Podróże bliskie i dalekie
Powrót na Bali chodził nam po głowach zawsze, kiedy tylko przymierzaliśmy się do wakacyjnego wyjazdu. Pobyt na tej wyspie w 1999 r. pozostawił niezapomniane wrażenia. Koleżanka z pracy latała na Bali siedem czy osiem razy i wcale się jej nie dziwiłem. To miejsce to raj na ziemi. Kiedy więc znowu stanęliśmy przed wyborem kierunku wakacyjnego, Bali w naturalny sposób pojawiło się jako opcja i decyzja mogła być jedna, wracamy na wyspę Bogów. Jedno z polskich biur podróży wprowadziło właśnie przeloty czarterowe bezpośrednio z Warszawy do Denpasar co znacznie ułatwiło kwestię transportu. Dotychczas turyści chcący udać się na wyspę musieli korzystać z przelotów z transferem, np. w Amsterdamie lub którymś z portów Zatoki Perskiej, a czasem jeszcze dalej w Azji, co znacznie wydłużało podróż. Rejs bezpośredni trwa 13-14 godzin. Jest męczący, to prawda. Czarterowy przewoźnik nie oferuje też serwisu który znamy z długodystansowych połączeń europejskich przewoźników np. bezpłatnych posiłków czy alkoholu. Niemniej jednak opcja bezpośredniego przelotu to doskonała oferta, wsiadasz w Warszawie i wysiadasz w gorącym, wilgotnym Denpasar. Na lotnisku przywitały nas urocze Balijki i zarzuciły girlandy z oszałamiająco intensywnie pachnących kwiatów plumerii. Lotnisko pachniało kadzidełkami, okulary i obiektyw w aparacie zasnuły się mgiełką.
Jako, że Bali to niewielka wyspa a Denpasar znajduje się w pobliżu wszystkich najpopularniejszych miejscowości turystycznych, niecałą godzinę później meldowaliśmy się już w hotelu Prama Sanur Beach. Jak wskazuje nazwa hotelu, znaleźliśmy zakwaterowanie po wschodniej części wyspy w miejscowości Sanur. Miejscowości czy też dzielnicy, jak kto woli. Denpasar rozrosło się do takich rozmiarów, że praktycznie cała południowa część wyspy to przedmieścia stolicy Bali. Jedna miejscowość przechodzi płynnie w drugą bez żadnych wyraźnych granic. Nasz hotel był sporej wielkości, z niczym szczególnie nie wyróżniającymi się pokojami, położony przy samej plaży, z bardzo fajnym, dużym basenem oraz mniejszym dla dzieci. Przy piaszczystej plaży mieliśmy podwójny pas leżaków w cieniu drzew i palm. Na terenie hotelowym było kilka restauracji, jedna duża ogólna z jedzeniem międzynarodowym – Tirta, gdzie serwowano śniadania bufetowe a także obiady i kolacje a la carte, jedna indonezyjska – Lada z lokalną kuchnią i jedna włoska – Basilico, blisko morza. Do tego Bamboo Bar przy deptaku nadmorskim serwujący drinki i małe przekąski oraz mała pizzeria i lodziarnia oraz dwa inne bary, w tym jeden przy basenie. Dlaczego o tym tak dokładnie piszę ? Ano dlatego, że hotel oferował opcję all inclusive, co jest dość niespotykaną ofertą na Bali. Na wyspie knajpki są na każdym kroku, w szerokim wyborze, od super luksusowych restauracji po te lokalne jadłodajnie – warungi. W każdej można zjeść przepyszne dania i napić się zimnego dobrego piwa. Codziennie można przez 2 tygodnie chodzić do innej knajpki i nadal pozostanie ich wielki wybór. Dlatego all-inclusive na Bali to opcja bardzo rzadka i w sumie można by pomyśleć mało praktyczna. Co ciekawe nasz