Podróże bliskie i dalekie
Cóż zrobić ze sobą na początku wiosny, kiedy po zimie jest się bardzo spragnionym słońca i ciepła? Oczywiście wyjechać do egzotycznego kraju, gdzie zawsze świeci słońce i czeka ciepłe morze z cudną plażą. Tym razem padło na Dominikanę, ze względu na wspaniałe turkusowe morze, jakie tylko występuje na Karaibach oraz piękne usiane palmami kokosowymi plaże z bielusieńkim, drobnym piaskiem. Właściwie z bardzo podobnym, jaki nam oferuje plaża bałtycka, ale z dużo przyjemniejszą temperaturą wody i dużo bardziej przewidywalną pogodą.
Miejsce, do którego polecieliśmy to typowy resort dla zagranicznych turystów, IFA Villas Bavaro Resort & SPA w Punta Cana. Na Dominikanę wybraliśmy się z dwójką naszych dzieci, Bartkiem (lat 6) oraz Igorkiem (na wyspie skończył swój pierwszy roczek) oraz dwójką znajomych Kasią i Arturem. Moje obawy, bo miałam oczywiście je, a jakże, dotyczyły głównie długiego lotu samolotem. To, że Bartek wysiedzi 8 godzin w samolocie, to już wiedziałam (bo był z nami wcześniej w Malezji), ale nie byłam pewna, jak to zniesie Igorek. Druga sprawa to oczywiście zdrowie, tuż przed wyjazdem okazało się, że Bartek złapał rota wirusa, a Igor podejrzanie sapie w nocy. Przed wyjazdem skonsultowałam się z lekarzem, bo biegunka trwała już 7 dni, ale ten mnie spokojnie zapewnił, że może trwać do 10 i potem na pewno się skończy. Igor wyglądał na przeziębionego, pojawił się katar, ale jakoś jeszcze się trzymał. Przed nami była zatem trudna decyzja, czy zostajemy w domu, czy też ryzykujemy i jedziemy. Nie było opcji, żeby przesunąć urlop bo wszystko już było opłacone i rezerwacja w innym czasie w ogóle nie wchodziła w rachubę. Wybraliśmy zatem drugą opcję, niech się dzieje, co chce, zobaczymy na miejscu, jak dzieciaki będą się czuły. Po cichu liczyliśmy na to, że ciepłe letnie powietrze i zmiana klimatu raczej poprawi im zdrowie, a nie pogorszy. Przed nami był jednak bardzo długi 9 godzinny lot z Paryża do Punta Cany. Na szczęście strach ma wielkie oczy i wszystko odbyło się bez problemów. Igor (z racji tego, że nie ważył jeszcze więcej niż 10 kg.) dostał kołyskę (łóżeczko przymocowywane do ściany), gdzie mógł sobie siedzieć i się bawić oraz spać oczywiście. I było to zbawienne. Nie musiałam całą drogę trzymać go na rękach.
Hotel Villas Bavaro, które wybraliśmy na nasz wypoczynek i całe otoczenie okazało się cudne. Choć resort był olbrzymi, bo składał się z trzech części (bloki mieszkalne blisko oceanu wśród palm, bloki wokół dużego basenu obok recepcji oraz bungalowy z kolejnym własnym basenem najbliżej ulicy), to mimo to nie odczuwało się zbytniego tłoku. Na samym terenie oprócz trzech basenów, zlokalizowanych było kilka restauracji, snack bar nad samym oceanem, w których non stop serwowano dużo smacznych, europejskich i lokalnych posiłków oraz drinków. Cóż, typowy ośrodek all inclusive, z których słynie Dominikana. Obowiązkowo z dostępem do pięknej piaszczystej plaży. Żeby nie było tak pięknie, trzeba niestety powiedzieć, że hotele na Dominikanie, oazy piękna, wygody i luksusu strzeżone są od reszty kraju przez uzbrojonych ochroniarzy. Trochę jak w ekskluzywnym więzieniu dla bogaczy. Jadąc z lotniska można zobaczyć biedne zabudowania miejscowej ludności, ot typowa bananowa, karaibska republika, która utrzymuje się tylko z turystyki, gdzie oprócz pięknych plaż nie ma nic.
