Podróże bliskie i dalekie
Opis spisany z bloga, pisanego na żywo podczas wyjazdu.
Piątek 17 października
Przyszedł piątek. Martinez poleciał do Aten i się pewnie świetnie bawi. W Polsce leje deszcz i pogoda wybitnie jesienna… Został ostatni tydzień. W przyszły piątek mniej więcej o tej samej porze będziemy lecieć do Amsterdamu. Zostawimy za sobą troski, smutki, rozczarowania, mówię oczywiście o pracy 😉 i mam nadzieje rozpoczniemy fantastyczną podróż na wyspy Galapagos. U nas pochmurno i deszczowo, pożółkłe liście opadają z drzew, zresztą w Peru temperatury są podobne. W Juliaca, niedaleko jeziora Titicaca wręcz dziś tylko 3 stopnie na plusie. Chciałbym żeby to już dziś był przyszły tydzień. Chce stąd wyjechać jak najszybciej…
Amstel 24 października
Dotarliśmy… na razie do Amsterdamu. Bez przygód. Przełykając z trudem surowego tuńczyka na kolację i popijając czerwone wino. Dlaczego z trudem ? Ano chyba dopadł mnie jakiś wirus. Koleżanki z pracy chorowały od tygodni, trzymałem się od nich z daleka, żona chorowała od tygodnia, trzymałem się od niej z daleka, a tu jak na złość w dzień wyjazdu zaczęło mnie strasznie boleć gardło i głowa. Liczę na apteczkę doktora G. Jeśli jego medykamenty nie pomogą to jestem ugotowany. Kiepsko jechać na wakacje będąc chorym 🙁 Robię dobrą minę do złej gry. Martinez jest pełen wigoru i entuzjazmu. Właśnie czyta relacje z podróży po Peru innych blogerów i co chwila wykrzykuje jakieś rewelacje o cenach i czasie podróży. Podobno w Peru drugim najpopularniejszym daniem po kurczaku jest świnka morska. U nas w Polsce zwykła świnka. Co kraj to obyczaj. Przed nami 3 godziny oczekiwania na kolejny samolot do Quito. Najchętniej poszedłbym spać i obudził się na miejscu zdrowy 🙂
Jeszcze Amsterdam
W Amsterdamie na lotnisku leczyłem chorobę. Starą inkaską metodą, absolutnie nie polecaną przez lekarzy, za to szeroko stosowaną przez całą ludzkość od zarania dziejów. Alkoholem. Zadekowaliśmy się w miłym kącie w saloniku business lounge na lotnisku i Martinez donosił herbatę z rumem, porto, koniak, precelki i znowu rum, porto, koniak. Nie wiem czy choroba mijała, ale znieczulenie na pewno działało. Lotnisko powoli się wyludniało, oprócz ludzi oczekujących na kilka ostatnich nocnych rejsów. A my twardo, rum, porto, koniak. Tej nocy w Amsterdamie siąpiło za oknem. Z zamyślenia wyrwał mnie Martinez sugerując, że żeby zostać wpuszczonym na pokład musimy umyć zęby i ładnie pachnieć. Po czym wyciągnął z podręcznego plecaka dwie składane szczoteczki do zębów i dwie tubki pasty. Sensodyne czy Paradontex ? – spytal. Wspominałem już, że miło się tym gościem podróżuje ? Przepalone koniakiem gardło jakby mniej bolało. Martinez powrócił drugi raz ze sobie tylko znanego miejsca w saloniku, z kieszenią wypchaną torebkami z herbatą. Na zaś, jak wytłumaczył.
Podróż
Fatalnie zniosłem tą podróż samolotem relacji Amsterdam – Quito. Czuję się coraz gorzej, nie mogę już przełykać śliny. Staraliśmy się spać całą podróż, jako że jest to nocny rejs. A nad Bonaire przeżyliśmy chwile grozy. Samolot zszedł do lądowania w całkowitych ciemnościach. Lał deszcz. Przez okna widzieliśmy taflę wody odbijającą się w światłach samolotu. Ale deszcz padał tak mocno, że nic nie było widać na odległość 20 metrów po bokach. Samolot obniżył się nad wodę i nienaturalnie długo leciał bez zmian. Naraz poczuliśmy mocne szarpnięcie, pełną moc silników i samolot zaczął się gwałtownie unosić. Zostawiliśmy lotnisko pod sobą. Zaczął zataczać koło w powietrzu a kapitan poinformował, że z powodu deszczu nie mogliśmy wylądować. Podchodziliśmy jeszcze dwa razy do lądowania i dopiero za trzecim bezpiecznie się udało. Nasz samolot był jedynym na płycie lotniska w Bonaire, zamorskiego terytorium Holandii, należącego do tzw. Antyli holenderskich. Z powodu opóźnienia nie pozwolono nam wysiąść i rozprostować kości i kisiliśmy się w dusznym samolocie. Temperatura powietrza o 3 godzinie w nocy wynosiła 26 stopni Celciusza. Po 30 minutach postoju ruszyliśmy dalej.