hotel, wcale nie chwalił się oficjalnie, że oferuje taki plan żywienia, trudno było gdziekolwiek znaleźć jakąkolwiek informację. Okazało się, że był to najlepszy all-inclusive jaki można sobie wyobrazić i najlepszy z jakiego kiedykolwiek korzystałem. Nie była to oferta z południowej Europy, Hiszpanii, wysp Kanaryjskich czy Grecji gdzie serwują rozcieńczone drinki, gumowatą pizzę i makaron ze śniadania na kolację, nie była to oferta znana z Karaibów, gdzie poziom jest dużo wyższy ale nadal jest to masowa produkcja jedzenia dla rzeszy turystów i słabe, sikowate piwo. Hotel Prama oferował all-inclusive a la carte we wszystkich swoich restauracjach i barach. Niektóre z dań były wykluczone z oferty, ale generalnie większość można było zamawiać w ramach all-in. Czyli jedzenie było przygotowywane a la carte w eleganckich restauracjach hotelowych jak dla klienta z ulicy a w barach można było zamawiać większość doskonałej jakości drinków i piwo butelkowane a nie jakieś siki z chrzczonej beczki. Jakość dań w restauracjach, przygotowywanych indywidualnie na zamówienie, sposób podania i obsługa kelnerów, genialne. A do tego z opcji all-in korzystało bardzo niewielu gości, więc w restauracjach i barach było zawsze dużo wolnych miejsc i jadało się w kameralnej, eleganckiej atmosferze gdzie kelnerzy obsługiwali nas z największą atencją i uśmiechem na twarzy. Tak jak nie jestem szczególnie namiętnym zwolennikiem all-inclusive, a już zwłaszcza w Azji, gdzie zwyczajnie nie ma to sensu, tak ta opcja zaoferowana nam w hotelu Prama to było coś genialnego i niezapomnianego.
Pierwszy dzień spędziliśmy na zaaklimatyzowaniu się w miejscu zakwaterowania i najbliższej okolicy. Przy hotelu biegnie uliczka, przy której rozłożyły się restauracje, biura podróży, sklepiki i oczywiście salony masażu. Tych ostatnich mieliśmy do wyboru 7 czy 8 w najbliższej okolicy. Przyjemności masażu nie mogliśmy sobie odmówić ani tego wieczoru ani każdego następnego dnia. Wypróbowaliśmy 5 okolicznych salonów podczas pobytu, żeby spróbować różne miejsca a i tak najczęściej chodziliśmy do małego salonu wciśniętego w boczną uliczkę, gdzie najbardziej odpowiadała nam atmosfera i zręczne ręce masażystek. Godzinny masaż balijski kosztował wszędzie bardzo podobnie, 80-100 tys. indonezyjskich rupii, czyli w przeliczeniu na złotówki 20-25 zł. Taki masaż balijski to całościowy masaż ciała. Zaczyna się od stóp, nóg, pleców, ramion, szyi, potem przewrotka na plecy, znowu nogi, ręce, dłonie, szyja, głowa, twarz. Masaż dość mocny, tak jak lubię, olejkami, w klimatyzowanym pomieszczeniu, pacjent leży przykryty sarongiem, który jest odsłaniany kiedy masowana jest kolejna cześć ciała. Fantastyczna usługa za niewielkie pieniądze. Czasami jak mieliśmy więcej czasu, chodziliśmy na 2 godzinny masaż wieczorem, czasem w ciągu dnia chodziliśmy dodatkowo np. na półgodzinny masaż stóp. Przy tej samej uliczce co knajpki i salony masażu namierzyliśmy biuro podróży, które wynajmowało samochody. U sympatycznego małżeństwa, które prowadziło wspólnie małe biuro, zarezerwowaliśmy sobie samochód na kilka dni. Koszt wynajmu wyniósł 25 USD/dzień.
