Podróże bliskie i dalekie
Nasze wielkie greckie wakacje rozpoczęliśmy w sobotę wchodząc na pokład charterowego rejsu z Warszawy do Salonik. Lato tego roku nas nie rozpieszczało w Polsce, było zimno i deszczowo bez wielkich szans na zdobycie śladowej opalenizny i doładowania się odpowiednią dawką witaminy D3 na nadchodzącą zimę. Synowie kategorycznie odmówili wyjazdu na wakacje w roku szkolnym, czyli wrześniu lub październiku. Ne ukrywam, że dla mnie to najlepszy okres na odpoczynek, ze względu na brak tłumów wakacyjnych i niższe ceny poza sezonem. Cóż było począć, vox populi, vox Dei, stanęło na tym, że jeżeli chcemy się gdziekolwiek wybrać na wakacje to musi być to lipiec-sierpień. Zdecydowaliśmy się na Grecję. Chcieliśmy Kretę, żeby uczcić nasze 20 lecie małżeństwa, którego to miesiąc miodowy odbył się właśnie na wyspie Krecie. Z braku interesujących ofert (czyli przystępnych cenowo) ostatecznie wybraliśmy pięknie brzmiący zakątek kontynentalnej Grecji – Riwierę Olimpijską. Nasze miejsce zakwaterowania znajdowało się u stóp masywu Olimpu niedaleko ładnej plaży w miejscowości Paralia Panteleimonos nad morzem Egejskim. Lot z Warszawy do Salonik trwał 3 godziny, transfer z lotniska do naszego hotelu kolejne 2 godziny. W każdym razie wylatując z Warszawy w południe, o dziewiętnastej pałaszowaliśmy już kolację nad basenem w hotelu. Pogoda bardzo przyjemna, zgoła odmienna od kapryśnej aury w Polsce, wieczorem przy kolacji było ciepło, jednym słowem tak jak ma być na wakacjach. Aura dopisywała nam przez cały pobyt w Grecji, dzień w dzień oferując piękne błękitne niebo i słońce. Tylko jeden dzień z dwóch tygodni pobytu rozpoczął się od kapuśniaczka, żeby jednak po kilku godzinach rozpogodzić się i zatrzeć złe wspomnienie poranka.
Jak wspomniałem zamieszkaliśmy w miejscowości Paralia Panteleimonos. Z nazwami w Grecji mieliśmy mały kłopot. Ponieważ Grecy posiadają swój alfabet, dość osobliwy, na pierwszy rzut oka trudny do odszyfrowania, spotkaliśmy się z tym, że nazwy miejscowości występują w kilku wersjach, różniących się do siebie. Ta sama miejscowość inaczej jest napisana na mapie greckiej, inaczej w google maps, inaczej w GPSie, inaczej na znaku drogowym itp. Paralia generalnie oznacza plażę. Zatem większość miejscowości wzdłuż wybrzeża morza, jeśli jej centrum nie znajduje się bezpośrednio nad morzem, ma zazwyczaj swoją dzielnicę nadmorską którą określa przedrostkiem Paralia, żeby było jasne że to plaża. Często te dzielnice mają charakter sezonowy, składają się tylko z pensjonatów, kempingów, sklepów i restauracji, które poza sezonem wymierają. Tak właśnie wyglądała nasza miejscowość. Jedna główna ulica biegnąca przez całe siedlisko, niezbyt szeroka, w momentach szczytu zatkana autami, tworzącymi korki. Przy głównej drodze pensjonaty, sklepiki, kilka tawern, pizzerii, obowiązkowo co najmniej dwie piekarnie i mięsny oraz wiele kempingów. Kempingi to element bardzo charakterystyczny dla tej części wybrzeża. Są to miejsca bardzo popularne wśród Greków, funkcjonują praktycznie w niezmienionym stanie od kilkudziesięciu lat, skutecznie opierając się wyparciu przez nowoczesne ośrodki i hotele. Mają znakomite umiejscowienie, o którym wiele nowych hoteli może tylko pomarzyć. Zazwyczaj wjeżdża się do nich z głównej drogi i szeroka alejka prostopadła do morza wiedzie aż do samej plaży. Wzdłuż alejki po obu stronach są tzw. boxy, przestrzeń o powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych, na których stawia się przyczepę kempingową i samochód. Zbudowana w tym celu jest konstrukcja drewniana lub stalowa, która daje zadaszenie, bardzo często naturalne z pnących drzew i winorośli. W sierpniu całe alejki były pokryte bujnymi winoroślami tworzącymi naturalne sklepienie wysoko nad głowami. Grecy, jak zauważyliśmy są uzależnieni od telewizji. W każdym boxie na podwórku stał wystawiony telewizor, im większy tym lepszy. Obok standardowo ruszt na grilla. Wieczorami z kempingów roznosił się oszałamiający zapach jagnięciny z rusztu. Do późnych godzin nocnych, już po zmroku na kempingach tętniło życie.
Taki obrazek nas zastał pierwszego wieczoru, kiedy po kolacji udaliśmy się jeszcze na plażę na powitanie morza Egejskiego. Było już ciemno po zmroku. Nasz hotel nie stał bezpośrednio przy plaży, wiodły do niej alejki wzdłuż domów i działek. Plaża w Paralia Panteleimonos jest długa, szeroka, piaszczysta i ma jedną wyjątkową, piękną atrakcję. Prawą stronę zatoki zamyka wysokie zalesione wzgórze na którego szczycie bielą się kamienne mury średniowiecznego zamku z epoki krzyżowców. Bielą się rzecz jasna w słoneczny dzień, natomiast wieczorem kiedy stanęliśmy na plaży, zarys murów obronnych zamku podświetlony był na żółto reflektorami.
Niedzielę poświęciliśmy na aklimatyzację z naszą miejscowością, najbliższym otoczeniem, basenem a także na zapoznanie się z programem, który mieliśmy w planach. Należało się zorientować co warto zobaczyć w okolicy, gdzie się udać na zwiedzanie, gdzie na wypoczynek, co robić przez następne 2 tygodnie. Rano mieliśmy spotkanie z lokalną rezydentka biura p. Pauliną, która opowiedziała o okolicy, wycieczkach i atrakcjach a także lokalnych zwyczajach, jedzeniu itp. Poświęciliśmy też czas na przyswojenie najbardziej użytecznych zwrotów w języku greckim, czyli kalimera – dzień dobry, kalispera – dobry wieczór, efcharisto – dziękuję, dio bires para kalo – dwa piwa poproszę. To działa !
Basen w hotelu nie był pokaźnych rozmiarów, pięć wymachów rękami i było się nad drugim brzegiem. Natomiast stanowił znakomitą ochłodę w upalny dni, nie mówiąc o zimnym piwie z baru niedaleko leżaków. Dla dzieciaków frajda, bo przy basenie było duże składowisko nadmuchiwanych materacy w przeróżnych kształtach do swobodnego użytku. Cicho, spokojnie, spędziliśmy tu większość niedzieli i poszliśmy wcześniej spać ponieważ o pierwszej w nocy mieliśmy pobudkę. Czekała nas całodniowa wycieczka do Aten.
Mimo, że był środek nocy, po zejściu na dół do recepcji hotelowej okazało się, ze życie towarzyskie trwa w najlepsze. Pizzeria przy hotelu zapełniona była Grekami oglądającymi z entuzjazmem mecz piłkarski na wielkim telebimie. Przypominam, była 1 w nocy. Jak to mają w zwyczaju narody południowo europejskie, życie towarzyskie zaczyna się u nich po zmroku i trwa długo w noc. W ciągu dnia obowiązkowo sjesta, po 15:00 życie zamiera. Nawet ratownik na basenie schodził ze służby, nie wyobrażał sobie, że ktoś normalny może chcieć się kapać w czasie sjesty. Faktycznie popołudnia potrafiły być tak mocno nasłonecznione, tak że odechciewało się wszelkiej aktywności i chłodne, zacienione miejsce na drzemkę było najlepszym wyjściem.
Autokar przecisnął się główną drogą w naszej miejscowości, na szczęście opustoszałą o tej porze nocy, potem zabraliśmy jeszcze kilka osób z innych hoteli w okolicy i ruszyliśmy w długą trasę do stolicy Grecji – Aten. Trasa ta to ponad 400 km. Jazda całkiem przyzwoitymi a miejscami nawet dobrymi autostradami zajęła nam około 5 h. Sprawa dróg w Grecji to miejsce na osobny temat. Generalnie są bardzo dobrej jakości, ale co najbardziej charakterystyczne, jest ich dużo. Bardzo dużo. Jest ich tak wiele, że człowiek może się pogubić. Domyślam się, że kiedyś istniały tylko drogi publiczne. A potem pojawiły się autostrady płatne. To chyba kwestii dopłat z Unii Europejskiej ? Skoro Unia płaciła to trzeba było brać forsę i budować. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że pobudowane są równolegle do siebie płatna autostrada i publiczna darmowa trasa szybkiego ruchu biegnące wzdłuż siebie przez wiele kilometrów. Jadąc jedną widzi się samochody podążające obok na konkurencyjnej trasie. Zdarzyło nam się jechać obiema. Obie super. Ale po co? Ruchu na drogach nie ma wielkiego, jeździ się bardzo komfortowo ale miałem wrażenie że to zbytek luksusu, żeby w jednym kierunku biegło obok siebie kilka tras. Ktoś tu wydał furę pieniędzy na te piękne szosy i ktoś tu nieźle na tym zarobił Nie ma co jednak narzekać z punktu widzenia turysty, który przemierza ten piękny kraj w celu zwiedzania odległych atrakcji.