Już blisko
Nasz “autobus” KL753 zrobił kolejny przystanek w Guayaquil. Było już jasno, około 6 rano. Samolot toczył się po płycie lotniskowej i naraz konsternacja. Przy hangarze stal taki sam samolot KLM jak nasz. Jak to możliwe skoro mamy tylko jedno połączenie do Ekwadoru ? Martinez zaczął sypać domysłami. I o dziwo się nie pomylił. Poszedł oczywiście do stewardesy żeby utwierdzić się w swoich przypuszczeniach. Samolot popsuł się poprzedniego dnia i miał silnik do wymiany. Ponieważ nowy nie zmieścił się do naszego MD11, następnego dnia miał przylecieć jumbo 747 i przywieźć nowy silnik. A mnie gardło nadal boli jak cholera 🙁 Mijała 14 godzina naszego pobytu w tym samym samolocie i 22 godzina podróży odkąd wylecieliśmy z Warszawy. Pasażerom transferowym również w Guayaquil nie pozwolono wysiąść, jedynie ci dla których było to miasto docelowe wysiedli a na ich miejsce wsiedli nowi. W samolocie w międzyczasie pojawiła się lokalna ekipa sprzątająca, kobiety korpulentne z metra cięte o wspaniałych rysach indiańskich. Raz dwa szmatką po siedzeniu, mopem po podłodze i już ich nie było. Za chwilę lecimy dalej do naszej finalnej destynacji – Quito.
Dotarliśmy w końcu do Quito. Lotnisko znajduje się w samym sercu miasta. Jeden krótki pas startowy a wokół domy i całe osiedla. W oddali duże góry. Taksówka z lotniska do hotelu Grand Mercure kosztowała 5 USD od łebka. Tak w ogóle dowiedzieliśmy się, że oficjalną walutą w Ekwadorze jest dolar amerykański. Jakość hotelu nas zaskoczyła. 5 gwiazdek, apartament z dwoma pokojami, fiu, fiu. Zjawiliśmy się przed dziesiątą i nasz pokój nie był jeszcze gotowy. Pani z recepcji zaproponowała nam soczek, dała mapki, powiedziała co warto zwiedzić, gdzie jeść. Pełna kultura, zupełnie jak nie we francuskiej firmie 🙂 Po dziesiątej zjawiła się w hotelu Pani Halina, właścicielka lokalnego biura podróży i hotelu. Przekazała nam vouchery na rejs i bilety lotnicze na Galapagos. Kilka cennych porad i już wiedzieliśmy, że musimy kupić krem z filtrem 50-tką na wyspy. Co więcej w pharmacie, która wyglądała jak kiosk Ruchu, kupiliśmy również pastylki i antybiotyk na gardło. Bez recepty, nikt tego nie wymaga. Ten antybiotyk może być moim jedynym ratunkiem teraz, bo nadal czuje się fatalnie.
Wzięliśmy taksówkę żeby dojechać do starego miasta. Koszt przejażdżki po mieście to 2-3 USD. I naprawdę warto korzystać z taksówek ponieważ stolica Ekwadoru położona jest na wzgórzach i dużo jest ostrego wspinania. Należy dodać do tego fakt, że Quito leży na 2800 m. n.p.m. i nowo przyjezdni turyści często mają kłopoty z oddychaniem. Stare miasto w Quito jako pierwsze na świecie zostało dodane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Tutejsza starówka jest uznawana za najpiękniejszą w Ameryce Południowej. Pojechaliśmy na Plaza Grande a potem na Plaza San Francisco. Chodziliśmy trochę po starówce ale niestety nie czułem się dobrze, wiec poszliśmy na szybki obiad (Martinez twierdzi, że ceviche, które zamówił było znakomite) i wróciliśmy do hotelu. Herbatka, lekarstwa i spać. Kolejnego dnia musieliśmy wstać o 5 rano żeby zdążyć na samolot na Galapagos.
Okazuje się, że na lotnisku lokalnym w Quito jest darmowe wifi. To dopiero niespodzianka. W mieście nie natrafilismy na tego typu udogodnienia. Jest też mały barek Le Petit Cafe 🙂 Właśnie zaczęła się odprawa linii Tame na Galapagos. Do usłyszenia pewnie dopiero po powrocie.