Nasz hotel oferował kulinarne wieczory tematyczne połączone z różnymi atrakcjami typu występy, śpiewy itp. Wieczorki odbywały się na placyku ze sceną pośrodku ogrodu. Koszt około 200 tys. Rp za osobę. Klienci all-in oczywiście w cenie. Skorzystaliśmy z wieczoru seafood połączonego z występami grupy teatralnej. Z tego co się domyśliliśmy była to nieszczęśliwa opowieść o miłości księżniczki i księcia zamienionego w żabę. Występowi aktorów barwnie ubranym w kolorowe, złocone stroje towarzyszył typowy balijski zespół muzyczny grający na tradycyjnych instrumentach. Muzyka indonezyjska jest bardzo charakterystyczna, używa się głównie instrumentów perkusyjnych, gongów, bębnów, cymbałków, ksylofonów, fletów a śpiew np. bardzo popularny kecak naśladuje odgłosy małp w dżungli.
Po dwóch dniach i nabraniu sił na plaży i przy basenie, rozpoczęliśmy część turystyczno-edukacyjną naszego wyjazdu. Są miejsca na Bali, tak znane i charakterystyczne, że każdy turysta, który postawił na tej wyspie nogę, musiał je odwiedzić, np. Uluwatu, UlunDanu Bratan, Ubud czy Tanah Lot. Oczywiście mieliśmy z Justyną przyjemność podziwiać te atrakcje 17 lat wcześniej, ale postanowiliśmy je ponownie odwiedzić, ze względu na dzieci. Ciekawiło nas też czy coś się zmieniło przez tyle lat. Jeśli chodzi o zmiany jakie postrzegaliśmy między wyspą sprzed 17 lat a obecnie, to na pierwszy rzut oka widać dużo większy ruch na ulicach. Przybyło samochodów i to takich dobrej jakości. Drogi są generalnie zakorkowane a jako, że Bali to mała i gęsto zabudowana wyspa to miejsca na rozbudowę szos brak. W okolicach Denpasar w dzielnicy Nusa Dua mieliśmy okazję korzystać z nowo wybudowanej autostrady. Poza trasami w bezpośrednich okolicach stolicy cała reszta kraju pokryta jest siecią jednopasmowych dróg, w dość średnim stanie. Rozpędzić się nie ma tu zupełnie gdzie i należy to wziąć pod uwagę planując przejazd na drugi kraniec wyspy. Widać na każdym kroku, że dobrobyt mieszkańców uległ znacznej poprawie, widać to w wyglądzie budynków, oferowanych usług i samych ludziach. Niestety zmianą, która za tym idzie i którą zaobserwowaliśmy, jest wyraźny, duży wzrost cen. Wiem, trudno jest porównywać ceny sprzed 17 lat. Wtedy to nawet na nasze marne polskie zarobki, Bali była bardzo tania i można było zjeść smaczny obiad z piwem dla 2 osób w knajpie w Kucie za równowartość 5 USD. Dzisiaj nie jest to już absolutnie możliwe. Wszystko oczywiście zależy od miejsca. Najdroższe dzielnice jak Nusa Dua, Seminyak czy również miejscami Sanur dorobiły się znakomitych restauracji, z obsługą i wyglądem jak z katalogu, gdzie podobny posiłek jak sprzed lat może dziś kosztować dla 2 osób minimum 50 USD. Ceny ryb wystawionych w restauracjach na podkładzie z lodu, kuszących turystów swoim wyglądem zaczynały się w naszej okolicy od około 100 tys. Rp. W mniej wystawnych restauracjach o bardziej lokalnym wyglądzie i może w bocznej uliczce a nie na głównej drodze, trzeba wydać na posiłek dla 2 osób około 30 USD. To niestety takie turystyczne ceny znane również z Polski. Trochę taniej będzie w lokalnych jadłodajniach – warungach w mniej turystycznych lokalizacjach. Konstatując Bali nie jest już według mnie tak śmiesznie tanie jak kiedyś. Ceny są podobne jak w Polsce, przynajmniej jeśli chodzi o jedzenie. Inne rzeczy typu paliwo, wynajem samochodu, masaże czy hotele są nadal bardzo atrakcyjnie wycenione. A egzotyczna atmosfera, koloryt, przyroda, zabytki i uśmiech tubylców są bezcenne.
