Podróże bliskie i dalekie
Do Gwatemali dostaliśmy się z Meksyku z miejscowości Frontera Corozal przepływając łodzią rzekę Usumacinta, która stanowi naturalną granicę między Gwatemalą i Meksykiem. Poruszaliśmy się wynajętą łódką motorową. Z opowieści ludzi spodziewałem się większych rewelacji, natomiast po drodze oprócz dżungli porastającej oba brzegi dość szerokiej rzeki nic ciekawego nie widać. Woda ma brudny odcień zieleni i podobno zamieszkują w niej krokodyle, ale nie mieliśmy okazji zobaczyć ich na własne oczy. Płynęliśmy około 30 minut zanim dobiliśmy do brzegu. Gwatemala przywitała nas biednymi chatami pokrytymi liśćmi bananowca, kurami i małymi czarnymi świnkami biegającymi luźno po obejściu. Punkt graniczny umiejscowiony jest w małej wiosce Bethel, gdzie pobrano od nas stosowne opłaty za wjazd – 10 USD od osoby. Po czym załadowaliśmy się do lokalnego poobijanego autobusu, który na nas czekał i ruszyliśmy w trasę do Flores. Autobus był klasą samą w sobie. Mieścił około 20 osób, większość szyb była pęknięta, czemu trudno się dziwić bo droga z Bethel do Flores była szutrowa, o asfalcie pewnie jeszcze tam nie słyszano. Samochód jechał około 70 km/h a kamienie z drogi waliły po karoserii i szybach. Podczas tej podróży wytrzęsło nas za wszystkie czasy, podskakiwaliśmy jak piłeczki pingpongowe. Za to widoki za oknem były przepiękne.
Gwatemala w porównaniu z Meksykiem wydaje się bardziej dziewicza i naturalna. Jest to dżungla, z której od czasu do czasu wyłaniają się pola uprawne, wioski i wijąca się szara kamienista, szutrowa droga. W oddali widać potężne góry i szczyty wulkanów, spowite mgłą. Wioski, przez które przejeżdżaliśmy wyglądały jak z filmów Tony Halika. Biedne proste chatki, gdzieniegdzie domy zbite z grubych bali, wszystko kryte strzechą. Tylko przy głównej drodze domy budowane były z cegieł, czasem pokryte tynkiem, często wymalowane napisami.
W autobusie krążył przedstawiciel biura podróży z Flores, które podstawiło ten autobus i w ciągu tych kilku godzin, przez które jechaliśmy, zdołał sprzedać wszystkim podróżującym wszystko czego tylko potrzebowali. My załatwiliśmy u niego hotel we Flores, oraz przejazd dwa dni później do Chetumal w Meksyku, za co dostaliśmy jeszcze w pakiecie bezpłatny przejazd następnego dnia do ruin w Tikal.
Dojechaliśmy w końcu, do jak się okazało, jednego z najbardziej urokliwych miejsc jakie widzieliśmy podczas naszej podróży. Miasteczko Flores umiejscowione jest na małej wyspie pośrodku jeziora Peten Itza. Liczy sobie zaledwie około 2200 mieszkańców i można je obejść i zwiedzić w ciągu godziny. Z lądem i najbliższym miasteczkiem Santa Elena połączone jest za pomocą długiego mostu. Flores zabudowane jest małymi domkami, z których większość to hotele, restauracje i sklepy.
Punkt centralny stanowi plac przy którym stoi Katedra de Nuestra Senora de los Remedios y San Pablo del Itza, komisariat policji, 2 czy 3 restauracje i boisko do gry w koszykówkę. Codziennie wieczorem miejscowa młodzież rozgrywa tu mecze, które gromadzą wielu mieszkańców miasteczka. Razem z naszymi studentami archeologii, Meksykanami, których poznaliśmy po drodze z Palenque wzięliśmy sobie pokoje w dobrym hotelu Sabana w północnej części wysepki. Holenderka Sarah, którą poznaliśmy na granicy z Gwatemalą mieszkała w znacznie tańszym hoteliku, za który płaciła zaledwie 4 USD. My za to mieliśmy zejście do jeziora, basen, klimatyzację, czyli wszystkie luksusy. Wieczorem zaś zaprosiliśmy Meksykanów i Holenderkę na piwo do miejscowej knajpki, po czym dokończyliśmy imprezkę u nas w hotelu przy jeziorze.