Nasz pierwszy dzien na Galapagos rozpoczęliśmy o poranku lądując Boeingiem 737 linii Tame na pasie startowym pośrodku sawanny. W małym budynku, który służył jako terminal podbiliśmy papiery, zapłaciliśmy 100 USD od łebka i odebraliśmy bagaże. Zlokalizowaliśmy człowieka z naszego jachtu i powoli zaczęła się gromadzić nasza grupa. W większości były to pary w naszym wieku. Zapakowaliśmy się do autobusu i pojechaliśmy do małej zatoczki gdzie cumowały łodzie wycieczkowe. Przy pomoście była poczekalnia z ławkami, ale była zajęta przez lwy morskie. Kilka ich sztuk wylegiwało się w najlepsze. Na skałce obok spały dwie iguany. Po nieopodal zacumowanym katamaranie spacerował pelikan. Zrobiło to na nas wielce obiecujące wrażenie. Natomiast sama wyspa, na której wylądowaliśmy, wygląda dość pospolicie. Fakt, przyjechaliśmy tu w suchym sezonie co może tłumaczyć brak bujnej roślinności ale mimo wszystko wyspa jak wyspa. Nic specjalnego. Płaska, wypalona przez słońce z niską, karłowatą roślinnością. Wyspa, z której zaczynaliśmy rejs nazywa się Baltra. Natomiast archipelag Galapagos składa się z kilku wysp, dokładnie 12 dużych i 12 mniejszych.
Nasz jacht nazywał się Aida Maria. Dostaliśmy się na niego motorówką. Kabinę przydzielono nam na dole, co miało ten minus, że nie otwierały się okna. Natomiast szczerze mówiąc kabina okazała się przytulna, mała ale komfortowa, z piętrowym łóżkiem, prywatną toaletą i prysznicem. Nie zdążyliśmy się rozpakować, zresztą nie było nawet gdzie, bo kajuta była bardzo mała a nasza łódź ruszyła. Poszliśmy na górę, przywitać się z resztą towarzyszy podróży. Martinez już wszystko o każdym wiedział. Parze z Australii chwalił się, że skakaliśmy na bungy, parze która wybierała się dalej do Chile mówił, że byliśmy tam 2 lata temu. Parze ze Słowacji mówił, że lubi śliwowice, czyli dla każdego coś miłego 🙂 Po kwadransie zadzwoniono na obiad, zeszliśmy się do mesy i steward Fabien zaczął podawać zupę. Chwila konsternacji przy pustym miejscu przy stole… i okazało się, że zapomnieliśmy zabrać ze sobą jednego pasażera z portu. Zrobiliśmy w tył zwrot i wracaliśmy kolejne pół godziny do miejsca z którego wypłynęliśmy. Zagubioną ofiarą okazał się Szwajcar w czapce a’la angielski arystokrata ziemianin. Nasz statek miał 8 podwójnych kabin i z tego co zdążyłem się dotychczas zorientować 6 członków załogi. Na pewno kapitan, kucharz, steward, przewodnik i dwóch gości do wszystkiego. Na obiad podano zupę rybną, makaron z warzywami i arbuza. Zacząłem żałować, że nie wziąłem zapasu kabanosów.
Pierwszy punkt programu tego dnia ciut nas rozczarował. Przybiliśmy do plaży, bardzo ładnej, z drobniutkim białym piaskiem. Woda przy plaży miała cudowny, turkusowy kolor. Można było wziąć maskę, fajkę i pletwy i sobie popływać. Do tej pory wszystko fajnie. Przewodnik wziął nas na krótki obchód po okolicy, podczas którego zobaczyliśmy trzy czarne iguany, według mnie wyglądały jak gumowe chińskie zabawki kupowane na odpustach, widzieliśmy też 2 flamingi brodzące po lagunie, no i widzieliśmy dużo czerwonych, naprawdę fajnych krabów. Te rzeczywiście robiły wrażenie. Podobno widzieliśmy też ptaki z niebieskimi łapami, ale były tak daleko, że nie jestem w stanie stwierdzić czy przewodnik mówił prawdę. Trochę słabo, ale może po prostu mieliśmy wyolbrzymione oczekiwania. W moich wyobrażeniach Galapagos to była rajska zielona wyspa z tysiącem ptaków i żółwi, które całymi tabunami rzucają się na ludzi 🙂 No ale to dopiero pierwszy dzień, dlatego mam nadzieję zobaczyć więcej w kolejne dni.