Rano po śniadaniu odebraliśmy samochód z wypożyczalni – duże białe Suzuki terenowe. Jaki model trudno powiedzieć bo Azjaci mają na swój rynek zupełnie inne modele niż te europejskie. W każdym razie duże, wygodne auto, z trzema rzędami siedzeń. GPS przenośny z zaktualizowaną mapą Indonezji, mieliśmy własny. Przypominam, że w Indonezji ruch jest lewostronny. Przyzwyczajenie się do operowania drążkiem zmiany biegów lewa ręką zajęło tylko chwilę. Najbardziej trzeba było uważać na skrzyżowaniach a zwłaszcza rondach. Co ciekawe u nas trzeba objechać rondo dookoła, natomiast na Bali często ruch skręcał przed rondem, co wzbudzało pewną konsternację. Trzeba było bacznie obserwować innych i robić to samo. Jazda po drogach to często niezły hardcore, zwłaszcza skrzyżowania w małych miejscowościach bez sygnalizacji. Obowiązuje zasada, kto większy, silniejszy i szybszy oraz bardziej zdecydowany. Samochody i skutery mijają się w wielkim kłębowisku pojazdów na centymetry. Niezła szkoła przetrwania. Na pierwszą wycieczkę pojechaliśmy do świątyni Taman Ayun. Odległość od Sanur około 28 km, ale biorąc pod uwagę stan dróg i ruch przeznaczyć należy na taką podróż ponad 1h. Jest to kompleks świątynny otoczony szeroką fosą w miejscowości Mengwi. Datowany na XVII w. kompleks składa się z kilku podwórzy z charakterystycznymi świątyniami o wielu daszkach pnących się w górę. Świątynie budowane z czerwonej cegły, daszki trzcinowe, dobrze zachowane posągi demonów, wszystko na terenie elegancko zadbanego parku. Wstęp 20 tys. Rp.
Z Mengwi pojechaliśmy do Tanah Lot. Świątynny budynek osadzony na małej skale przy samym nabrzeżu obmywany wodą podczas przypływów znany jest wszystkim i stanowi ikonę pocztówkową z Bali. Wstęp do Pura Tanah Lot kosztuje 60 tys. Rp. Porównując z sytuacją sprzed 17 lat dostrzegliśmy 2 zmiany. Kilkanaście straganów sprzed lat rozrosło się do bez mała kilkuset, wysokie klify z widokiem na Pura Tanah Lot zostały zaadaptowane na restauracje i kawiarnie. Żeby dojść do samej świątyni trzeba zaparkować samochód na parkingu a potem przedostać się przez miasteczko handlowe składające się ze straganów z wszelkim dobrem. Jest tu wszystko między innymi naturalnej wielkości posągi buddy rzeźbione w drewnie. Druga zmiana to brak wymogu noszenia sarongów wokół pasa. Trochę to przykre. Pamiętam, ze podczas pobytu 17 lat wcześniej właśnie pod świątynią w Tanah Lot kupiliśmy swoje pierwsze sarongi targując się z zapałem. Wejście do świątyni w tamtych czasach bez sarongu okręconego wokół bioder było niemożliwe. Dzisiaj, komercja i turyści wymogli, że nikt tego od nich nie wymaga. Jakaś forma tradycji umarła. Szkoda. Sama świątynia się nie zmieniła. Prezentuje się przepięknie, wzbudza niezmiennie zachwyt i stanowi tło do niezliczonej ilości zdjęć. Powrót z Tanah Lot do hotelu zajął nam około 1,5 h. Ze względu na to, że Denpasar wraz z rozległymi przedmieściami właściwie obejmuje cały południowy cypel wyspy, każda podróż na północ oznacza konieczność przebijania się przez zakorkowane ulice stolicy, żeby wydostać się gdzieś dalej.