Nastał brzask i pojawiły się przedmieścia Aten. Zabudowa w Grecji jest niska. W dużej mierze Grecja kontynentalna jest terenem sejsmicznym. Z uwagi na ryzyko trzęsień ziemi jest zakaz stawiania wysokich budynków. Ponieważ stolica Grecji to duża wielomilionowa metropolia łatwo sobie wyobrazić, że skoro zabudowa nie może iść wzwyż…idzie wszerz. Rezultatem jest gigantyczna powierzchnia zabudowy miejskiej Aten. Przejechanie z jednego krańca miasta do drugiego, zwłaszcza w godzinach szczytu, to może być nawet kwestia kilku godzin. Niemniej jednak, jeśli nawet miasto nie jest funkcjonalne, to jest piękne. Zwłaszcza widok z góry, np. z Akropolu na rozległe połacie ziemi sięgające aż po horyzont pokryte niskimi budynkami we wszystkich odcieniach bieli, skrzące się w promieniach słonecznych wstającego dnia.
Ale zanim uraczyliśmy się takim widokiem zatrzymaliśmy się pod Stadionem Panateńskim. Jest to budowla, która została pięknie zrekonstruowana w 1896 roku. Ponad 2300 lat po tym jak została stworzona. Stadion powstał około 330 roku p.n.e. Wieki mówią. Budowla jest imponująca, zbudowana w całości z marmuru. Dość powiedzieć, że nawet okoliczne chodniki i krawężniki po drugiej stronie ulicy są wykładane marmurem, wyślizganym przez wieki przez przechodniów. Stadion ma podłużny kształt, przystosowany jest do wyścigów konnych, od razu nasuwa się w wyobraźni widok wyścigu rydwanów rodem z Ben Hura. Stadion jest wykorzystywany współcześnie na różnego rodzaju eventy.
Następnie czekała nas niewątpliwa i jedyna w swoim rodzaju atrakcja podziwiania zmiany wart pod Grobem Nieznanego Żołnierza. Byliśmy na miejscu wcześnie rano o siódmej. Dzięki temu okolica była pusta, byliśmy jedną z nielicznych grup, która wytoczyła się z autokaru na plac Sindagma, czyli Plac Konstytucji. Grób Nieznanego Żołnierza usytuowany jest na średniej wielkości placyku, pokrytym marmurowymi płytami w najwyższej części Placu Konstytucji. Miejsce to oddzielone jest od reszty placu dość ruchliwą ulicą. Sam Grób to piaskowe płyty wmurowane w ścianę z wieloma napisami, prawdopodobnie określającymi formacje wojskowe i miejsca bitew. Nad nim góruje budynek obecnego parlamentu greckiego. Oryginalnie był to stary Pałac Królewski w Atenach. Symbolicznego Grobu strzeże warta prezydencka, której strój oraz choreografia podczas zmiany warty skupiają na sobie wzrok i obiektywy tysięcy turystów z całego świata. Jest to ceremonia wzbudzająca szeroki uśmiech na twarzy, choć można sadzić, że w zamyśle autora, miała być pięknym, doniosłym, patetycznym rytuałem. Wartownicy wykonują cała serię ruchów ciała, która musiała przyświecać komikom z Monthy Pythona przy tworzeniu skeczu o Ministerstwie Głupich Kroków. Imitują ruchy konia wierzgając nogami niczym ogier przebierający przednim kopytem przed puszczeniem się w galop. To wszystko z surową miną zza wąsów (wszyscy wyselekcjonowani żołnierze gwardii z dumą noszą mały wąsik) ubrani w plisowane spódniczki, getry z pomponami i czerwone czapeczki ze zwisającym z boku czarnym ogonem włosów. Żołnierze wykonujący tę niezwykłą paradę to członkowie elitarnej gwardii prezydenckiej tzw. Ewzoni. Niewątpliwie warte zobaczenia, rozszerza uśmiech lepiej niż jakikolwiek zabieg kosmetyczny.
Ateny nadal były jeszcze uśpione i nienaturalnie puste, kiedy zajechaliśmy na parking u podnóża Akropolu. Było około siódmej trzydzieści rano. Cała wycieczka obmyślona i poprowadzona przez naszą przewodniczkę p. Iwonę była perfekcyjnie rozplanowana logistycznie aby uniknąć tłumów i korków. Doceniam to, bo najgorsze to utknąć w wielogodzinnym korku po bilety, co wielce prawdopodobnie nie jest czymś niezwykłym w wysokim sezonie. Czytałem też, że Ateny planują wprowadzić limit turystów wpuszczanych każdego dnia na wzgórze a także ograniczyć zwiedzanie w najgorętszych porach dnia. Nam te wszystkie ograniczenia nie groziły. Ustawiliśmy się w kolejkę do zamkniętych jeszcze kas przed ósmą. Czas próbowaliśmy zabić pijąc mrożoną kawę z kawiarni naprzeciwko kas biletowych. Choć wyglądała obiecująco, okazało się, że składała się chyba w połowie z cukru, język stawał dęba a twarz wykrzywiało jak po zjedzeniu garści krówek naraz. Taka kawa prawdopodobnie ma za zadanie osłodzić ból po wydaniu pieniędzy na bilet – koszt wejściówki dla osoby dorosłej to 20 EUR i 10 EUR dla dzieci poniżej 18 lat. Koszt biletów dało się przełknąć ale przesłodzonej kawy już nie. Bramki otwarto i tłumek turystów, który zdołał się zebrać w międzyczasie za nami, ruszył forsować ateńskie wzgórze. Zwiedzanie zaczęliśmy od wspięcia się schodami na zbocze wzgórza i podziwiania w dole teatru Dionizosa. Kolejna kręta, żwirowa ścieżka w górę i oto staliśmy pod ruinami świątyni Nike. Aż dziw, że Nike jeszcze nie wykupił tu miejsca na swoje logo Świątynia ta była poświęcona Atenie Zwycięskiej, patronce stolicy Grecji. Kilka kroków dalej zaczynają się wysokie schody prowadzące do tzw. Propyleje, czyli bramy, która stanowi wejście na rozległy Akropol ateński.
Tu spotkała nas kolejna niespodzianka, przemarsz kilkuosobowego oddziału reprezentacyjnego wojska greckiego. Tym razem w wydaniu współczesnym. Mundury polowe moro, nowoczesne karabinki automatyczne, czarne, podkute buty, granatowe berety. Marsz był o tyle utrudniony, że schodzili krokiem marszowym po wysokich marmurowych stopniach w dół. Starali się to robić z gracją i wychodziło im to dużo lepiej niż pod Grobem Nieznanego Żołnierza. Tym razem wojskowi byli gładko ogoleni, bez wąsów. Imponujące Propyleje, pięknie odrestaurowane z licznymi masywnymi kolumnami doprowadziły nas w końcu na szczyt wzgórza gdzie ukazał nam się w całej okazałości duży plac a na nim centralnie Partenon oraz rzucający się w oczy z lewej strony Erechtejon. Plac to może zbyt wyszukane słowo, ponieważ tak naprawdę jest to kamieniste wzgórze pokryte wszelkiego rodzaju wystającymi mniejszymi i większymi głazami, pomiędzy którymi biegną ścieżki. Chodzić można wszędzie i tłum turystów rozlał się po okolicy zamieniając marmurowe, biało żółte wzgórze budowli w jeden wielki kolorowy jarmark. Partenon faktycznie robi imponujące wrażenie zwłaszcza jak się posłucha o innowacyjnych technikach stosowanych przy jego budowie w starożytnych Atenach. Np. kolumny zewnętrzne są pod innym kątem, aby wizualnie eliminować niedoskonałości perspektywy i sprawiać wrażenie, że stoją one równolegle do siebie. Budowla poświęcona była rzecz jasna Atenie a w jej środku kiedyś stał potężny ponad 10-metrowy posąg Ateny Partenon. Z innych ocalałych na wzgórzu budowli wrażenie robi Erechtejon, budowla na lewo od wejścia, składająca się z kilku brył. Najbardziej znany jest fragment z sześcioma posągami kobiet podtrzymujących sklepienie. Są to tzw. kariatydy i wedle przekazu ludowego najpiękniejsze panny ateńskie pozowały artystom, wykuwającym w wapiennym kamieniu postacie kariatyd. Akropol ateński usiany jest fragmentami kolumn, murów, bryłami marmurowych fragmentów zniszczonych budowli. Niektórzy będą zawiedzeni, że faktycznie jest to wielki plac budowy. Od kilkunastu lat trwają prace rekonstrukcyjne, których końca nie widać. Widoki szpecą olbrzymie dźwigi, stelaże podtrzymujące kolumny, blaszane baraki budowlane, słupy i okablowanie. Grekom się nie wiadomo czemu wcale nie spieszy. Jedna z uczestniczek naszej grupy powiedziała, że była tu 18 lat temu i niewiele się zmieniło przez ten czas.
Cóż, widok dzisiejszego Akropolu to niestety efekt stuleci okupacji rzymskich, tureckich, brytyjskich, gdzie każdy z najeźdźców grabił co się tylko dało. Aż trudno uwierzyć, że cokolwiek przetrwało do naszych czasów kiedy słyszy się o praktykach okupantów. Jednego czego nie dało się ukraść to fantastyczny widok na panoramę miasta. Krążąc wokół wzgórza widać wszędzie aż po horyzont białą zabudowę miejską, od strony południowej widać w oddali port w Pireusie i zatokę Sarońską, od północy miasto otaczają w oddali wzgórza. Nad Akropolem rzecz jasna powiewa wielka flaga grecka.
Tymczasem tłum na najsłynniejszym wzgórzu ateńskim zagęścił się niczym jogurt grecki. Turysta na turyście, szczęk migawek aparatów, pokrzykiwania w różnych językach świata, kolejki do zrobienia zdjęcia, walka na kijki od selfie, jeden wielki rejwach. Ewakuowaliśmy się poza teren Akropolu na małe wzniesienie u jego podnóża, tzw. wzgórze Aresa. Opcja bezpłatna a z ładnym widokiem na północną część miasta, przede wszystkim zaś z widokiem na leżącą poniżej Antyczną Agorę i świątynię Zeusa Olimpijskiego. Z samej świątyni ocalało niestety zaledwie kilka marmurowych kolumn. Za to na prawo od Antycznej Agory znajduje się ładnie odnowiony długi budynek, tzw. Stoa Attalosa. Mieści się tu muzeum Agory, ale dla nas Polaków najciekawszy fakt jest taki, że podpisano tu w 2004 r. akt akcesyjny do Unii Europejskiej. Agora dzieli się na część grecką i rzymską. Ocienioną alejką u podnóży Akropolu udaliśmy się w dół w kierunku Agory rzymskiej, gdzie najbardziej okazałą budowlą przetrwałą do naszych czasów jest Wieża Wiatrów. Stąd już rzut beretem do samego centrum współczesnych Aten z pasażami sklepowymi, restauracjami i licznymi kawiarniami.