Powróciliśmy na statek, który na wieczór wpłynął do szerokiego kanału między wyspami i rzucił kotwicę na noc. Na kolację mieliśmy pyszną rybkę z warzywami. Nie to żebym absolutnie narzekał na brak mięsa, lubię świeże ryby dobrze przyrządzone, ale tak z czystej ciekawości chciałbym wiedzieć czy zobaczymy mięso na talerzu podczas rejsu. Przy naszym stole siedzi między innymi para z Niemiec. Bardzo się mądrzą przy każdej okazji, ale kiedy mówiliśmy o zmianie czasu, dziewczyna się spytała czy jest różnica czasowa miedzy Niemcami a Polską ?! Poza tym pożerają jedzenie jakby byli głodzeni kilka dni przed wyjazdem. Nie zdążę zjeść połowy swojej porcji a Niemka już wylizuje talerz i patrzy znacząco na stewarda Fabiena. Ten się pyta czy dać dokładkę, ona się kryguje, on jej nakłada nowy drugi obiad, ona krzyczy, że to za dużo, po czym wszystko szamie aż jej się uszy trzęsą. Mąż podobnie. Wieczorem po kolacji mieliśmy fajny pokaz przy łódce uwiązanej do rufy naszego stateczku. Ponieważ jest to oświetlone miejsce więc przyleciały najpierw pelikan a potem czapla, które siedząc na brzegu łodzi wypatrywały ryb co chwile rzucając się do wody. W wodzie natomiast taplały się dwie foki oraz przepłynął obok nas rekin. Rzeczywiście zwierzęta na tej wyspie nie znają strachu przed ludźmi. No i tak dobiegł koniec pierwszego dnia na wodzie. Szwajcar, którego zapomnieliśmy w porcie, nadal chodzi w czapce w jodełkę… ekscentryk.
Kolejny dzień rejsu był piękny. No może niezbyt pięknie się zaczął, bo włączeniem silnika statku o 5 rano. Kiedy tylko maszyneria ruszyła nie było już mowy o śnie. Huk silnika i drżenie kadłuba skutecznie to uniemożliwiało. Śniadanie ustalone było na 7 rano, więc te 2 godziny trzeba było jakoś przetrwać. Dniało już i nasz jacht ruszył pełną parą. Po obfitym śniadaniu dobiliśmy naszą dinghy w dwóch turach po 8 osób każda do brzegu wyspy. Z dala wydawała się czerwona, podobna do australijskiej ziemi. Tymczasem okazało się, że odcień wyspie nadawały kolorowe pnącza, które ją porastały. Żeby zejść na ziemię z łódki musieliśmy stoczyć walkę z gromadką lwów morskich, które tarasowały nam drogę. W końcu z ociąganiem i głośno coś porykując wycofały się. Wyspa była niewielka ale urocza. Z jednej jej strony łagodnie opadała w stronę oceanu, z drugiej zaś wyspa kończyła się wysokim na kilkadziesiąt metrów klifem, o który rozbijały się fale morskie. Pnącza szeroko rozrastające się po ziemi miały wszystkie kolory czerwieni, od lekkiej pomarańczy aż po ciemną wiśnię. Gdzieniegdzie były też małe kępki jasnozielonych i żółtych traw. A pośród tej całej ferii barw rosły kaktusy. Piękny krajobraz. Kaktusy jakie tu widujemy na wyspach mają w swojej dorosłej odmianie wysokość około czterech metrów, pień brązowy gruby na około 40 cm średnicy i dopiero na czubku pnia wyrastają mięsiste płaty kaktusa z igłami. Wysoki pień stanowi naturalną ochronę przed iguanami, dla których kwiaty kaktusa są przysmakiem, tak jak dla Martineza zupa grzybowa 🙂
Pod kaktusami podziwialiśmy iguany. Tym razem gatunek land iguana, w odróżnieniu do czarnych, które widzieliśmy wczoraj określanych mianem marine iguanas. Jak sama nazwa wskazuje jedne są lądowe a drugie morskie. Lądowe, które nie pływają, mają przede wszystkim inny kolor, są żółte, większe i mają krótsze, bardziej zaokrąglone ogony. Samce iguan lądowych mają fajne kolce na grzbiecie. Punks not dead ! Tych jaszczurów było na wyspie od groma, praktycznie przy każdym większym skupisku kaktusów można było je spotkać. Cale wybrzeże było dosłownie zasłane lwami morskimi. Pierw myśleliśmy, że to foki, ale przewodnik wyjaśnił, że najprostszą metodą odróżnienia tych dwóch gatunków jest przyjrzenie się uszom. Lwy morskie mają wystające małżowiny, natomiast foki maja tylko otwory. Skały klifowe zajmowały mewy, wielkości kaczek z jaskrawo czerwonymi obwódkami wokół oczu. Ale nie tylko. Było tu też skupisko lwów morskich – kawalerów. Nie wolno im było schodzić w dół do wody łagodnym stokiem, ponieważ tam urzędowały stada składające się z głównego samca (beachmaster) i haremu kilkunastu lwic. Dlatego panowie kawalerowi musieli schodzić do wody stromym klifem. Ciężkie jest życie kawalera 🙂 Ta wyspa nazywała się Santa Fe.