Kolejnego dnia zostaliśmy wywiedzeni na manowce. Jakże by inaczej, przez GPS. Naszym celem było Besakih. Kompleks świątynny, uznawany za najważniejsze miejsce kultu na Bali, położony na południowym zboczu gór Agung w środkowo-wschodniej części wyspy. Niedaleko znajduje się najwyższy szczyt na Bali, ciągle czynny wulkan Gunung Agung. W kierunku podążyliśmy dobrym, minęliśmy Denpasar, potem wzdłuż wschodniego wybrzeża i zaczęliśmy piąć się w górę na północ. Na Bali są tysiące świątyń małych i dużych, wiele o bardzo podobnych nazwach a mapa w GPS nie była tak dokładna jeśli chodzi o punkty kultu religijnego. Dość powiedzieć, że owszem kierowaliśmy się tam gdzie zamierzaliśmy ale z niewyjaśnionych powodów GPS zaprowadził nas do innej małej świątyni w górach o podobnej nazwie, tylko kilka kilometrów obok. Niby mała pomyłka, ale skutkowała tym, że nawigacja postanowiła nas poprowadzić nie normalną drogą prosto do Pura Besakih, tylko taką lokalną górską. Byliśmy w górach na wysokości ponad 1000 m. n.p.m. a droga którą jechaliśmy zmieniła się w pojedyncza nitkę kiepskiego asfaltu. W oddali pozostały zabudowania wiosek, na drodze mijaliśmy pojedyńcze skutery, otoczyła nas dżungla. Droga pięła się albo wysoko w górę albo opadała stromo w dół, miejscami było więcej dziur niż asfaltu. Czuliśmy, że trochę pobłądziliśmy i nie mogła to być właściwa trasa ale jechaliśmy dalej. Jak przygoda to przygoda. Droga zmieniła się w wąską serpentynę między wzniesieniami, w miejscach gdzie opadała w dół brakowało kompletnie asfaltu, bo spływające z gór w porze deszczowej potoki wymyły go kompletnie. Za jednym z zakrętów czekało nas ostre wzniesienie, zaczęliśmy się na nie wspinać, ale z naprzeciwka pojawił się nieoczekiwanie inny samochód. Próbując zjechać w lewo złapałem trochę pobocza i samochód stanął. Zabrakło mocy żeby podjechać pod górę. Powtórka z rozrywki, bo 17 lat wcześniej jeżdżąc po górach Bali mieliśmy podobną przygodę. Justyna spanikowała, dzieciaki przeciwnie uznały, że to świetna zabawa. Stoczyliśmy się tyłem powolutku, pozwoliliśmy minąć się z drugiemu autu i po rozpędzeniu się na rzężącym silniku wtoczyliśmy się na wzniesienie. Pot perlił się nam na czołach. Ostatecznie udało nam się pokonać zalesione zbocza góry i dojechaliśmy do miejsca, które wskazał nam GPS. Na polance stała zapomniana przez Boga i ludzi mała zaniedbana świątynia. Spojrzeliśmy w bok a tam na bliźniaczym wzniesieniu oddzielonym głęboką doliną lśniły się w słońcu dachy świątyni Besakih, do której to powinniśmy byli dotrzeć. Koniec końców, pół godziny później byliśmy na miejscu. Humor na szczęście nam nadal dopisywał i zeszło z nas napięcie spowodowane przygodami na trasie. Na rogatkach wszystkich dróg prowadzących do Pura Besakih są czujki złożone z kilku strażników, którzy zatrzymują samochody i sprzedają bilety. Koszt wstępu to 60tys. Rp.