Upał panował niemiłosierny a wielkie wiatraki ze skraplaczami wody, dające ożywczą bryzę ustawione w kawiarnianych ogródkach, kusiły dużo bardziej niż sklepy z pamiątkami, biżuterią i futrami. Sprzedawcy wychodząc przed swoje sklepy namawiali do zajścia do nich, nawoływali do nas po rosyjsku i po polsku. Ci od futer byli najbardziej natarczywi. Ale po co mi futro w środku lata ? Ceny w sklepach z kosmosu. Młodszy syn zapragnął hełm Spartanina, ale cena którą zaśpiewał sprzedawca w sklepie z pamiątkami za plastikową imitację hełmu, ponad 30 EUR, była nie do przyjęcia. Omijając świątynie mamony skrzące się cudeńkami na wystawach, dotarliśmy do prawdziwej świątyni czyli Cerkwi katedralnej Zwiastowania Matki Bożej. Przed świątynią znajduje się spory placyk osłonięty wysokimi rozłożystymi drzewami. Gołębie oblegają placyk i nasze dzieciaki mogły w końcu pozbyć się suchego prowiantu, który dostaliśmy w hotelu wyjeżdżając w środku nocy. Kanapki się nie zmarnowały. Nam nie w głowie było chodzenie po sklepach. Zaraz za cerkwią po prawej stronie, tuż obok starego kamiennego kościółka wypatrzyliśmy restaurację Palia Ithaki. Wielkie parasole dawały upragniony cień a sympatyczny kelner z Krety podawał nam zmrożone kufle z piwem i talerze z lokalnymi przystawkami. Najwyższa pora to przyznać, jedzenie greckie jest wyśmienite. My mieliśmy okazję spróbować ostrych kiełbasek, bakłażanów smażonych w oliwie, kulek serowych smażonych w głębokim tłuszczu, tzatzików, grillowanych sardynek, grillowanego sera feta, zapiekanki ze szpinakiem, małych pulpetów z ziołami i dolmadaki czyli ryżu z przyprawami zawijanego w liście winogron. Oprócz tego ostatniego, które niezbyt mi przypasowało ze względu na lekko kwaśny smak, wszystko inne palce lizać.
To było nasze pierwsze wyjście na jedzenie na mieście, więc jest okazja napisać coś generalnie o jedzeniu a jest to temat rzeka. Niestety muszę stwierdzić, że jedzenie hotelowe oraz restauracyjne w Grecji się bardzo różni. Przynajmniej my tego doświadczyliśmy a stołowaliśmy się wielokrotnie poza hotelem podczas naszego pobytu i widzieliśmy różnicę. Zacząć trzeba od tego, że Grecy mają znakomitą aczkolwiek wcale nieskomplikowaną kuchnię. Wino, sery, oliwki, oliwa, jagnięcina, ryby, pachnące słońcem warzywa. Z tych składników można wyczarować cuda. Mimo, że mieszkaliśmy w dobrym 4 gwiazdkowym hotelu, jedzenie nie stanowiło jego mocnej strony. Owszem zawsze był wybór, coś tam się dało zjeść ze smakiem, zarówno na obiad i na kolację ale było to mocno przeciętne. Nie było czuć w tym pasji i zaangażowania. Najprostszy przykład. Wszyscy znamy sałatkę grecką. Potrzeba zaledwie kilku składników, pomidory, ogórek, najlepiej czerwona cebula, ser feta. Oczywiście są wariacje w zależności od restauracji, ale zawsze występuje cebula. W bufecie hotelowym nigdy przez 2 tygodnie nie pojawiła się cebula. Była za to zielona sałata, piklowane warzywa itp. Nie można było sobie skomponować najprostszej sałatki greckiej będąc w Grecji. O ile jedzenie hotelowe było smaczne ale przeciętne, to każdorazowe wyjście do tawerny to była istna uczta smaków. Zwykła sałatka grecka ze świeżych składników urastała do miana genialnego dania, którym się można było najeść, ryby z rusztu, jagnięce żeberka, szaszłyki czy nawet pieczone ziemniaki smakowały nieziemsko. Jedzenie w tawernach nie jest niestety tanie. Przeciętnie obiad w tawernie kosztował około 20 EUR na osobę. Ale pisząc teraz te słowa chętnie bym zapłacił i więcej żeby od czasu do czasu móc przypomnieć sobie te smaki. Tak więc uraczyliśmy się przekąskami w knajpie, zapiliśmy zimnym, pysznym piwem i dalsze zwiedzanie przebiegło w całkiem sympatycznej atmosferze. Przeszliśmy się arterią zakupową – ulicą Ermou ponownie do placu Sindagma, ale tym razem zeszliśmy do podziemi, żeby przejść się po stacji metra, gdzie podczas budowy odkryto wiele zabytków i artefaktów. Są one teraz wystawione w szklanych gablotach na stacji. Jeszcze tylko chwila relaksu w parku okalającym budynek parlamentu, gdzie lokalsi wylegują się na trawnikach w cieniu palm i ruszyliśmy w drogę powrotną do hotelu.
Pozostały nam tylko dwa punkty w programie. Lunch w przydrożnym barze niewarty wspomnienia oraz przystanek w Termopilach. Termopile to nazwa, która znają wszyscy już od szkoły podstawowej. Ci, którzy nie uważali na lekcjach historii znają zapewne zawołanie z filmu 300 – This is Sparta ! Historia obrony wąskiego przesmyku w górach przez Spartan wobec przeważającej liczby wojsk Perskich to historia legendarnego poświęcenia i odwagi. Jak twierdzą historycy sama potyczka nie miała większego znaczenia militarnego, obrosła jednak w legendę, która trwa do dziś. Termopile znajdują się około 200 km. na północ od Aten, usytuowane strategicznie między zatoką Maliakos a górą Oiti. Według podań w roku 480 p.n.e., około 4000 żołnierzy z państw miast greckich ( w tym 300 Spartan, którzy dowodzili obroną), stawiło mężnie czoła ponad półmilionowej armii perskiej Kserksesa I. Dziś trudno sobie to wyobrazić, ponieważ linia brzegowa uległa przez stulecia przeobrażeniu. Wody morza się cofnęły i zamiast wąskiego przesmyku między morzem i górami mamy dziś szeroki płaskowyż. Miejsce to dziś nie przypomina więc w niczym legendarnego pola bitwy. Ale Grecy nie zapomnieli o swojej wspaniałej historii i żeby uczcić pamięć bohaterów przy szosie biegnącej wzdłuż zatoki, znajduje się placyk z bielonym murem i cokołem, na którym stoi pomnik słynnego wodza Spartan, który poległ w bitwie – Leonidasa. Przechodząc przez szosę na drugą stronę i wspinając się na mały pagórek można też zobaczyć małą kamienną tablicę wmurowaną w ziemię z napisem „Przechodniu, powiedz Sparcie, tu leżym jej syny, prawom jej do ostatniej posłuszni godziny”.
Po przyjeździe do hotelu wieczorową porą postanowiliśmy zmyć z siebie kurz z Akropolu i pobiegliśmy z chłopakami na szybką kąpiel w morzu. Słońce już zachodziło nad horyzontem, ruiny bizantyjskiego zamku nabierały ciemnych odcieni, woda w morzu była nadal przyjemnie ciepła po całym dniu operowania słońca. W naszym hotelu wieczorem zaplanowany był wieczór grecki. Mimo, że nie mieliśmy w planach zabawy przy greku Zorbie i zmęczenie po całodniowej wycieczce brało górę, zmusiliśmy się żeby zejść nad basen i pooglądać pląsających Greków i Greczynki w ludowych strojach. Całą imprezę nadzorował kierownik hotelowej restauracji Sakis, którego było wszędzie pełno. Idealny człowiek na idealnym stanowisku. Dzień w dzień szalał w restauracji, na stołówce, przy basenie, aktywny od rana do wieczora, rzucając do gości często zwroty w języku polskim. Jeśli nawet więc nie mieliśmy zamiaru uczestniczyć w imprezie przy basenie to dwa dzbanki wina, przekąski i patera owoców od Sakisa przekonały nas żeby na dłuższą chwilę zostać.
Wtorek, 15 sierpnia, zaczynamy zwiedzanie samodzielne. W tym celu wynajęliśmy na tydzień samochód. W naszej małej sezonowej miejscowości niestety nie było wypożyczalni samochodów, co sprawdziłem jeszcze przed wyjazdem. Można było skorzystać z oferty licznych wypożyczalni w Salonikach, które oferowały dostarczenie za dopłatą wozu pod hotel, ale cenowo wyszło to porównywalnie z ofertą przez biuro podróży na miejscu w hotelu. Skorzystaliśmy więc i rano po śniadaniu sympatyczny Pan podstawił nam białą, pięciodrzwiową Toyotę Yaris. Formalności związane z wynajęciem auta trwały kwadrans. Wynajem samochodu z pełnym ubezpieczeniem kosztował nas około 45 EUR za dzień. To kolejna usługa, która w Grecji, porównując np. z podobną na wyspach Kanaryjskich czy chociażby kontynentalnej Hiszpanii wypada niestety drogo. Paliwo też obciąża po kieszeni. Benzyna 95 pb kosztowała około 1.4-1.5 EUR za litr. W tym samym okresie paliwo w Polsce było o około 1,5 zł. tańsze na litrze. Na szczęście Toyotka okazała się mistrzem oszczędności. Trafił nam się samochód z przyzwoitym silnikiem 1,33 l., który znakomicie sprawował się zarówno na krętych, górskich stromych drogach jak i na autostradzie gdzie rozpędzał się ponad 150 km/h. Auto spalało średnio niewiele ponad 6 l. na 100km. Fajne małe autko, w którym nikt nie narzekał na ciasnotę a i wszystkie bagaże, z którymi wędrowaliśmy a więc ręczniki, karimaty, parasole, sprzęt do snorkelingu, plecaki ze sprzętem foto i dronem zmieściły się bez problemów do bagażnika.