Powróciliśmy na statek, prosto na obiad. Były krewetki. Kucharz zna się na swoim fachu, bo rzeczywiście co nie wyprodukuje w swojej maleńkiej kuchni to jest znakomite. Posiłki są urozmaicone, smakowite, składają się z trzech dań, jak w dobrej restauracji. Usiedliśmy teraz z małżeństwem z Izraela. Opowiadają niesamowite historie o swoim życiu. Mieszkają i pracują w kibucu. Socjalizm w najczystszym pozytywnym wydaniu. Wszyscy dostają taką samą pensję niezależnie od tego gdzie pracują i czym się zajmują. Wszystkim się dzielą, mają kilkadziesiąt samochodów, z których każdy może korzystać, nie płacą za jedzenie, opiekę zdrowotną ani szkołę. W ich wiosce są trzy sklepy z jedzeniem, z ubraniem i art. gosp. domowego. Facet był jeńcem wojennym podczas wojny Yom Kippur. Nie są religijni, nie przestrzegają żadnych zasad, z którymi kojarzymy Żydów, zazwyczaj negatywnie. Bardzo mądrzy i sympatyczni ludzie. Wyruszyli na 6 miesięczną podróż po Ameryce Południowej. Podziwiam i chciałbym w wieku 60 lat mieć w sobie tyle energii.
Po obiedzie obowiązkowo sjesta a potem zawinęliśmy do zatoczki. Widok jak z Karaibów. Zatoczka była odgrodzona od reszty oceanu naturalną rafą ze skał. Dzięki temu woda była w niej turkusowa a już za rafą normalnie zielona. Znów wyruszyliśmy naszą dinghy na brzeg, podziwiać kolejne okazy fauny. Oczywiście piaszczysty brzeg zasłany był lwami morskimi, między którymi trzeba było lawirować. Szliśmy ścieżką wśród ostrokrzewu żeby co chwila się zatrzymać i podziwiać kolejne okazy iguany lądowej. Na tej wyspie iguany były koloru żółtego. Galapagos mają kilka endemicznych gatunków zwierząt, które występują tylko na tym terenie, ale też występowanie tych zwierząt potrafi być dodatkowo ograniczone do poszczególnych wysp w archipelagu. Przechadzka była w sumie krótka. W drodze powrotnej, przy zejściu na plażę zobaczyliśmy jeszcze jastrzębia, przycupniętego na skale. Coś co odróżnia wyspy Galapagos od wszystkich innych miejsc na ziemi, gdzie można być może zobaczyć bardziej egzotyczne zwierzęta, to fakt, że tutaj można z nimi obcować na wyciągnięcie ręki. Od jastrzębia staliśmy metr, iguany, lwy morskie, niektóre ptaki moglibyśmy spokojnie dotykać. Zwierzęta wręcz lgną do ludzi. Jest to niezwykle wielkie interaktywne zoo. Martinez miał okazje podziwiać jeszcze podwodną część tego zoo.
