. Miało to jednak swoje plusy, ponieważ miesiące od kwietnia do czerwca są uznawane za off-peak season, dzięki czemu jest mniej turystów.
Na zakończenie zwiedzania Angkor Thom poszliśmy obejrzeć Taras Słoni i Taras Trędowatego Króla. Samo dojście do Tarasu Trędowatego Króla jest nieziemskie. Idzie się wąskim labiryntem, którego ściany pokryte są tysiącami rzeźb hinduskich tańczących bogiń. Labirynt zakręca, wychodzisz za róg a tam kolejne setki rzeźb pokrywających ściany. Niektóre zachowane w świetnym ścianie, po których nie widać upływu czasu. Robi wrażenie. To był tzw. wewnętrzny taras, który przechodzi od strony placu w tzw. zewnętrzny. Mur tarasu o wysokości około 2,5 metrów pokryty jest reliefami węży i demonów. A nazwa pochodzi od figurki wzorowanej na boga Shiva ustawionej na szczycie tarasu, która przedstawia ponoć jednego z królów khmerskich, który zmarł na trąd. O ile Taras Trędowatego Króla zajmuje północną część placu to południowa nosi nazwę Tarasu Słoni. Front 350 metrowego muru pokryty jest gigantycznymi rzeźbami słoni, lwów i ptaka Garuda. Stąd król i jego świta obserwowali parady odbywające się na placu. Na tym zakończyliśmy poranne zwiedzanie, a było już około drugiej popołudniu.
Wróciliśmy do miasteczka na obiad a godzinę później wróciliśmy na zwiedzanie najpiękniejszej perełki czyli świątyni Angkor Wat. Każdy musiał słyszeć kiedyś tą nazwę. Pamiętam, że wiele lat temu oglądałem w telewizji program dokumentalny o Kambodży i ujrzałem po raz pierwszy wspomnianą świątynie. Była imponująca ale najbardziej zmartwił mnie komentarz, że jest rozkradana przez złodziei a całe płaskorzeźby i posągi można kupić na czarnym rynku antyków. Złość mnie wzięła, że być może nigdy nie zobaczę już tego miejsca, takim jakie jest. Kiedy nasz samochód zatrzymał się na parkingu pod drzewami, wśród licznych kolorowych straganów z piciem i jedzeniem oraz pamiątkami i przeszliśmy przez drogę żeby udać się na most przerzucony przez fosę a w oddali ujrzeliśmy charakterystyczne kolby wież świątyni, ogarnęła mnie ulga i radość, że oto jestem i mogę to ujrzeć na własne oczy.
Fosa wokół kompleksu Angkor Wat wypełniona była wodą mimo, ze jak wspominałem było jeszcze przed porą deszczową. Niestety liczne sadzawki i zbiorniki wodne wewnątrz okalającego świątynię muru były wyschnięte. Trochę psuło to wrażenie. Wszystkie zdjęcia i filmy jakie dotąd widziałem pokazywały mury Angkor Wat odbijające się w lustrze wody. Most przez fosę, którym szliśmy, ma około 200 metrów i podobnie jak przy południowej bramie Angkor Thom chroniony jest z obu stron przez węże Naga. Przeszliśmy przez bramę w zewnętrznym murze i ukazał nam się ogromny kilkuset hektarowy plac z piękną świątynią z charakterystycznymi pięcioma strzelistymi kopułami. Dalej szliśmy szerokim wyłożonym kamieniami dziedzińcem i z każdym krokiem Świątynia rosła w oczach. Budowla jest ogromna i poraża swoją wielkością. Wchodząc po stromych stopniach musieliśmy się mocna trzymać i uważać żeby nie spaść.
Angkor Wat jest świątynią poświęconą Bogu Vishnu. Została zbudowana w latach 1113-1150 przez króla Suryavarmana II. Składa się z trzech poziomów. Na najniższym z poziomów wokół całego budynku ciągnie się na długości 800 metrów jedna gigantyczna płaskorzeźba przedstawiająca sceny z życia Vishnu oraz wybrane epizody ze słynnej Mahabharaty i Ramayany – hinduskich epopei. Powiem szczerze, że po pół godzinie słuchania historii zawartej na płaskorzeżbie, opowiadanej przez naszego przewodnika, zaczęło mnie to nużyć, po godzinie przestałem słuchać a na koniec modlić, żeby w końcu ta frapująca opowieść się skończyła. Wszystko pięknie, ale nie jestem profesorem archeologii, żeby analizować każdy gest króla na reliefie ściennym. O wiele bardziej mi się podobało kiedy w końcu wdrapaliśmy się z Justyną na szczyt i mogliśmy zasiąść na schodkach obok ubranych na pomarańczowo mnichów i pokontemplować wpatrując się w ścianę zieleni wokół nas. Na najwyższym poziomie świątyni znajdują się liczne pomieszczenia zbudowane wokół centralnego sanktuarium. Podobny układ jest stosowany w wielu innych świątyniach, które później zwiedzaliśmy. Angkor Wat jest miejscem magicznym. Setki odwiedzających to miejsce ludzi siada na murach mających wieloletnią historię i rozmyśla. O tym jak kiedyś było. O czasach świetności. O imperium Khmerów. W Angkor Wat spędziliśmy całe popołudnie i dopiero pod wieczór wróciliśmy do hotelu zmęczeni po wyczerpującym dniu.