Pura Besakih ma niestety dwa oblicza. Jasne i ciemne. Jasne to ładny, rozległy kompleks 23 hinduistycznych świątyń położonych na tarasach na zboczu góry. Powstały w XVIII w. uznawany za święte i szczególne miejsce kultu na wyspie, chociażby ze względu na fakt, że erupcja wulkanu z Gunung Agung w 1964 r. i spływająca lawa ominęły to miejsce o zaledwie kilka metrów, co według wielu świadczy o boskości tego miejsca. Kilkadziesiąt świątyń, które stanowią cały kompleks jest nadal aktywnych i regularnie odwiedzanych. Każdego dnia praktycznie można zobaczyć procesje odświętnie ubranych ludzi podążających z darami do swoich świątyń. Placyki między budynkami są pięknie ukwiecone, udekorowane kamiennymi posążkami a pośrodku, pomiędzy świątyniami wiodą w górę kamienne schody na szczyt, z którego rozciąga się ładna panorama na kompleks świątynny poniżej i zbocza gór w tle. Pogoda niestety była pochmurna, jak bardzo często w tej okolicy, ale na szczęście było pogodnie i nie padało.
Druga, ciemna strona Besakih to niestety chamskie, natrętne i bezczelne naciąganie i okradanie turystów. To jest duży problem, który jest powszechnie znany i kładzie się cieniem na wizycie w tym miejscu. Władze centralne nie są w stanie nic zrobić z tym problemem, ponieważ jak się przypuszcza, lokalne władze i miejscowi ciągną z tego procederu duże korzyści a mają decydujący wpływ na funkcjonowanie obiektu na podległym sobie terenie. Naciąganie zaczyna się już w momencie kupna biletu do wjazdu do Pura Beskakih. Po zaparkowaniu na terenie małej wioski ze straganami u podnóża świątyni zostaje się skierowanym do oficjalnej budki gdzie żądają od Ciebie biletów z powrotem w nienaruszonym stanie. Wszędzie indziej nabyte bilety są albo przedzierane, albo podbijane, ale turysta zachowuje je na pamiątkę lub w celu okazania później. W Pura Besakih zażądano ich wydania. Po co ? Można się tylko domyślić, że wracają ponownie na rogatki i są ponownie sprzedawane kolejnym turystom. Czyli na jeden bilet oficjalnie sprzedany, z którego należy się rozliczyć, wchodzi kilkunastu turystów dziennie. Pokłóciłem się z gośćmi w budce i z czterech biletów 2 im oddałem a 2 zachowałem mówiąc, że to na pamiątkę i nie oddam. Byli niepocieszeni i wściekli. Kolejny przekręt to goście z tej samej budki przedstawiają księgę datków na rzecz renowacji kompleksu świątynnego. Mówią, że darowizny są absolutnie obowiązkowe i każdy odwiedzający musi ją uiścić żeby pójść dalej. W grubej księdze na liście są wpisane pokaźne sumy zostawiane przez turystów z całego świata z ich „odręcznymi podpisami”. Są tam kwoty fantastyczne 50 i 200 dolarowe a może i wyższe. Ja wyjąłem z portfela, przygotowanego na tego typu akcje, zawierającego zaledwie kilka banknotów niskiego nominału, 5 tys. Rp. ( niewiele ponad 1 zł) i wręczyłem mało sympatycznym panom. Pojawiły się podniesione słowa oburzenia, jak to, turysta z bogatej Europy i daje takie nędzne grosze. Przyznam się do niechlubnego czynu, ale podczas tej całej wizyty udawałem gościa z Rumunii bardzo słabo znającego angielski. Dzięki temu udawałem, ze większości tego co do mnie mówią nie rozumiem, a w tej konkretnej sytuacji, że jestem dość budżetowym turystą z biednego kraju i z przykrością nie stać mnie na większy datek. Wściekli goście z budki dali nam w końcu spokój i kazali odejść odprowadzając nas gniewnym wzrokiem.