Wyruszyliśmy w stronę Olimpu. Szczyty masywu widzieliśmy z balkonów naszych pokojów hotelowych. Wieczorami przy butelce wina na tarasie obserwowaliśmy świetlne impresje towarzyszące zachodom słońca nad boskim Olimpem. Czas było przyjrzeć się siedzibie Bogów z bliska. Zajechaliśmy do małej miejscowości Litochoro u podnóża masywu. To taka nieformalna brama wjazdowa dla wszystkich udających się na zalesione wzgórza spowite chmurami. Tak się złożyło, że 15 sierpnia to święto Matki Boskiej Zielnej, hucznie obchodzone w Polsce, ale równie uroczyście w Grecji. Grecy to bardzo religijny naród, głównym wyznaniem jest Grecki Kościół Prawosławny. Ma on oficjalny status religii państwowej, coś o czym pewnie wielu Polaków nie rozumiejących konieczności rozdziału Państwa od Kościoła marzy. Kamienny kościółek przy głównym rondzie w miejscowości Litochoro był wypełniony po brzegi wiernymi, z trudem znaleźliśmy miejsce na parkingu w pobliżu i poszliśmy się przejść po uliczkach miasteczka. Jest ładnie położone na stromym wzgórzu, ale niewielkie i życie koncentruje się w zasadzie w knajpkach wokół ronda, placyku przy kościele i małym parku niedaleko. Kiedy tłumy wiernych wyległy z kościoła a nowe rzesze wyznawców wjechały samochodami do miasta utworzył się gigantyczny korek, który je zatkał na długi czas. Spieszyliśmy się wyjechać z parkingu ale wąskie drogi były totalnie zakorkowane przez samochody lokalsów i autokary z turystami i staliśmy dobre pół godziny w miejscu żeby tylko wyjechać ze żwirowego parkingu.
Na szczęście po pozostawieniu Litochoro w oddali, szosa się przerzedziła i dalej w górę masywu pięliśmy się już pustą jezdnią. Dobra, asfaltowa, równa droga prowadzi serpentynami pod górę aż na wysokość ponad 1100 m n.p.m. Zmienia się wysokość, krajobraz i temperatura. Mimo, że na nizinie nad morzem panuje ponad 30 stopniowy upał, tutaj w górach powietrze było bardzo rześkie i przyjemne. Fantastyczną cechą w greckich górskich miasteczkach ale także na szlakach i przy drogach są naturalne źródełka z wodą. Wody górskich cieków spływają w dół a mieszkańcy zagospodarowują te ujęcia tworząc kamienne ujęcia dla spragnionych. W miasteczkach takie ujęcia maja bardziej artystyczną formę, często są umieszczane imiona i nazwiska fundatorów takich ujęć. W górach są to proste kamienne wodopoje. Jest ich bardzo dużo, praktycznie co kilkaset metrów można znaleźć takie miejsce i schłodzić się orzeźwiającą wodą. Smak ma rewelacyjny, można ją pić litrami i jest za darmo. Mieszkańcy górskich wiosek nie musza więc płacić za wodę, mając ją w rzeczywistości doprowadzoną do domu z górskich strumyków. Podczas zwiedzania mieliśmy zawsze ze sobą kilka małych butelek plastikowych, które napełnialiśmy co jakiś czas w źródełkach. Nie ma praktycznie żadnego powodu i uzasadnienia żeby w tej części Grecji wydawać pieniądze na butelkowaną wodę. Źródlana jest powszechnie dostępna, smaczna , zdrowa i darmowa. Nawet w restauracji, robiąc dla przykładu kawę mrożoną, widziałem, że kelner uzupełniał napój wodą z kranu.
Po kilkunastu kilometrach jazdy pod górę dotarliśmy do końcowego przystanku na szlaku. Asfaltowa droga zmieniła się w kamienistą drogę, na końcu której znajdowało się Prionia. Jest to placyk odgrodzony szlabanem gdzie znajduje się mała tawerna. Nie ma tu nic ciekawego do zobaczenia, można się napić kawy i cos zjeść. Zostawia się tu wzdłuż drogi samochód, żeby udać się w trekking wytyczonymi szlakami po górach. Można z tego miejsca wyruszyć w drogę na najwyższy szczyt Olimpu a zarazem Grecji – Mitikas. Zewsząd górują zalesione wysokie szczyty masywu. Próbowaliśmy podlecieć dronem w górę żeby objąć kamerą masyw Olimpu ale okazało się to niemożliwe. Musielibyśmy podejść w górę jeszcze pieszo wiele metrów, żeby móc to jakoś ogarnąć. Prionia leży na wysokości ponad 1100 m n.p.m natomiast do szczytu jest jeszcze prawie 3 razy tyle. Mitikas , najwyższy szczyt ma 2918 m. n.p.m. Poszliśmy trasą w górę żeby po kilku minutach lekkiej wspinaczki po wytyczonym szlaku dotrzeć do wodospadu Enipeas i zrobić sobie kilka zdjęć. Tu bije źródło rzeki Enipeas, która spływa w dół przez Olimpijski Park Narodowy do Litochoro. Niedaleko miasteczka znajduje się wąwóz o tej samej nazwie, przez który płynie ta właśnie rzeczka i który należy do lokalnych atrakcji turystycznych. Wejście do wąwozu znajduje się na północy miasteczka. W drodze powrotnej ze szczytu odwiedziliśmy w Parku Narodowym, klasztor Św. Dionizosa. Znajduje się tu mały kościółek a wokół zabudowania klasztorne. Wszystko otoczone wysokim kamiennym murem. Wygląda to jak mała twierdza obronna, z wieżą z bramą a wewnątrz znajdują się krużganki. Centralnie stoi kościółek. Klasztor został niedawno odrestaurowany po zniszczeniach jakich doznał od nazistowskich okupantów podczas wojny. Większość kościołów i klasztorów jest otwarta dla zwiedzających. Kościoły, nawet te najmniejsze są bardzo bogato wyposażone w złocone ikony, freski na ścianach, obrazy i mnóstwo złoceń. Charakterystyczne są zazwyczaj małe otwory okienne i ciemności panujące wewnątrz świątyń. Ostatnim przystankiem na terenie Olimpijskiego Parku Narodowego był postój w schronisku górskim Stavros na wysokości 944 m n.p.m. Rozciągają się stad piękne widoki na wybrzeże Morza Egejskiego.
Zostawiliśmy w oddali wspaniałe widoki z góry i ożywcze górskie powietrze. Było już dobrze po południu i zamarzyła nam się kąpiel w morzu. Wybraliśmy się w tym celu do miejscowości Paralia Koulouras około 35 km. na południe od Litochoro. Wybraliśmy kawałek plaży na południowym krańcu miasteczka Nea Mesangala. Niewątpliwą zaleta tego miejsca jest bardzo szeroka piaszczysta plaża. I prawie całkowity brak ludzi. Znajdują się tu tylko prywatne działki z przyczepami kempingowymi i domki wypoczynkowe. Plaża nie ma żadnej infrastruktury typu leżaki, restauracje czy prysznice. Nie ma też niestety drzew czy skał żeby schronić się przed mocno operującym słońcem. Niezbędne są parasole, w które na szczęście się zaopatrzyliśmy jeszcze w Polsce. Nie ma jednak najmniejszych problemów żeby zakupić odpowiednie wyposażenie na miejscu w Grecji. Zwłaszcza w okolicach licznych kempingów rozmieściły się sklepiki z odpowiednim towarem. Kilka godzin na mocnym słońcu greckim naładowało nas pozytywnie na kilka następnych dni. Do hotelu wróciliśmy po zmroku na kolację.
Kolejny piąty dzień rozpoczęliśmy od zwiedzenia najbliższej naszemu miejscu zamieszkania atrakcji, czyli zamku Platamon. Kilka minut po 8-mej byliśmy już pod białymi, nieźle zachowanymi murami średniowiecznej warowni. Budowla została wzniesiona podczas IV wyprawy krzyżowej w 1204 r. W bardzo dobrym stanie są mury zewnętrzne oraz potężna, sześciokątna wieża wewnątrz. Reszta wewnętrznych budowli uległa zniszczeniu i pozostały po nich mało atrakcyjne ruiny, czasem zaledwie kilka kamieni. Stoi kilka armat na drewnianych lawetach i to w zasadzie wszystkie pozostałości bo burzliwych latach krucjat oraz późniejszej okupacji Turków. Na terenie zamku rosną drzewka, jest zielono, można przysiąść sobie na kamieniu w cieniu drzewa oliwnego i oddać się kontemplacji. W niektórych miejscach można wspiąć się na szczyt murów obronnych skąd można podziwiać piękną panoramę wybrzeża. Wstęp na zamek kosztuje 2 EUR od osoby dorosłej. U stóp wzgórza na którym położony jest zamek Platamon znajduje się miasteczko Panteleimonos. Jak już wspominałem na wstępie my mieszkaliśmy w Parali Panteleimonos czyli plażowej dzielnicy tej właśnie miejscowości spod zamku.