Rankiem następnego dnia zerwaliśmy się skoro świt, a w zasadzie była to jeszcze noc, bo na 5 rano mieliśmy zamówiony autobus do Tikal. Siedzimy w recepcji ze Zbychem przecierając zaspane oczy, nikogo nie ma, nawet ciecia z hotelu i zaczęliśmy się zastanawiać co jest grane. Patrzymy na zegar na faksie i okazało się że w Gwatemali jest 1-godzinna różnica czasowa z Meksykiem i wstaliśmy godzinę za wcześnie. Nasze studenciaki nic nam o tym nie powiedzieli i smacznie sobie chrapali.
Z Flores do Tikal jest około 60 km. Dojechaliśmy całą bandą i zjedliśmy na miejscu w knajpie śniadanie. Do jajecznicy obowiązkowo dostaliśmy fasolkę. Najedzeni i pełni zapału zaczęliśmy zwiedzanie. A jest co zwiedzać. Ruiny w Tikal rozłożone są na obszarze około 30 kilometrów kwadratowych. Znajduje się tutaj ponad 3000 różnego rodzaju budowli, w tym wielkie piramidy, których wierzchołki wystają ponad powierzchnię dżungli, pałace, świątynie, place ceremonialne, boiska do gry, aleje, tarasy i łaźnie. Bardzo wiele z tych budowli nie jest jeszcze odkopanych z ziemi, o czym z błyskiem w oku poinformowali nas nasi meksykańscy przyjaciele. Tikal było największym miastem Majów ery Klasycznej. Wybudowane w 7 wieku przed narodzeniem Chrystusa przetrwało do około 10 wieku naszej ery osiągając szczyt swoich możliwości około 500 r n.e. kiedy zamieszkiwało tutaj około 100000 ludzi. Było stolicą jednej z największych cywilizacji tamtych czasów.
Do dziś przetrwało w swoim naturalnym środowisku, położone głęboko w dżungli, którą nadal zamieszkują małpy, papugi, tukany i jaguary. W alejce prowadzącej do głównego placu napotkaliśmy olbrzymie kilkunastometrowej wysokości drzewo Ceiba. Mechate gałęzie tego drzewa rosną dopiero przy samym szczycie tworząc coś na wzór parasola. Pod drzewem zobaczyliśmy małe brązowe stworzonko z długim ogonem coatimundi. Było już tak przyzwyczajone do obecności ludzi, że wcale się nas nie bało tylko dalej myszkowało w zaroślach.
Jak już napisałem, w Tikal pozostawiono ruiny w naturalnym środowisku, wycinając tylko szerokie ścieżki dla zwiedzających oraz oczyszczając bezpośrednią okolicę wielkich budowli. Ale jak człowiek wdrapie się na piramidę i spojrzy wokoło po sam horyzont, to widać tylko grubo tkany dywan drzew. W kilku miejscach spod drzew wydzierają czubki najwyższych piramid, większość z charakterystyczną świątynią na szczycie i jedna klasyczna z płaskim wierzchem, taka jaką widzieliśmy w Meksyku w Teotihuacan. Wdrapaliśmy się na wszystkie najwyższe piramidy, jak również na kilkadziesiąt mniejszych. Pogubiłem się w tym gąszczu dróżek i budowli, ale na szczęście nasze studenciaki znali drogę. Najbardziej imponującym miejscem w Tikal jest Plac Centralny, wielkości boiska do piłki nożnej, na którym stoją dwie wysokie piramidy ustawione frontem do siebie. Po bokach znajdują się liczne zabudowania, w tym również mniejsze piramidki i świątynie. W jednej z nich odkopano kilkumetrowy posąg głowy Indianina z charakterystycznymi rysami twarzy Majów.
Na głównej piramidzie spędziliśmy sporo czasu odpoczywając po męczącej wędrówce i słuchając wywodów Ulisesa, jednego z dwóch kolesi archeologów, który znał trochę angielski i był całkiem rozmowny. Trochę nam poopowiadał o zamierzchłych czasach, jak to składano krwawe ofiary z jeńców. Majowie, jeszcze do niedawna uważani za lud nastawiony pokojowo okazali się w toku dalszych odkryć archeologicznych społecznością wojowniczą i krwawo egzekwującą swoje prawa. Siedzieliśmy tak i kontemplowaliśmy jak kiedyś musiało to miejsce wyglądać, kolorowe, ruchliwe, kapłani na szczycie świątyń składający ofiary, ludzie przychodzący na plac na spotkanie z królem, gwar, muzyka, piękne stroje, pióropusze, mecze rozgrywane w pelotte.