Po powrocie z lądu zorganizowany był snorkeling w zatoczce. Martinez dał się namówić, wskoczył w wetsuit i do wody. Mnie ominęła ta przyjemność bo wciąż próbuję się wyleczyć z zapalenia gardła 🙁 Wrócił zachwycony, płynął pomiędzy dwoma lwami morskimi, widział płynącego żółwia morskiego i oczywiście ławice kolorowych ryb. Chwalił się, że dotknął ryby papuziej. Inna sprawa czy on była z tego powodu zadowolona. Czuł się jak w podwodnym akwarium. Rafy koralowej tu nie ma, podłoże jest piaszczyste bez roślinności z dużymi uskokami wysokości. No i się pomyliłem z mięsem bo na kolację była smażona noga pelikana. Tak twierdzi Fabien 🙂 Cokolwiek to było, smakowało wybornie. Kucharz jest moim ulubionym członkiem załogi. Kapitan już nie bardzo. Pół godziny po kolacji uruchomił całą naprzód i poszedł w poprzek fal. Te były wysokie bo morze było niespokojne. Zaczęło bujać okropnie. Z trudem dało się przejść przez jadalnię. Było widać, że niektórzy robią się zieloni. Szybko zbiegliśmy do kajuty, łyknęliśmy po 2 tabletki lokomotivu, leku na chorobę morską, przygotowaliśmy otwarty sedes i położyliśmy się spać. Bujało jak w wesołym miasteczku…
Dzisiejszy dzień przeznaczony jest na wyspę Espanola. Suarez Point i Gardner Bay to dwa punkty naszego programu a poza tym to co zwykle, czyli pływanie, plażowanie i jedzenie. Obudziliśmy się wyspani i co najważniejsze bez choroby morskiej. Mógłbym spać dalej bo, miałem taki piękny sen, śniło mi się, że w sklepie sprzedawczyni podobna do jednej aktorki, podaje mi rachunek z wypisanym z tyłu numerem telefonu, nieśmiało się uśmiechając … i wtedy zadzwonił budzik. Po śniadaniu wypad na Suarez Point. Zejście suche, czyli w butach. Ścieżka między skałami zasłana była iguanami. Tym razem morskimi ale w pięknych barwach, czerwono czarnych a czasami czerwono-zielono czarnych. Leżą wszędzie dookoła. W tym punkcie gdzie wylądowaliśmy, była zrobiona ścieżka ponieważ stała tu niewielka latarnia morska. Generalnie na wyspy nie wolno schodzić ze statków. Są wyznaczone tylko niektóre punkty na poszczególnych wyspach, gdzie można dopłynąć i wyjść na brzeg. Nie wszędzie też można się kąpać. Nie wolno używać zwykłych detergentów, kremów itp. Należy używać tylko środków biodegradalnych. Na wyspach można chodzić jedynie w obrębie wyznaczonych przez wbite w ziemie biało-czarne słupki ścieżkami. W zasadzie nie widać ingerencji człowieka. Wszystko jest dziewicze.
Kiedy już narobiliśmy zdjęć iguanom, ruszyliśmy ścieżką w głąb wyspy Espanola. W zasadzie gdzie się nie ruszyć zawsze trafi się na jakiś okaz. Po chwili zobaczyliśmy z bliska blue-footed booty. Głuptaki niebieskonogie są to białe ptaki wielkości gęsi z unikalnymi jasno niebieskimi łapami. Ptaki te bez względu na to czy wysiadywały jaja, czy po prostu sobie stały, w ogóle nie reagowały na naszą obecność. Można je było sobie głaskać. Chwilę potem przy drodze siedział jastrząb – samiczka. Miała upierzenie żółto-brązowe i żółty dziób. Staliśmy w odległości 2 metrów od niej kiedy naraz usłyszeliśmy trzepot skrzydeł i nadleciał jej partner, czarny jastrząb. Przysiadł obok niej i podał jej smacznego, tłustego robaka wielkości małej jaszczurki. Odleciał a jastrzębica zajęła się konsumpcja. Na oczach 17 ludzi stojących jej nad głową, drapieżnik rozszarpywał ostrymi pazurami i zakrzywionym dziobem robala i go pożerał. Czułem się jakbyśmy oglądali jakiś film przyrodniczy i za chwilę mieli usłyszeć – czytała Krystyna Czubówna.
Droga przez ostrokrzew kryła kolejne niespodzianki. Za jednym z zakrętów siedział sobie młody albatros. Nie był może zbyt urodziwy, cały szary i nierówno opierzony, ale jakby nie było ptak unikatowy i wyjątkowy. Albatrosy są gatunkiem endemicznym tych wysp. Dolatują do kontynentu i nawet do Peru i Chile ale potem wracają. Ten młody właśnie czekał na rodziców, jak wyjaśnił nasz przewodnik. Mogą wrócić za 2-3 tygodnie. Chata wolna 🙂 Im dalej tym więcej spotykaliśmy takich oczekujących na rodziców małolatów aż dotarliśmy do urwiska, gdzie swój pas startowy miały dorosłe albatrosy. Dorosłe sztuki są piękne, bielutkie z żółtym dziobem. W locie, zwłaszcza na tle wysokiego skalnego urwiska, wyglądały naprawdę elegancko. Skrajem urwiska wróciliśmy do naszej plaży, z której wyruszyliśmy.
Z powrotem na statek i obiad. Był tuńczyk w sosie cytrynowym z warzywami. Mówiłem już chyba, że kucharz jest genialny ? Poznaliśmy parę Słowaków z Bratysławy. Tradycyjnie zaczęliśmy wymieniać się doświadczeniami z podróży. Jak można podróżować? Otóż Państwo kupili wycieczkę w biurze podróży, za którą zapłacili 30.000 EUR za 2 miejsca. Ekwador, Galapagos, Peru, Chile i Argentyna w ciągu 1 miesiąca. Wszystkie przeloty w klasie business. Natomiast w zeszłym roku jechali pociągiem z Pekinu do Moskwy – 16 dniowa wycieczka, ekskluzywną wersją pociągu transsyberyjskiego, all inclusive z szampanem lejącym się strumieniami, koszt 40.000 EUR za 2 osoby. Taaak, o czym to ja pisałem, że tuńczyk z warzywami był genialny? Bo był.