Jest to jednak współczesne, nowożytne wydanie miasteczka, ponieważ istnieje też stare Palaios Panteleimonos. Jest to istna perełka położona w górach kilka kilometrów dalej po drugiej stronie trasy szybkiego ruchu. Należy wspiąć się tam wąskimi serpentynami ale każdy krok w górę jest tego warty. Mała wioska położona jest na stromym zboczu, z której widać w dole zarówno nowe Panteleimonos, zamek Platamos jaki i błękitne kolory Morza Egejskiego w tle. Stara wioska ma wąskie, brukowane kamieniem uliczki, nie da się do niej wjechać samochodem, należy go zostawić na parkingu nieopodal. Zabudowa została zachowana a w dużej mierze odrestaurowana tak jak wyglądało to kilkaset lat temu. Jest bajkowo, domy są zbudowane w większości z kamieni, z elementami drewnianymi, kryte czerwoną ceramiczną dachówką. Miasteczko wypełnione jest sklepikami z pamiątkami i tawernami. Centralne miejsce zajmuje kościółek przy małym placyku na którym rosną dwa wielkie, wieloletnie drzewa. Cień z ich konarów pozwala zasłonić cały placyk i dać wspaniały chłód. Usiedliśmy w kawiarence przy placyku i sącząc zimną kawę napawaliśmy się widokiem jak z bajki. Po drugiej stronie placyku w cieniu starego platana i pod sufitem z gęstych winorośli rozłożyły się tawerny. Te ożywają dopiero pod wieczór kiedy zaczyna się życie towarzyskie. W dzień prym wiodą kawiarnie. Wioska górska żyje z turystów, którzy przybywają tu tłumnie. Jest to miejsce które należy koniecznie odwiedzić i zatrzymać się na dłuższą chwilę. Po uliczkach błąkają się psy i koty. Te pierwsze oczywiście chętnie poddawały się pieszczotom Igora, który żadnemu psiakowi nie przepuścił małego drapaka. Koty jak to koty miały wszystko i wszystkich gdzieś. Z żalem pożegnaliśmy wioskę Palaios Panteleimonas obiecując sobie, że w miarę możliwości jeszcze tu wrócimy.
Wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy na południe do Rapsani. To miasteczko górskie na terenie słynącym z uprawy winorośli. Jeden ze szczepów lokalnego wina nosi nazwę Rapsani i można je zamawiać w tawernach w okolicy. Rapsani jest oddalone o około 30 km. od zamku Platamon. Widoku zbyt wielu upraw winorośli nie uświadczyliśmy po drodze. Owszem dostrzegliśmy kilka pól ale nic spektakularnego. Rapsani jakżeby inaczej położone jest na zboczu góry, dojazd odbywa się krętymi drogami a w samym miasteczku należy ostrożnie manewrować na wąskich uliczkach mijając domy i inne samochody na centymetry. Centralny punkt miasteczka to jakżeby inaczej duży plac w cieniu rozłożystych drzew. A na tym placyku znajdowało się kilka tawern. Dlaczego zapamiętam Rapsani na długo? Zjadłem w jednej z tawern na placyku najlepsze żeberka jagnięce na tym wyjeździe i jedne z najlepszych w życiu. Ale zanim to nastąpiło zrobiliśmy sobie wycieczkę po miasteczku schodząc uliczki w dół i w górę podziwiając widoki na okolicę. Na jednej z uliczek spotkaliśmy mężczyznę, który słysząc naszą polską mowę, przemówił do nas językiem Mickiewicza. Okazało się, że wiele lat temu po studiach pracował w Warszawie przez kilka lat i mieszkał na Mokotowie. Gorąco było bardzo ale licznie rozmieszczone źródełka z górską wodą skutecznie dodawały nam sił.
Ponieważ zbliżała się pora obiadowa zeszliśmy w końcu na centralny plac i wybraliśmy na posiłek tawernę o nazwie Matka Wina Rapsani. Był to świetny wybór i najjaśniejszy punkt naszej wycieczki do tej górskiej miejscowości. Nazwę tawerny Krasomana Rapsanh na Matka Wina przetłumaczył Justynie usłużny gość ze stolika obok. Siedzieliśmy przy jednym ze stolików krytych płóciennym obrusem w czerwoną kratę w cieniu rozłożystego platana. Kelner postawił przed nami karafkę czerwonego wina i zamówiliśmy obiad. Po chwili raczyliśmy się soczystą ,świeżą sałatkę grecką maczając białe pszenne pieczywo w oliwie. Kelner nie znał żadnego znanego nam języka, ale mimo wszystko zdołaliśmy zamówić coś z menu. Pojawiły się przed nami półmiski z pieczonymi na grillu jagnięcymi żeberkami. Palce lizać. Dosłownie ociekały delikatnym tłuszczykiem z żeberek. Ziemniaki pokrojone grubo w łódeczki też z rusztu i do tego tzatziki z gęstego jogurtu uzupełniały orgię kubków smakowych. Wiatr leniwie poruszał liśćmi nad nami, wino przyjemnie rozlewało się po gardle, wokół przy stolikach lokalni mieszkańcy gwarnie świętowali posiłek. Z tawerny rozciąga się widok na sąsiednie wzgórze pod drugiej stronie szerokiej doliny. Mogliśmy tu siedzieć i siedzieć i aż żal było się zwlec, wsiadać do samochodu i wracać na wieczór do hotelu. Tu czekała nas mała niespodzianka.
Po powrocie i odświeżeniu się, odkorkowaliśmy butelkę wina i usiedliśmy na werandzie żeby podziwiać zachód słońca nad Olimpem, kiedy usłyszeliśmy dźwięki orkiestry z ulicy pod nami. Dokładnie naprzeciwko naszego budynku ustawiła się kilkudziesięcioosobowa orkiestra dęta złożona z młodych ludzi. Wysłuchaliśmy kilku utworów, ciekawych przeróbek współczesnych hitów, oglądając przy tym występ artystyczny kobiecej części orkiestry i jakież było nasze zdumienie kiedy okazało się, że to polska orkiestra dęta OSP ze Słupca. Dowiedzieliśmy się o tym kiedy Igor skoczył na dół wrzucić kilka euro do kapelusza i dostał w zamian płytę z utworami zespołu, na okładce której brzmiała ich nazwa i opis. Grali przednie.
Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie , żeby zjeść śniadanie i udać się w odległą podróż do Meteorów. Odległość z naszego hotelu do Meteorów to około 150 km. Droga przez Larise i Trikale jest znakomita, częściowo bezpłatne autostrady, częściowo drogi szybkiego ruchu, rano nie było nadmiernego ruchu i 2 godziny później, około 9:30 rano wjeżdżaliśmy na magiczne wzgórza nieopodal miasteczka Kalabaka. Przed miasteczkiem należy skręcić w prawo aby dostać się na okrężną drogę biegnącą wśród wzgórz Meteorów. Sposobów na zwiedzanie klasztorów w Meteorach jest pewnie wiele. Kiedyś zwiedzający musieli urządzać sobie forsowny trekking, żeby podziwiać formacje skalne i umieszczone na ich szczytach klasztory. Dziś wzdłuż najważniejszych punktów wiedzie dobra asfaltowa droga, z licznymi zjazdami na poboczach aby zatrzymać się i zrobić zdjęcia. Meteory słyną z 24 prawosławnych monastyrów, które powstawały od czasów średniowiecza, wzniesionych na piaskowych szczytach skał. W zamierzchłych czasach pustelnicy i zakonnicy dostawali się do monastyrów za pomocą drabin, sznurowanych wymyślnych wind. Na szczęście obecnie umożliwia się turystom mnie uciążliwy dostęp do zabytków. Współcześnie zamieszkanych i udostępnianych dla turystów jest 6 monastyrów, 4 męskie i 2 żeńskie.
My zdecydowaliśmy się odwiedzić 3 z nich a zaczęliśmy od żeńskiego klasztoru św. Stefana z XVI w. Wejście prowadzi kamiennym mostkiem przerzuconym nad głęboką przepaścią. Duży kamienny budynek a wewnątrz podwórko, krużganki, ogród i kościół. Imponujący widok z drugiej strony na położone w dole miasteczko Kalabaka. Monastyr został poważnie zniszczony przez naloty nazistów podczas II w. światowej ale potem świetnie zrekonstruowany przez zakonnice. Klasztor ma dogodny parking i łatwe dojście do budynków bez konieczności wspinania się. Idealny na początek. Kolejnym punktem przystankowym dla nas był Wielki Meteor – klasztor Przemienienia Pańskiego. Ten najstarszy klasztor zwany też Megalo Meteoro powstał w 1336 r. To największy obiekt z udostępnianych klasztorów. Położony jest imponująco na szczycie skały i aby do niego się dostać należy pokonać 192 stopni wąskich schodów na zboczu wzniesienia. Parkowanie jest skomplikowane, ponieważ przy samych schodach prowadzących do monastyru jest tylko niewielki placyk, gdzie można zawrócić i przeznaczony jest dla autokarów. Parkowanie prywatnych aut odbywa się zatem wzdłuż drogi, czasem na ostrych wzniesieniach czy spadkach i nieodzowny jest w takim przypadku przydrożny kamień podłożony pod koła. Nie jest to miejsce dla niedzielnych kierowców. Około 11:00 rano był tu już gigantyczny ruch, wszyscy przybywający do Meteorów koniecznie chcą zobaczyć największy z klasztorów. Wewnątrz monastyr jest rozległy z rozlicznymi placykami, zabudowaniami i imponującą cerkwią jak zwykle w tego typu przybytkach kapiącą od złota i udekorowaną licznymi ikonami. Są tu też zabudowania pokazujące jak kiedyś funkcjonował klasztor z pomieszczeniami kuchennymi, bibliotekami, warsztatami itp. Są studnie, ogrody i oczywiście fenomenalne widoki na dolinę w dole ale również na inne okoliczne klasztory. Wrażenie robi pomieszczenie wypełnione czaszkami i kośćmi zmarłych – tzw. Ossuarium. Na terenie klasztoru są liczne źródełka z krystalicznie czystą i zimną wodą. Nieodzowne po pokonaniu 192 schodów w upale. Wielki Meteor to klasztor męski a braciszkowie współcześnie trzepią niezłą kasę na turystach. Do każdego z monastyrów pobierana jest opłata za wstęp, zwykle około 3 EUR od osoby dorosłej, dzieciaki za darmo.