Następnego ranka pojechaliśmy do Banteay Srei. Ta świątynia oddalona jest o około 40 km. od Siem Reap. Nie dość że oddalona od głównego skupiska budowli Angkor, to jeszcze jest zupełnie odmienna w wyglądzie. Mianowicie w odróżnieniu od wszystkich innych budowli, ta wykonana jest z różowego piaskowca. Banteay Srei oznacza w tłumaczeniu Twierdzę Kobiet i nazwa bierze się prawdopodobnie od płaskorzeźb bogiń i tancerek. Rzeźby są wykonane niezwykle misternie i z wielką dbałością o szczegóły. Każdy najmniejszy fragment filaru, muru, łuku jest ozdobiony cudownymi motywami roślinnymi oraz wizerunkami małp i ptaków – smoków. Cudowne detale, aż trudno uwierzyć że było to wyrzeźbione dłutem i młotkiem w kamieniu.
Przebywając w tej świątyni mieliśmy okazję widzieć zespół muzyczny, złożony z ofiar wojny sprzed kilku lat. Są to najczęściej ofiary min, okaleczeni ludzie bez rąk i nóg, grający charakterystyczną jazgotliwą muzykę na prostych skrzypkach, piszczałkach i bębenkach. Wojna komunistycznego reżimu Czerwonych Khmerów z wojskami rządowymi zakończyła się dopiero w 1998 roku i dostęp np. do tej właśnie świątyni jeszcze 6 lat przed naszą wizytą byłby po prostu niemożliwy. Nadal turyści są ostrzegani, żeby nie schodzić z wyznaczonych turystycznych szlaków gdyż grozi to wejściem na minę. Wracaliśmy do Siem Reap przez wioski kambodżańskie. Bieda aż piszczy. Azjatycki trzeci świat. Lepianki i szałasy między palmami, paleniska i piece z gliny pośrodku między chatkami. Jakaś kura na sznurku, ujadający pies i bose dzieci. Nie wyglądało to jakoś tragicznie, widocznie tak się tu toczy życie, ale na nas europejczykach robi to przygnębiające wrażenie. Zwłaszcza jeśli najładniejszym budynkiem we wsi była zazwyczaj chata lokalnego biura partyjnego.
Tego przedpołudnia widzieliśmy jeszcze Banteay Samre, świątynię otoczoną fosą z wysokim obronnym murem, następnie Pre Rup. To jedna z najwcześniej powstałych świątyń. Wysoka i co charakterystyczne, część budowli wykonana była z cegieł. Nic więc dziwnego że po 1000 latach uległa zniszczeniu. Wieże były już bardzo zniszczone i w ogóle świątynia mocno przypominała ruinę. Na koniec porannego zwiedzania pojechaliśmy do Prasat Kravan. To bardzo mała świątynia, a w zasadzie jedynie niewielki ocalały jej fragment ale za to bardzo ciekawy. Mianowice w dobrym stanie zachowała się płaskorzeźba boga Vishnu w centralnej wieży, która to rzeźba wykonana jest w ceglanym murze. Zrobiliśmy sobie zdjęcie z wizerunkiem Bogini Piękności – Laksmi i wróciliśmy do Siem Reap na obiad. Tego popołudnia czekały nas jeszcze 3 świątynie oraz podziwianie zachodu słońca z góry Phnom Bakheng.
Popołudniowe zwiedzanie rozpoczęliśmy nie od świątyni a od olbrzymiego basenu. W zasadzie to przypominał rozmiarami małe jezioro, tyle że prostokątne i obudowane kamiennym murem. Srah Srang bo tak nazywa się ta budowla to królewski basen wybudowany pod koniec XII w. o rozmiarach 700 x 300 metrów. No cóż, obecnie przypomina wątpliwej czystości sadzawkę. Od zachodniej strony pozostał taras i szerokie schody schodzące do wody. Pieszo przeszliśmy przez drogę i skierowaliśmy się na zachód do świątyni Banteay Kdei, która znajduje w gąszczu dżungli. Była to jedna z najbardziej zburzonych budowli, jakie mieliśmy okazję zobaczyć. Na terenie budowli trwały prace archeologiczne i jak dowiedzieliśmy się od przewodnika w podziemiach odnaleziono wiele figurek Buddy. Szczerze mówiąc bardzo słabo zapamiętałem to miejsce.