Nasz statek opłynął wyspę i zatrzymał się w zatoczce. Na piaszczystej plaży zasłanej lwami morskimi spędziliśmy całe popołudnie opalając się i kąpiąc. Lwy były dość zaborcze i co chwila przeganiały ludzi żeby się położyć na ich miejscu. W końcu to ich terytorium a my tylko jesteśmy intruzami. W jednej części zatoczki w wodzie bujała się na falach rodzinka kilku żółwi. Dawały się unosić falom, wystawiały głowy ponad wodę. Głowa takiego żółwia miała wielkość mojej zaciśniętej pięści. Na statku czekała na nas gorąca pizza, kajuty posprzątane, ręczniki wymienione. Jak w najlepszym hotelu. Kucharz się nie popisał na kolację, podał groszek i kalafior, dwie rzeczy których najbardziej nie lubię. Tego wieczoru znowu bujało. I to jeszcze gorzej niż wczoraj. Bujało na boki, nie sposób było zachować równowagi. Nasze koleżanki z pracy wybierają się na 2 tygodniowy rejs po Karaibach, mam nadzieje, że są świadome tego co robią i wezmą duży zapas leków na chorobę morską. Ja na kolejny rejs się długo nie piszę.
Dziś pobudka o 6:15 a śniadanie o 7:00. Krótki briefing naszego przewodnika, którego imienia nawet nie znam. Stara się udawać bardzo ważnego i nawet jak mówi jakąś banalną rzecz, typu weźcie buty z grubą podeszwą to teatralnie zawiesza głos, unosi brwi i patrzy po wszystkich żeby dodać swojej wypowiedzi dramaturgii. Po czym wszyscy biorą duże buty a on jedzie w klapkach. Jakoś nudnie się rozpoczął dzisiejszy dzień. Coś jest nie tak. Leżymy sobie teraz na plaży w Post Office Bay, z wulkanicznym czarnym piaskiem, ale wokół nie widać żadnego lwa morskiego. Nie ma też innych zwierząt. Ta wyspa Floreana była przez dłuższy czas zamieszkana przez ludzi na początku XX wieku, którzy skutecznie przetrzebili tutejszą faunę. Zatoka wzięła swoją nazwę od beczki, która stoi na slupie w głębi lądu. Otwiera się w niej drzwiczki i wrzuca pocztę. Znaczki są niepotrzebne. Każdy kto tu dociera, wyciąga bowiem leżącą już w beczce pozostawioną przez kogoś innego, pocztę i patrzy czy nie jest zaadresowana do miejsca, gdzie się udaje. My znaleźliśmy 3 listy adresowane do Polski, do Szczecina i zamierzamy je dostarczyć 🙂 Zeszliśmy jeszcze do tunelu wydrążonego przez lawę, ale takie atrakcje to pic na wodę, strata czasu. My chcemy zwierząt !
Po obiedzie wizyta w Cormorant Point. Znowu wulkaniczna plaża, kilka lwów morskich w oddali. Wyszliśmy za wydmę i naszym oczom ukazała się laguna otoczona wzgórzami. Pobocza porastały suche, bezlistne drzewa obwieszone jakimiś farfoclami, jakby suchą trawą. A po jeziorku stąpały dostojnie różowe flamingi. Jeśli ktoś był w Kenii to przypomina to takie małe jezioro Nakuru. Tyle że tamten obiekt ma tysiące tych ptaków a tu mieliśmy zaledwie kilkadziesiąt sztuk. Miały bardzo piękną barwę różu i były idealnie czyste. No i rzecz jasna można było do nich podejść na odległość kilku metrów. To jest piękne na Galapagos. Pogoda cały czas zachmurzona, co jakiś czas wynurza się słońce i znowu znika. Niemniej jednak jesteśmy na równiku i ostrzegano nas, że słońce pali na okrągło, nawet przez chmury. Martinez jest już czerwony. Jest pora sjesty, część grupy poszła na snorkeling na otwartym oceanie wokół skupiska skał zwanego Devils Crown. Zaraz jak wrócą płyniemy 4 godziny do Porte Ayora, głównego miasta na wyspie Santa Cruz. Tam mamy nadzieje wyjść na brzeg do miasteczka.