Byliśmy na jednej wycieczce w parku Manati. Co prawda mieliśmy w planach pojechać i zwiedzić Santo Domingo ze starą kolonialną starówką, ale z uwagi na dzieci, taka wycieczka byłaby zbyt uciążliwa i ją sobie darowaliśmy. Dzieci przez pierwsze kilka dni chorowały. Następnego dnia po przylocie musieliśmy nawet pójść do lekarza hotelowego z Igorem, bo wciąż gorączkował. Ten przepisał mu antybiotyk i od razu sam go wydał z szafeczki. Na szczęście po dwóch dniach lek zaczął działać i odetchnęliśmy z ulgą. Do lekarza, który był przystojnym, młodym Latynosem, ustawiały się kolejki turystek z poparzeniami, miał powodzenie :-). Park Manati, stworzony z myślą o turystach, oferował na niewielkiej powierzchni podglądanie co ciekawszych zwierząt tego regionu: okropne, wyglądające jak nieżywe, wylegujące się w słońcu iguany, całkiem spore żółwie, flamingi, tukany, prześlicznie ubarwione papugi. W ciągu jednego dnia zaliczyliśmy oczywiście pokaz delfinów, lwów morskich (Bartek dostał nawet całusa od jednego w policzek), pokaz tańców ludowych lokalnych tubylców, pokaz umiejętności papug oraz koni (ale na to nam się już nie chciało pójść).
Klimat miał na nas zbawienny wpływ. Po pierwszych trudnych dniach, chłopaki już szaleli na plaży i na basenie. Apetyt nam dopisywał, zwłaszcza Bartkowi. Dawno nie widziałem, żeby tyle jadł z własnej nieprzymuszonej woli. Cóż z tego, że tylko kurczaka? Kurczak był bombowy, coś a’la KFC, kawałki w grubej panierce. Bartek podchodził do stołu z jedzeniem (a właściwie snack baru przy plaży) i nakładał sobie od razu 10 kawałków, potem czasem jeszcze szedł po dokładkę. A jedzenie, trzeba przyznać, było wyśmienite. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie, ja zapamiętałem znakomite sosy, po prostu rewelacyjne, do mięs, do owoców morza, do sałatek. Fakt, że człowiek tak nie jada na co dzień, ale wakacje są raz czy dwa w roku i nie ma co się oszczędzać. W południe otwierali bar na plaży i serwowali pyszne hamburgery z frytkami. Do tego piwo, które smakowało jak siki, ale gasiło pragnienie jak należy. W restauracji na kolacjach był z tym mały kłopot, bo kelnerzy poruszali się trochę ślamazarnie i nie reagowali prośby o podejście, ale od czego ma się dzieci. Bartek nauczył się po hiszpańsku jak się zamawia piwo i bez obciachu biegł do kelnera i dla nas zamawiał – tres cervezas, por favor, gracias ! Trzeba wspomnieć jeszcze o znakomitej pizzerii przy głównym basenie, serwowali tam od południa do późnego wieczora około 10 rodzajów znakomitej pizzy. Bez przesady robili tam lepszą pizzę niż w większości miejsc, w jakichkolwiek jadłem w Warszawie. Generalnie jeśli chodzi o jedzenie to z czystym sumieniem mogę dać 10 na 10 punktów.
Trochę gorzej było z napojami, jak już wspomniałem piwo było cienkie, piliśmy drinki, które też były leciutkie. Był to alkohol lokalnej produkcji i drinki serwowano z lokalnymi sokami i syropami. Nie można było się doprosić o limonki, które były wyraźnie reglamentowane. Ale może to i lepiej, można było sączyć drinki godzinami i się nie upić. Żeby nie mówić, że tylko jedliśmy i smażyliśmy się w słońcu na plaży, to powiem, że można było również o godz. 12.00 w samo południe trochę się pogimnastykować i zgubić zbędne kilogramy. Do udziału w aqua aerobic i stretchingu codziennie zapraszali panowie i panie animatorki. Często nawet bardzo skutecznie, potrafili zgromadzić spory tłumek chętnych na plaży czy przy basenie. Na youtube krążył nawet filmik z Kasią biorącą czynny udział w tych ćwiczeniach 🙂 Bartek próbował swoich sił w budowaniu zamów z piasku, do których dołączałem z nieukrywaną przyjemnością.
Urlop na Dominikanie, wspominamy z rozrzewnieniem. Był to naprawdę fajny czas i super wypoczynek, o który niełatwo z małymi dziećmi. Pomimo upału, który był dzień w dzień, dzięki kąpielom w morzu i basenie, nie było to aż tak bardzo męczące. Wieczory natomiast były bardzo przyjemne. Już o 18.00 zachodziło słońce i natychmiast robiło się dużo chłodniej i przyjemniej. Z chęcią chodziliśmy wówczas na plażę i podziwialiśmy zachody słońca. Muszę przyznać, że nigdzie wcześniej nie widziałam tak pięknych plaż, czystych, z białym piaskiem i lasem palm kokosowych tuż przy samym brzegu. Miało to również tę zaletę, że kto nie chciał smażyć się w słońcu, to mógł sobie siedzieć blisko morza pod palmą bez potrzeby poszukiwania dodatkowego parasola. Miejsce, gdzie byliśmy, okazało się naprawdę znakomite na pobyt rodzinny z dużą dozą relaksu i atrakcji.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0