Natomiast kolejną budowlę, do której doszliśmy spacerkiem wzdłuż leśnej ścieżki zapamiętam na zawsze. Ta Prohm. Jedna z najbardziej charakterystycznych świątyń w Angkorze. Tajemnicza, fascynująca, imponująca, baśniowa. Okay, wielu ludziom Angkor może nic nie mówić, ale wielu z nas ogląda filmy i być może taki tytuł filmu jak “Tomb Raider” obił się o uszy. Zwłaszcza, że gra w tym filmie Angelina Jolie 🙂 Film kręcony był w scenografii wziętej właśnie ze świątyni Ta Phrom w Kambodży. Urok tej buddyjskiej świątyni polega na tym, że została udostępniona do zwiedzania praktycznie w stanie w jakim ją odnaleziono pośrodku dżungli. Wyczyszczone są tylko ścieżki do przejścia między rumowiskiem murów i odsłonięte elewacje budynków. Natomiast nie usuwano wielkich drzew, które przez stulecia porosły świątynie. A są one olbrzymie. Gigantyczne są korzenie, które jak macki ośmiornicy oplatają kamienne bloki. Świątynia sama w sobie jest dość dobrze zachowana, przetrwały do dziś pawilony, wieżyczki, piękne płaskorzeźby. Kamień z którego zbudowano budynki jest jasny, porośnięty zielonym gęstym mchem.W dolnej części kompleksu jest spory plac zalany wodą, w której odbijają się mury, filary i sterczące w górę jak słupy telegraficzne wysokie drzewa. Drzewa które porastają Ta Phrom, oplatając swoimi korzeniami budowle, nie mają kory i są o jasnym beżowym kolorze. Grubość jednej odnogi korzenia potrafi być trzy razy szersza niż człowiek. Imponujące i fascynujące, dające wyobraźni szerokie pole do popisu. Czułem się tu jak podróżnik, awanturnik rodem z filmu “Tomb Raider”, który poszukuje skarbu dawnych cywilizacji w odnalezionych w środku dżungli ruinach. Jednym słowem genialne przeżycie.
Nie wiadomo jeszcze jak długo turyści będą mieli szanse podziwiać tą świątynie w takim stanie, ponieważ z uwagi na bezpieczeństwo i chęć ocalenia budowli, podobno otoczenie tej budowli będzie jak i inne pozostałe oczyszczane z drzew i roślinności, która wdziera się między kamienie i je powoli acz systematycznie niszczy. To był koniec zwiedzania ruin Angkoru drugiego dnia ale nie koniec atrakcji. Podjechaliśmy naszym busikiem ponownie w okolice fosy otaczającej Angkor Wat, dokładnie pomiędzy ten symbol Angkoru a Angkor Thom. Na wzgórzu znajduje się Phnom Bakeng, górska świątynia, z której niewiele pozostało do oglądania, natomiast służy ona jako znakomity punkt obserwacyjny okolicy. Na górę można się dostać pieszo ścieżką leśną i schodami albo na słoniu. Zbliżał się koniec dnia i na górę podążały całe pielgrzymki turystów. Kiedy dotarliśmy na sam szczyt zobaczyliśmy kamienne pozostałości budowli a w dole ścianę zieleni i w oddali kompleks Angkor Wat. Setki turystów okupowało każdy skrawek murku czy schodów, żeby tylko zająć jak najlepsze miejsca i pstryknąć Angkor Wat o zachodzie słońca. Cóż, jak to w stadzie, czekaliśmy cierpliwie i my. Słońce powoli zaszło za horyzontem, zapadł zmierzch. Nic specjalnego się nie wydarzyło 🙂 Podążyliśmy do Siem Reap na kolację i oddaliśmy się w ramiona Morfeusza po wyczerpującym dniu.