Niemniej jednak muszę przyznać, że warto. Po opuszczeniu murów Wielkiego Meteora przeszliśmy się pieszo w dół w kierunku zaparkowanego samochodu i zrobiliśmy sobie odpoczynek na skale nieopodal klasztoru Varlaam, do którego już nie wchodziliśmy. Jest stąd fajny widok na zwiedzany chwilę wcześniej Megalo Meteoro. Można też stąd bezpiecznie puścić drona. Trzecim klasztorem, który zwiedzaliśmy od środka tego dnia był żeński monastyr św. Barbary – Roussanou. Można się do niego dostać z dwóch stron, z dołu lub od góry, ponieważ położony jest na występie skalnym w połowie wzniesienia. Zaznaczam, że droga prowadząca z góry jest łatwiejsza. Wybraliśmy drogę od dołu, znowu wspinając się pod górę ścieżką i schodami w lesie. Przynajmniej nie paliło nas słońce w plecy. Klasztor jest malutki i skromny w porównaniu z poprzednimi, ale spektakularnie umieszczony niczym w orlim gnieździe. Przejście do niego prowadzi wzdłuż wąskich kamiennych mostków zawieszonych wysoko w górze. Wewnątrz kilka pomieszczeń, małe muzeum z freskami i z ekspozycją ikon i tyle. Podążając po opuszczeniu klasztoru, nadal ścieżką w lesie w górę wzniesienia, można dostać się po dość męczącej i wyczerpującej wspinaczce na fajny skalny punkt widokowy z widokiem na zalesione zbocza i nagie skalne wystające z tej zieleni szczyty. Pomiędzy wzniesieniami ciągnie się wąska asfaltowa nitka prowadząca do Kastraki, kolejnego miasteczka leżącego u stóp piaskowego masywu. Podążyliśmy tą drogą do miasteczka mijając po drodze jeszcze jeden klasztor – Agios Nikolaos, u stóp którego uprawiane są winorośla.
Kastraki to typowe turystyczne miasteczko z pięknymi widokami z licznych tawern na olbrzymie skalne formacji Meteorów. My pojechaliśmy na obiad do Kalambaki, skąd widok jest równie imponujący. Posiłek zjedliśmy w jednej z licznych knajp w centrum miasteczka. Wycieczka do Meteorów to punkt obowiązkowy podczas pobytu w Grecji, oprócz walorów edukacyjnych i wzrokowych ma też zalety dobrego, intensywnego wysiłku fizycznego na świeżym powietrzu. Choć dla Igora i tak najważniejszym wydarzeniem dnia był zakup hełmu spartańskiego. Ukoronowaniem wizyty w Meteorach były lody i mrożona kawa w kafejce a potem około 16-tej ruszyliśmy w drogę powrotną do Pantaleimonos. Ponieważ dobrze się jechało i mieliśmy dobry czas a nie spieszyło nam się do hotelu, w drodze powrotnej postanowiliśmy zboczyć w prawo i odwiedzić wioskę Ampelakia.
Miejscowość leży na skraju masywu Ossa, około 30 km. od naszego hotelu. Cechą charakterystyczną jest, że wjeżdża się do niej stromymi, krętymi podjazdami. Droga, około 5 kilometrów, pnie się wysoko, wysoko w górę i w końcu kończy na małym parkingu wyłożonym białym kamieniem. Jest tu bardzo ładny widok na wąwóz Tempe. Miasteczko ma kilka ładnych budynków, część zabytkowych, kamiennych starannie odnowionych, sympatyczny ryneczek, niczym nie wyróżniający się kościółek i …zero ludzi. Przynajmniej takie sprawiało wrażenia o 17 tej po południu. Miejscowość była totalnie wymarła, żadnych tubylców, knajpki przy ryneczku ziały pustkami, na ulicach przechadzał się kot i jakaś inna para zabłąkanych jak my turystów. Cisza, spokój, popołudniowe słońce, bielone mury domów, sącząca się krystaliczna woda ze źródełka. Nie działo się nic. Po tej kontemplacji w ciszy w oderwanym od współczesnego zgiełku miasteczku, zjechaliśmy niechętnie w dół do doliny i dotarliśmy do hotelu na kolacje.
Kolejny siódmy dzień pobytu w słonecznej Grecji przeznaczyliśmy na zapoznanie się z morzem i plażą. Ale nie tą położoną w bezpośredniej bliskości hotelu, tylko postanowiliśmy wypuścić się na zwiedzanie wybrzeża na południe od naszej miejscowości. Pierwszy przystanek zaplanowaliśmy na plaży Platia Ammos. Zlokalizowana jest między miejscowościami Stomio i Kokkino Nero. Znajduje się około 3 km. na północ od tej ostatniej miejscowości. Dojście albo pieszo albo dojazd samochodem. O 9 rano na szczęście było jeszcze pełno miejsc do parkowania przy drodze bezpośrednio przy plaży. Jest też wygodny parking. Platia Ammos to piękna, średniej wielkości zatoczka z szeroką kamienistą plażą składającą się z małych kamieni i żwirku. Wygodna bo piasek nie klei się do wszystkiego. Pośrodku jest tawerna nad samą plażą i sklepik z napojami oraz toalety. Są leżaki do wynajęcia w zamian za zamówienie jakiegoś napoju w barze. Prysznic przy wyjściu, pośrodku plaży. Z jednej strony plażę zamykają duże, widowiskowe głazy. Idealne do robienia fotek, jeśli ktoś się ładnie prezentuje w bikini. Zaletą zatoczki jest krystalicznie przejrzysta woda o pięknym kolorze. W wodzie pływają kolorowe rybki, można fajnie spędzić czas w wodzie w masce z rurką. Dzieciaki nie wychodziły godzinami z wody nurkując z maskami. Przy brzegu sympatyczne fale. Podłoże w wodzie jest piaszczyste. Plaża otoczona od lądu wysokimi drzewami, w razie upałów można się schronić w cieniu drzew. Bardzo sympatyczne, spokojne miejsce oddalone od zgiełku kurortów turystycznych.
Popływaliśmy, pobyczyliśmy się i przed 14tą ruszyliśmy dalej na południe do miejscowości Kato Polidendri (Pirgos Polidendri). Przy głównej drodze przechodzącej przez małą letniskową wioskę, na wzgórzu, zatrzymaliśmy się w tawernie na obiad. Restauracja rodzinna Paradise położona jest na wzgórzu. Zewnętrzna część restauracji na dworzu przykryta jest gęstym dachem winorośli dającym przyjemny chłód. Nad naszymi głowami zwisały kiście białych winogron. Knajpę prowadzi rodzina, córka podawała do stołu, w kuchni pracowali ojciec z matką, wszystko otwarte na widok gości. Jedzenie palce lizać w bardzo przystępnych cenach, sałatka 6 EUR, souvlaki z frytkami 8 EUR, wino 0,5 l. 4 EUR. Aż się nie chciało wstawać od stołu po 2 karafkach wina. Odjechaliśmy kilkadziesiąt metrów od knajpy w jedną z bocznych uliczek prowadzących w kierunku morza. Tam zeszliśmy kamiennymi schodkami na dziką niewielką plażę gdzie byliśmy jedynymi gośćmi. Wybrzeże było piaszczysto żwirkowe, woda przejrzysta jak wszędzie w okolicy z dużą ilością kamieni i jeżowców w wodzie. Takich małych piaszczystych zatoczek jest tutaj pełno co kilkaset metrów kolejna. Zrobiliśmy sobie sjestę poobiednią, polataliśmy dronem wzdłuż wybrzeża i przy zachodzącym słońcu ruszyliśmy w drogę powrotną. Z innych plaż, które mijaliśmy jadąc wzdłuż wybrzeża i mijając różne miejscowości na uwagę zasługują plaże w Koutsoupia i Paliouria. Obie plaże położone w małych miejscowościach turystycznych, szerokie, ładne, piaszczyste. Obie zagospodarowane z udogodnieniami jak prysznic, toaleta czy bar z leżakami. Niestety również z dużą ilością turystów ze względu na bliskość do zabudowań. Warto też zwrócić uwagę na małe kameralne zatoczki jeszcze przed samym Koutsoupia, często z zejściem prosto z drogi chaszczami w dół do wody. Natomiast mijane przez nasz szerokie piaszczyste, bezdrzewne w Veliki wyglądały bardzo mało atrakcyjne. Co prawda szerokie, wielokilometrowe ale bez wyrazu, płaskie, bezludne, gołe, mało przytulne i puste. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na popołudniową kawę frappe w kafejce VeliCafe przy plaży w Velice.
Kolejny, już ósmy dzień pobytu w Grecji, spędziliśmy na wykopaliskach archeologicznych. Okazją ku temu była wizyta w Dion, miejscowości położonej pomiędzy wybrzeżem a masywem Olimpu. W latach swojej świetności, czyli za czasów Aleksandra Wielkiego (Macedońskiego) Dion był ważnym ośrodkiem religijnym, kulturalnym i sportowym. Odbywały się tu Igrzyska Olimpijskie ku czci Zeusa. Aleksander Wielki przed wyruszeniem na wojnę z Persami, składał w Dion ofiary za pomyślność swoich bitew. Dzisiaj mieści się tu park archeologiczny położony na ponad 150 hektarach. Wstęp w wysokości 8 EUR jest mocno wygórowany jak za atrakcje, które czekają na turystów. Bądźmy jednak realistami, czego można się spodziewać po wykopaliskach na terenie miasta sprzed ponad 2,5 tysięcy lat? Kupy kamieni. I właśnie kupę kamieni można tu zobaczyć. Niestety nie przetrwały do współczesnych czasów żadne okazałe budowle, łuki triumfalne, akwedukty czy świątynie. Szkoda, że nikt nie próbował nawet zrekonstruować części z takich obiektów (oprócz teatru hellenistycznego) aby uzmysłowić zwiedzającym jak mogło ongiś wyglądać to starożytne miasto. Prawdę mówiąc należy wykorzystać swoją wyobraźnię do maksimum aby zwizualizować sobie na tym obszarze miasto z czasów macedońskich a potem rzymskich.