Dopłynęliśmy i wyszliśmy na miasto kiedy już zapadł zmrok. Wcześniej mieliśmy tort, który kucharz na statku wyczarował dla Niemki z okazji urodzin. Pozostał niesmak bo chwilę wcześniej kiedy przewodnik się żegnał, zostawił dwie koperty na tipy dla niego i załogi. Taki jest zwyczaj. Ale oczywiście Niemcy, ci co cały czas tylko wykorzystywali załogę do przynieś, podaj, pozamiataj, zaczęli protestować, że oni już mieli tipy w cenie pakietu. Szkoda gadać. No więc dopłynęliśmy pontonem do nabrzeża i jesteśmy w miasteczku, bardzo przyjemne. Z portu, z pokładu statku wyglądało jeszcze fajniej, ładnie oświetlone, domki i restauracyjki na palach nad wodą, taki karaibski port. Przeszliśmy się główną uliczką w jedną stronę a potem wróciliśmy deptakiem wzdłuż nabrzeża. Dużo knajpek, zarówno dla lokalnych mieszkańców jak i takich nowoczesnych, ze smakiem zaaranżowanych pubów dla turystów. Dużo sklepów z telefonami komórkowymi sieci Porta, naliczyliśmy 6 na jednej ulicy. Ekwadorczycy lubują się w komórkach, a najlepszy model to taki, który wygrywa jak najwięcej melodyjek. Dużo sklepików z pamiątkami, ale bardzo podobny i ograniczony wybór asortymentu, trochę t-shirtów i trochę figurek żółwi. Usiedliśmy na piwo, pierwszy duży, zimny, browar na Galapagos i krewetki a pół godziny później wzięliśmy wodną taxi na nasz statek, bo jutro wcześniej wstawaliśmy.
Pobudka przed piątą. Jeszcze po ciemku śniadanie, pożegnanie z załogą i popłynęliśmy do Puerto Ayora. Tam z nowym przewodnikiem podjechaliśmy kilometr od miasta do Darwins Centre podziwiać wielkie lądowe żółwie. Robią wrażenie, są większe od człowieka, ważą do 250 kg. Łapy wystające ze skorupy są grubości mojego uda. Sędziwym wzrokiem łypią na turystów. Taki żółw to rzeczywiście niezwykłe zwierzę jakiego nie można zobaczyć w normalnym zoo. Martinez stukał je w skorupę, ale nie chciały go gonić…
Była 7 rano, zajechaliśmy na pace samochodu na lokalny dworzec autobusowy. Musieliśmy przejechać drogą lądową z południa wyspy Santa Cruz, gdzie znajduje się Porte Ayora na północny brzeg gdzie znajduje się lotnisko. Roślinność przy brzegu na wyspach jest karłowata, sucha wypalona. Tak było i na wyspie Santa Cruz. Toteż wielkie było nasze zdziwienie, ze im wyżej wjeżdżał nasz autobus tym bardziej zmieniało się otoczenie. Na wyżynie pośrodku wyspy panuje prawie tropikalna dżungla. Wysokie drzewa, bujna zielona, soczysta roślinność, mech porastający kamienie, pobocza dróg, drzewa. Duża wilgotność i o tej porze dnia wszystko spowite było gęstą mgłą. Zupełnie jakbyśmy przenieśli się w inne miejsce i inna strefę geograficzną. A pół godziny później zaczęliśmy znów zjeżdżać w dół po drugiej stronie wyspy i znów otoczenie zrobiło się suche, roślinność wypalona, kolory żółto brązowe.
I to już koniec Galapagos, wyspy są naprawdę niezwykłe i warte zobaczenia, wszystkim rybkom, zwłaszcza pomorskim, które przyczyniły się do ich zobaczenia bardzo dziękujemy 🙂 Na mikroskopijnym lotnisku składającym się z jednego budynku niestety wystąpiły kłopoty. Odprawiliśmy się a chwilę potem okazało się, że samolot z Guayaquil nie wyleciał zgodnie z rozkładem. Czeka nas co najmniej 2 godzinne opóźnienie. Szkoda, mieliśmy zamiar po przylocie pojechać do miasta na ceviche de cammarones. Teraz nawet nie wiemy czy się wyrobimy na następny samolot do Limy 🙁 Wszystko się dobrze skończyło, zmieniono trasę samolotu żeby się nie zatrzymywał po drodze na międzylądowanie tylko leciał bezpośrednio do Quito, przyczepili nam wywieszki priority i zdążyliśmy. W Quito wysokość znowu uderzyła nam do głów, chodziliśmy jak pijani. A 2 godziny później zbliżaliśmy się do lądowania nad Limą. Miasto z lotu ptaka wydawało się ogromne.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0