Dzień nasz ostatni w Kambodży poświęciliśmy na … zwiedzanie świątyń 🙂 Zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do Preah Khan. Świątynia była poświęcona ojcu króla Jayavarmana VII w odróżnieniu od Ta Phrom zwiedzanej poprzedniego dnia, która była poświęcona jego matce. Budowle, które powstawały w XII w. za panowania Jayavarmana były w obrządku buddyjskim, podczas gdy budowle powstające w wieku X i XI jak np. słynny Angkor Wat były budowane w obrządku hinduistycznym. Powiem szczerze, że po tym co widzieliśmy do tej pory nie potrafię powiedzieć o Preah Khan nic szczególnego. Ot kolejna świątynia. Dwie charakterystyczne rzeczy, które przypominam sobie teraz oglądając zdjęcia to fakt, że świątynia była miejscami dwupiętrowa oraz dobrze zachowane stuppy wewnątrz komnat. Kolejne miejsce, które zwiedzaliśmy to Preah Neak Pean. Może nie było to nic imponującego, ale za to ciekawe i inne. Jest to bowiem kwadratowy basen z wyspą z kamienia wybudowaną pośrodku na której wznosi się mała kaplica ozdobiona owiniętymi wokół niej wężami Naga. Ciekawostką jest kamienny koń stojący w zbiorniku wodnym niedaleko wysepki. Cały ten basen jest z czterech stron świata otoczony czterema mniejszymi kwadratowymi zbiornikami. Woda między basenami przelewa się przez kamienne głowy symbolizujące ludzi i zwierzęta.
Stamtąd poszliśmy pieszo do kolejnej świątyni położonej o kilkaset metrów dalej Ta Som. Niezbyt duża i dość poważnie zaawansowana w ruinie, aczkolwiek widać było, że trwają prace rekonstrukcyjne. Zapamiętałem z tej świątyni jedynie odłożony na bok, duży 3 metrowy łuk, prawdopodobnie zdobiący zwieńczenie jakiejś wieży. Był poskładany przez archeologów z kilkudziesięciu mniejszych i większych fragmentów niczym klocki lego. Piękne zdobienia, piękne motywy roślinne, misterna praca dłutem i młotkiem, ale żeby te fragmenty odnaleźć i poskładać spomiędzy setek podobnych kamieni, to dopiero sztuka. Ostatnia budowlą, którą dane nam było zobaczyć w Angkorze był tzw. Eastern Mebon. To dość rozłożysta świątynia zbudowana na kształt piramidy z czerwonego piaskowca i cegły. W sposobie budowli jest bardzo podobna do Pre Rup, które zwiedzaliśmy poprzedniego dnia. Niewiele zachowało się ze szczytu budowli i pięciu wież, natomiast na dolnych poziomach pozostały charakterystyczne postumenty tygrysów przy schodach oraz słoni wielkości człowieka. Słoniki te stoją na rogach świątyni zwrócone w czterech kierunkach świata. I to był już koniec starożytnego świata Angkoru, świata baśni, świata dworów królewskich, polowań na słoniach, złoconych kopuł świątyń, mnichów i nałożnic.
Jakby było mało, tego popołudnia pojechaliśmy jeszcze do Siem Reap do współczesnej świątyni buddyjskiej. Był to jakby klasztor i szkoła w jednym. Pośrodku placu, po którym biegały roześmiane dzieci kambodżańskie stała skromna kapliczka z bielonymi ścianami. W dużej szklanej urnie pośrodku kapliczki złożone były ludzkie czaszki i kości, ofiary reżimu Czerwonych Khmerów. To niestety współczesne tragiczne świadectwo historii Królestwa Kambodży. W latach osiemdziesiątych w szkole średniej obejrzałem na kasecie VHS piękny i wzruszający film “Pola Śmierci” o dyktaturze Pol Pota i Czerwonych Khmerów. Wstrząsnęła mną historia reżimu, który wymordował całą inteligencję swojego narodu, zabił w bestialski sposób miliony swoich obywateli, zmusił dzieci do zabijania rodziców. Ten koszmar zakończył się dopiero kilka lat temu. Dziś Kambodża, którą mieliśmy okazję zobaczyć w Siem Reap to rozwijający się piękny i przyjazny kraj. Oferuje fascynujące, unikalne w skali świata atrakcje, spełnia marzenia o azjatyckiej przygodzie. To była jedna z naszych najpiękniejszych podróży. W drodze na lotnisko zatrzymaliśmy się jeszcze w wytwórni pamiątek, ale jako, że jak wspominałem przy okazji opisu naszego wyjazdu do Tajlandii, byliśmy spłukani z gotówki a karty płatnicze nie działały, nie mogliśmy skorzystać z zakupów pamiątek. Bardzo tego żałuję, bo miło by było teraz spojrzeć na półkę w domu, na drewnianą płaskorzeźbę przedstawiającą Angkor Wat. Pojechaliśmy na lotnisko, pożegnaliśmy się z naszym kierowcą i przewodnikiem, którzy towarzyszyli nam przez ostatnie 3 dni i w chwili kiedy słońce zachodziło nad Angkorem my odlecieliśmy w stronę Bangkoku…
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0