Teren do obejścia parku archeologicznego w Dion jest ogromny a obiektów wzbudzających zainteresowanie zaledwie kilka. Po świątyni Izydy pozostało zaledwie kilka marmurowych kolumn i postumentów położonych wśród sitowia nad sztucznym stawem z przyległymi kanałkami. Po teatrze rzymskim pozostały mury wystające zaledwie na około 1 metr w górę, ale dobrze pokazują jak ten obiekt kiedyś wyglądał. Największym obiektem i najlepiej utrzymanym jest odkryty teatr hellenistyczny w formie półokręgu. Odkryty na początku XX w. i dokładnie zrekonstruowany w latach 80-tych dziś wykorzystywany jest latem podczas festiwalu olimpijskiego. Wszystkie wymienione budowle znajdowały się na skraju miasta, poza jego obrębem. W centrum znajdują się pozostałości po starożytnym mieście. Najlepiej prezentują się szerokie, wykładane marmurowym płytami ulice. Są tu ruiny domostw, łaźni, kościołów, rynku itp. Wszystko wykopane spod ziemi, ledwie przypominające czym faktycznie kiedyś było. Najciekawsze są odsłonięte piękne, kolorowe mozaiki, freski, fragmenty toalet i łaźni czy fragmenty dawnych murów miejskich z wielkich ociosanych kamieni.
Tego dnia żar lał się z nieba niemiłosierny. Z braku wyraźnych znaków informacyjnych, postanowiłem przejść się wzdłuż brukowanej marmurem drogi wśród wykopalisk i niestety okazało się, że droga prowadzi wokół całego miasta bez żadnych bocznych odnóg. I tak szedłem i szedłem powłócząc coraz wolniej nogami mijając co jakiś czas jakiś przewrócony fragment statuetki czy kawałek muru pośród wysokich, wyschniętych traw. Droga zdawała się nie mieć końca a słońce w południe paliło potwornie. Dotarłem w końcu do punktu wyjścia gdzie najciekawszym obiektem okazał się kran z zimną, życiodajną wodą. Bardzo męcząca wycieczka i chyba niespecjalnie ją polecam. W zupełności wystarczy wizyta w muzeum archeologicznym w centrum Dion, gdzie prezentowane są najciekawsze obiekty wydobyte z ziemi. Muzeum znajduje się kilkaset metrów dalej od wykopalisk. Tak wyczerpująca wycieczka skierowała nas w naturalny sposób w kierunku plaży. 15 kilometrów dalej usiedliśmy w restauracji przy szerokiej plaży Paralia Litochoro na mrożoną cafe frappe. Sama plaża, choć wypełniona mocno plażowiczami nie prezentuje się specjalnie interesująco.
Na wieczór natomiast zaplanowaliśmy sobie kolację w uroczym, starym Panteleimonas. Miejsce jest bajkowe, poprzednia wizyta nas urzekła do tego stopnia, że chcieliśmy spędzić tu trochę czasu również wieczorem, kiedy zapada zmrok a rozświetlone tawerny zapełniają się turystami. Popołudniowe światło było okazją żeby porobić trochę zdjęć uroczych brukowanych uliczek, kamiennych domów krytych czerwona dachówką, sklepików z miodem, suszonymi ziołami i winem. W takich okolicznościach przyrody, kolacja w tawernie Petrino, przy głównym placyku miasteczka, w cieniu platana i liści winorośli, spłukana czerwonym winem ku czci Dionizosa, okazała się ukoronowaniem męczącego dnia.
Kolejny dzień, kolejne wyzwanie. Po dokładnej analizie mapy, zdecydowaliśmy kierunek południe. Cel półwysep Pelion. Czekała nas długa, niepewna droga, więc wyjazd z hotelu po śniadaniu nastąpił już o ósmej rano. Do Volos (brzmi jak miejscowość z Gry o Tron) biegnie świetna, prosta droga, częściowo przechodząca w płatną (5 EUR) autostradę. Dzięki temu kilka minut po dziewiątej zjeżdżaliśmy już w lewo z trasy szybkiego ruchu i zaczęliśmy piąć się w górę wąską drożyną pośród zabudowań. GPS zgłupiał, znaków jak na lekarstwo a wąska uliczka nie przekonywała nas wcale, że jesteśmy na dobrym szlaku. A jednak tak było, kilka minut później po wyjechaniu z przedmieść Volos i opuszczeniu zabudowań droga zmieniła się w dobrej jakości asfalt a nas otoczyły lasy piniowe. Droga pięła się wysoko serpentynami w górę a za nami pozostawała w tyle zatoka Pagasyjska z głównym miastem – portem Volos. Droga zrobiła się naprawdę wąziutka, od przepaści w dół oddziela ją niziutki kamienny murek.
Dojechaliśmy do Makrinitsa, małej górskiej wioski z białymi domami. Samochody mijają się tu na szerokość żyletki. Szczęśliwie znaleźliśmy miejsce do zaparkowania przyklejając się do budynku na głównej i jedynej drodze biegnącej przez wioskę. Nie było to takie oczywiste, bo niewielki parking ocieniony wielkim platanem obok, był wypełniony po brzegi samochodami tubylców, którzy przybyli na niedzielną mszę świętą. Od parkingu odbiega w głąb miasteczka wybrukowana płaskimi kamieniami uliczka, którą podążyliśmy zupełnie nie wiedząc, co nas czeka za przysłowiowym rogiem. Po kilkunastu metrach uliczka odsłoniła przed nami cały urok miasteczka, pojawiły się urocze sklepiki, kawiarnie, hoteliki, donice z kwiatami. Po lewej otworzyła się panorama na leżące w dole miasto w zatoce, Volos, skrzące się w promieniach porannego słońca. Po prawej mijaliśmy domy budowane na kamiennej podmurówce, śnieżno białe, kontrastujące z ciemnymi drewnianymi balkonami i okiennicami. Kamienne bielone wapnem mury pokryte często pnączami winorośli, dachy z szarego łupka. Miasteczko perełka, z dopracowanymi szczegółami, dodatkami, ukwiecone a gdzie tylko możliwe z wysokimi liściastymi drzewami. Z zewnątrz, z oddali nikt nie zorientowałby się jak urokliwe i piękne jest to miasteczko ukryte wśród ściany zieleni. Coś wspaniałego i magicznego. Zamiast planowanego wstępnie kwadransa na szybki postój, zaopatrzyliśmy się w cynamonową cafe frappe w sympatycznej kawiarence i oddaliśmy się na ponad godzinę urokowi tego miejsca. Centralnym punktem wioski jest duży placyk ocieniony wielkimi wiekowymi platanami. Na nim znajdziemy stary, kamienny mały kościółek z wiekowymi ikonami wewnątrz. Obok duża fontanna z białego kamienia z pięknymi reliefami. Na placyku i wokół niego oczywiście pełno tawern ze stołami krytymi kraciastymi obrusami. Wyjątkowo piękne miejsce, z dala od uciążliwej cywilizacji, z wspaniałymi widokami na zatokę Pagasyjską. Zdecydowanie punkt obowiązkowy dla każdego turysty w zasięgu najbliższych 100 kilometrów. Do tego dla miłośników milusińskich, miasteczko opanowane przez tabuny kotów wylegujących się w słońcu.
Niechętnie zostawiliśmy Makrinitsa w oddali i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wąskie serpentyny górskie poprowadziły nas przez równie urokliwe miasteczka górskie Portaria i najwyższe w tym paśmie górskim Chania położone na wysokości 1200 m. n.p.m. Znajduje się tu nawet ośrodek narciarski. Chania leży centralnie na szczycie pasma górskiego, które biegnie środkiem wzdłuż półwyspu Pelion i rozdziela go na część zachodnią od strony zatoki Pagasyjskiej i wschodnią od strony morza Egejskiego. Stąd zaczął się ostry zjazd w dół w kierunku morza. Zakręt za zakrętem. Hamujemy mocno silnikiem gdzie tylko to możliwe, żeby oszczędzić przegrzane hamulce. Droga wije się wśród drzew cały czas w dół aż dojeżdżamy do Agios Ioannis, pięknej nadmorskiej miejscowości z białą żwirkowatą plażą i turkusowa wodą. Mijamy ją jednak, żeby nie wjeżdżać do turystycznej wioski i jedziemy na następną zatoczkę jakieś 2 kilometry dalej na południe. Wąziutkimi, wyłożonymi betonowymi płytami dróżkami, zjeżdżamy ostro w dół i znajdujemy miejsce na zaparkowanie samochodu przy drodze.
Schodki w dół i oto jesteśmy na plaży Papa Nero. Plaża jest w pełni zagospodarowana, nawet z deptakiem z latarniami. Oczywiście toalety i prysznice. Na nabrzeżu kilka tawern i restauracji oraz apartamenty wakacyjne. Mimo wszystko ilość turystów nie przytłacza i jest nawet kameralnie, jeśli odejdzie się kilkadziesiąt metrów w bok. Tam piaszczysto kamienista plaża nabiera bardziej dzikiego charakteru. Cień daje gęsta ściana wysokich drzew od lądu. Plaża jest szeroka a woda bezbłędnie przeźroczysta. W wodzie pływają ławice kolorowych rybek i meduzy. Znowu w ruch poszły maski i rurki do pływania. Świetne miejsce na południową sjestę z dobrą książką w ręku. Spędziliśmy tu 2 godzinki aż poczuliśmy pierwszy głód. Zebraliśmy manatki i ruszyliśmy w dalsza drogę na południe. Tym razem pojechaliśmy na oddaloną o 15 kilometrów dalej na południe, plażę Mylopotamos i był to nasz ostatni tego dnia postój po tej stronie półwyspu Pelion. W tawernie Kritamo, z pięknym widokiem na morze, zatrzymaliśmy się na obiad. Grillowane sardynki, kalmary, langustynki i krewetki. Sałatka grecka i dzbanek białego wina. Genialne proste jedzenie. Prosto z tawerny, wśród drzewek oliwnych, zeszliśmy ścieżką w dół na plażę. Składa się dwóch zatoczek przedzielonych występem skalnym wychodzącym w morze, w którym jest przesmyk, przez który można przejść. Zejście na piaszczysto żwirową plażę jest schodkami i jest ona dość mała. Wręcz klaustrofobiczna jeśli wziąć pod uwagę górujące nad nią klify. W dodatku cieszy się dużym zainteresowaniem i około piątej, szóstej po południu nadal było tu pełno ludzi. Nie sposób jednak odmówić jej uroku. Z praktycznych rzeczy jest tu prysznic i bar. Szmaragdowa woda jak wszędzie krystalicznie czysta a widoki świetne. Pomoczyliśmy się dłuższą chwilę i nadszedł czas na przeprawę przez masyw górski na druga stronę półwyspu.