W Tikal spędziliśmy ponad 8 godzin, ale myślę że na dobre poznanie tego miasta trzeba by przeznaczyć 2-3 dni. Zwiedzanie jest bardzo wyczerpujące i do tego klimat nie służy bo jest gorąco i bardzo wilgotno. Na szczęście dla nas, tego dnia słońce nie świeciło zbyt intensywnie, niebo było spowite chmurami, co niestety miało wpływ na jakość fotografii. Bardzo zmęczeni wróciliśmy całą bandą do Flores i naszego hoteliku. Wieczorem znów całym teamem czyli Meksykanie, Holenderka i my zrobiliśmy sobie pool party, czyli imprezkę w basenie.
Byliśmy jedynymi gośćmi w hotelu, więc nikt się nas nie czepiał i nikomu to nie przeszkadzało. Co ciekawe, w Gwatemali można przynieść do hotelu własny alkohol i go popijać publicznie przy basenie, a recepcjonistka nawet dała nam butelki po piwie na wymianę. Jest to nie do pomyślenia w Cancun, gdzie zabrania się wnoszenia artykułów spożywczych do hoteli, a za wszystko trzeba słono płacić w restauracjach hotelowych. Muszę jeszcze wspomnieć, że Gwatemala jest tańsza od Meksyku, wydała nam się bardziej czysta i schludnie utrzymana, choć biedniejsza. Dziewczyny gwatemalskie też wydały nam się ładniejsze i bardziej miłe. Hotele, jedzenie w restauracjach jest tańsze od warunków meksykańskich a miejscowe piwo Gallo zdecydowanie lepsze.
To była nasza ostatnia noc w Gwatemali, następnego dnia znów zerwaliśmy się rano o 5:00 pożegnaliśmy się z naszymi meksykańskimi przyjaciółmi i wyruszyliśmy w długą, bardzo długą drogę do Meksyku. Tym razem mieliśmy zamiar przejechać przez Belize i wjechać do Meksyku od strony Chetumal. Gwatemala pożegnała nas widokiem zamglonych wysokich górskich szczytów i soczystej zieleni wszechobecnej roślinności. Po kilku godzinach wyboistej jazdy dobrze nam znanym poobijanym autobusikiem dotarliśmy do granicy z Belize.
Jest to Państwo ewenement w Ameryce Łacińskiej, ponieważ zamieszkuje je w 60% ludność murzyńska i do tego posługująca się językiem angielskim. Celnik zagadał do nas bezbłędną angielszczyzną, oficer w dziale imigracji, ładna murzynka szybko i sprawnie załatwiła wszystkie formalności. Czuliśmy że znowu jesteśmy w cywilizowanym kraju. Od razu po przekroczeniu granicy widać różnice między Belize i Gwatemalą czy Meksykiem. Zadbane pola uprawne, miasteczka przypominające zabudową stare kolonialne czasy, napisy po angielsku na sklepach w stylu Tom`s Bakery albo Ann`s Green Grocery. Charakterystycznym elementem są domy pobudowane na palach, drewniane bo cała zabudowa w Belize również w Belize City do którego zmierzaliśmy jest drewniana i parterowa, niemniej wyglądające porządnie i solidnie.
No i ludność, gdzie nie spojrzeć murzyni, czuliśmy się jak w Afryce. Dziewczyny smukłe, zgrabne, roześmiane aż miło było popatrzeć. Zbyszek od razu się zainteresował dlaczego w naszych planach nie ma pobytu w Belize. Gdybyśmy mieli więcej czasu na pewno byśmy się zatrzymali w tym urokliwym państewku, które słynie z przepięknych białych plaż, licznych wysp u wybrzeża i cudownej rafy koralowej. Niestety musieliśmy gonić czas, bo do końca pobytu zostało nam już tylko 2 dni.
Stanęliśmy na kilka minut w centrum Belize City a potem podążyliśmy już tylko w trójkę z poznanym we Flores Amerykaninem do Chetumal w Meksyku. Może i dobrze że nie zatrzymaliśmy się na dłużej w Belize, bo z billboardów przy drodze straszyły nas napisy, ze kraj ten ma duże kłopoty z opanowaniem AIDS. Po drodze mieliśmy jeszcze małe kłopoty z autobusem, bo kierowca widząc patrole wojskowe na drodze zwalniał do tego stopnia, że mu silnik gasł, a był to taki trup że nie chciał potem ruszyć. Obyło się bez pchania samochodu i ostatecznie około 3 po południu z ponad godzinnym opóźnieniem dojechaliśmy do granicy z Meksykiem. Jeszcze tylko opłata za to że przejechaliśmy transferem przez Belize – 10 USD od łebka i oto ponownie wjechaliśmy do Meksyku…
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0