Zjechaliśmy z gór prosto do miejscowości Kala Nera nad zatoką Pagasyjską. To sporej wielkości miasteczko rozłożone jest nad duża zatoką. Od razu przyszło nam na myśl, że to takie polskie Władysławowo. Miasto typowo i wyłącznie turystyczne, przy zatoczce długi deptak a w wzdłuż niego pensjonaty, restauracje, bary, ciągnące się po horyzont. Od strony wody plaża żwirowa zastawiona lasem parasoli i leżaków. Woda niestety już nie tak przeźroczysta i barwy raczej zielono-brązowej. Różnica między plażami, na których byliśmy wcześniej tego dnia diametralna. Bardzo dużo ludzi, głośno, kolorowo. Niemniej jednak, co kto lubi. W Kala Nero pewnie też można miło spędzić wakacje, jeśli szuka się urozmaiconego życia nocnego, a miejscowość oferuje bardzo dużo udogodnień dla turystów, których na odludnych, dzikich plażach ukrytych w gęstwinie brak. Skorzystaliśmy z szerokiego wyboru fastfoodowego i zjedliśmy po kebabie a na podziwianie pochylającemu się powoli słońcu za horyzontem, zdecydowaliśmy się na pyszną jak wszędzie dotąd, freddo coffee przy plaży. Do naszego hotelu pozostało nam jeszcze około 2 godzin drogi. Dojechaliśmy tam na 10 wieczorem i był to nasz najdłuższy dzień w trasie własnym samochodem podczas tego pobytu.
Rankiem następnego dnia obudził nas deszcz. Szok, deszcz w Grecji w wakacje w sierpniu. Nie była to na szczęście ulewa a drobny kapuśniaczek. Niemniej jednak padało. Po późnym śniadaniu wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy do Katerini. To średniej wielkości miasto oddalone 30 km. na północ od naszej miejscowości na trasie do Salonik. Pod względem ilości mieszkańców, niecałe 80 tysięcy, prawie dwukrotnie większe od powiedzmy Otwocka. Ulice od samego rana zakorkowane samochodami, tłok na chodnikach. Im bliżej centrum sytuacja na drogach robiła się coraz gorsza i trzeba było swoje odstać. Zostawiliśmy auto na podziemnym parkingu i poszliśmy się przejść po mieście. Jak na takie niewielkie miasteczko, uliczki w centrum przypominają raczej duże, ładne metropolie. Pełno sklepów, kawiarnie, sklepy mięsne, warzywniaki, piekarnie, sklepiki odzieżowe. Oddziałów bankowych, tak popularnych w Polsce jak na lekarstwo, za to zatrzęsienie aptek z widocznym podświetlonym zielonym krzyżem. Kilka ładnych ulic pretendujących do miana szykownych, modnych pasaży. Przez centrum biegnie piękny deptak z dosłownie setkami sklepików i butików. No nie wiem, ale wg. mnie to w Polsce i 500 tysięczne miasta nie mogą się pochwalić takim centrum. Usiedliśmy na kawę przy jednej z uliczek i obserwowaliśmy uliczny ruch. Miasto od rana tętniło życiem a ludzie wcale nie spieszyli się do pracy tylko zasiadali w kawiarenkach na kawę i papierosa. Był to poniedziałek, więc normalny powszedni dzień tygodnia. Tylko pozazdrościć Grekom stylu życia. Około popołudnia pogoda się wypogodziła, wiatr przewiał deszczowe chmury i znowu zaświeciło słońce. W dużym sklepie spożywczym na obrzeżach Katerini zrobiliśmy zakupy pamiątek w postaci butelek z oliwą, kozich serów, migdałów w miodzie itp. Całą resztę popołudnia spędziliśmy na basenie w hotelu. Wieczorem zwróciliśmy samochód.
W podobnym stylu upłynął nam kolejny dzień, tj. na plażowaniu się na basenie. Wypadało w końcu złapać trochę opalenizny na tym wyjeździe. Wieczorem wybraliśmy się pieszo wzdłuż plaży w kierunku zamku Platamon, który od zmroku był już podświetlony. Na końcu plaży, u stóp wzgórza, na którym gnieździ się zamek znajduje się tunel kolejowy. Ongiś wykorzystywany do transportu, dziś służy dla wtajemniczonych do przejścia między Panteleimonos a sąsiednią miejscowością Platamonas. Tunel nie jest rozreklamowany, wejście do niego można znaleźć za nowo wybudowaną restauracją i kawiarnią Galliardo. Fajne klimatyczne miejsce zbudowane z kamienia w stylu zamku, który nad nim góruje. Dobre miejsce na drinka o zachodzie słońca. My swojego drinka w zapadających ciemnościach wypiliśmy w knajpce na plaży wsłuchani w fale uderzające o brzeg. Następnego dnia, w środę przypadała nasza 20 rocznica ślubu. Tak, tak to już tyle lat minęło. Dzieciaki podrosły a my nadal młodzi i piękni jak żywcem wyjęci z 1997 roku. Cały dzień spędziliśmy na naszej plaży w Paralia Panteleimonos. Na tylu odległych plażach byliśmy, że wypadało również pójść na tą najbliżej naszego hotelu. Trzeba przyznać, że nasza plaża naprawdę daje radę. Jest szeroka, ciągnie się na długości kilku kilometrów i ma bardzo przyjemny drobny piasek. Co jakiś czas znajdziemy przy wyjściu z plaży prysznice, są bary, można wynająć leżaki. Jest swojsko ze względu na dużą ilość wczasowiczów greckich z okolicznych kempingów i bardzo sympatycznie. Zejście do wody jest żwirkowate, ale dalej jest już piasek i dość długo jest płycizna, wiec można sobie usiąść w wodzie i się opalać. Bezpiecznie również dla małych dzieci. Po plażowaniu obiad i sjesta w hotelu.
O 18 tej skorzystaliśmy z transportu ciuchcią, która kursuje spod naszego hotelu przez całą miejscowość Panteleimonos, po czym objeżdża wzgórze zamkowe i zjeżdża w dół po drugiej stronie do miejscowości Platamonas. Koszt podróży roundtrip 3 EUR. O ile miejscowość, w której mieścił się nasz hotel to mała dziura z kempingami, to już Platamonas aspiruje do miejscowości turystycznej na wyższym poziomie. Znajdziemy więc tu deptak nadmorski z latarniami i rachitycznymi nasadzonymi palmami. Są tawerny i bary przy samej plaży a od strony lądu dominują hoteliki, pensjonaty, sklepy z pamiątkami, lodziarnie. Jest mały kościółek przy morzu i spory port jachtowy. Ludzi też zdecydowanie więcej.
Zapadał zmrok i na naszą rocznicową kolację wybraliśmy tawernę Psaropoula przy samym porcie. Przy nabrzeżu kołysały się łodzie rybackie należące do właścicieli tawern na nabrzeżu. Seafood prosto z porannego połowu. Ogorzały wiekowy kelner o spracowanych dłoniach, być może współwłaściciel, był przesympatyczny. Kiedy chcieliśmy zamówić na wstępie dwie sałatki greckie stwierdził, że to za dużo i nie damy rady. Zacznijcie od jednej sugerował. Każda tawerna trochę inaczej przyrządza tak proste danie jak typowa sałatka, różnią się tak naprawdę jakimś szczegółem ale również wielkością. Zazwyczaj spokojnie starcza na dwie osoby i może wystarczyć za posiłek. Ta podana w Psaropoula była tak pyszna, albo byliśmy głodni jak wilki, że opędzlowaliśmy wielki półmisek raz dwa i zamówiliśmy kolejny. Kelner z wrażenia cmoknął w palce i nam pogratulował. Na główny posiłek zamówiliśmy doradę, solę, kalmary i dzban białego wina. Na wieść, że to nasza rocznica ślubu dostaliśmy na koszt knajpy kolejny dzbanek wina oraz na deser gorące pączki z lodami. Delicje. Ciuchcia odwiozła nas wieczorową porą do hotelu.
Ostatni dzień to już tylko chillout przy basenie i łapanie ostatnich promieni słońca. Na ostatni prawdziwie pyszny posiłek z lokalnych, greckich przysmaków udaliśmy się przedostatniego dnia przed wylotem do Polski do tawerny Filoxenia w naszej miejscowości Panteleimonos. Sympatyczna restauracja znajduje się kilkadziesiąt metrów od naszego hotelu przy głównej drodze. Jedzenie jak zazwyczaj palce lizać, atmosfera w tawernie sielska anielska, tych smaków wakacyjnej Grecji nie da się powtórzyć w domu. Tu po prostu trzeba przyjechać i się bez pośpiechu delektować. Pomysł wyjazdu do Grecji i lokalizacja na Riwierze Olimpijskiej uważam za bardzo trafiony. Zwłaszcza, że był to niejako nasz sentymentalny powrót do kręgu kultury hellenistycznej po 20 latach od wyjazdu poślubnego na Kretę. Grecja czaruje swoją kulturą, porywa prostym, smacznym, aromatycznym jedzeniem, uwodzi widokami i zachwyca morzem. To jest i zawsze będzie sprawdzone i pewne miejsce na wspaniałe wakacje.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0