To jednak nie koniec atrakcji. Przede wszystkim usłyszałem głosy oburzenia od jednego z tubylców, który jechał z nami od rogatek na skuterze i wskazywał gdzie mamy zaparkować a ja się nie posłuchałem i stanąłem tam gdzie chciałem. On mi proponował miejsce przy jednym ze straganów blisko schodów do kompleksu świątynnego, tymczasem ja zaparkowałem sobie pośrodku wioski, na placyku nieopodal budki ze strażnikami. Można się tylko domyślać, że gdybym skorzystał z oferty gościa, to musiałbym potem zapłacić słoną sumkę za „specjalne, prywatne miejsce parkingowe” w bezpośredniej bliskości świątyni. Najlepsze było przed nami. Opadli nas naciągacze, którzy po wstępnej wewnętrznej selekcji zostawili dwóch swoich najtwardszych przedstawicieli, który zaczęli nas urabiać. Usłyszeliśmy, że do tego świętego miejsca absolutnie nie wolno nam jako cudzoziemcom wchodzić. Jesteśmy nieodpowiednio ubrani i wyznajemy inną religię. To niby po co kupowaliśmy bilet wstępu? Żeby sobie stanąć u podnóża świątyni i robić zdjęcia? Wielu turystów nieświadomych co się wyczynia w Besakih niestety wpada w sidła lokalnych oszustów. My przeżyliśmy to 17 lat wcześniej, kiedy nie orientowaliśmy się w sytuacji i zostaliśmy odprawieni stąd z kwitkiem. Człowiek uczy się na błędach, przygotowując się do przyjazdu ponownie, przeczytałem w przewodnikach o naciągaczach z Besakih i dlatego byliśmy przygotowani i tak reagowaliśmy na ich próby naciągania od samego początku tej farsy. Wyciągnęliśmy z plecaków własne sarongi, opasaliśmy się w pasie i ruszyliśmy przed siebie a dwaj naciągacze za nami. Nie wolno wchodzić, to święte miejsce, obrażamy ich Bogów – krzyczeli. Moglibyśmy zwiedzić to miejsce tylko pod warunkiem, że wynajmiemy oficjalnego, certyfikowanego przewodnika, czyli ich. Tylko pod opieką takiego światłego przewodnika wynajętego za grubą kasę, moglibyśmy wkroczyć na ich świętą ziemię. Cholerni złodzieje. Starszy z naciągaczy dał w końcu spokój, kiedy usłyszał zdecydowane odwal się. Młodszy z wąsikiem nie dawał za wygraną, ciągnął się za nami po schodach, rozkładał ręce niczym Rejtan, oskarżał nas o obrażanie Bogów i ich kultury, był wyjątkowo upierdliwy, groził. Staraliśmy się nie reagować na jego pokrzykiwania, robiliśmy swoje, zwiedzaliśmy, robiliśmy zdjęcia, chodziliśmy gdzie chcieliśmy oczywiście szanując oficjalne znaki zakazu jeśli takie były. Minęło sporo czasu ale w końcu gość zrezygnował i się odczepił od nas a my mogliśmy w końcu w spokoju kontynuować zwiedzanie świątyń. Niemniej jednak pozostał ogromny niesmak. Inne grupki turystów, które mijaliśmy, w większości nieświadomie, płaciły grubą kasę przewodnikom naciągaczom za coś co jest bezpłatne. Wracając przy naszym samochodzie spotkaliśmy innego białego turystę, który się zdziwił, że przyjechaliśmy tu sami własnym samochodem bez przewodnika, bo jego poinformowano, że tak nie wolno. Podsumowując. Przyjeżdżając do Pura Besakih zobowiązani jesteśmy jedynie do kupienia biletu wstępu na teren kompleksu świątynnego. Nie należy płacić za parking, żadnych darowizn na grube brzuchy naciągaczy ani płacić słono za wynajem podejrzanych przewodników. Chyba, że ktoś ma potrzebę wynajęcia przewodnika, ale wtedy musi mocno się nagimnastykować żeby wynegocjować jakąś realną i przystępną kwotę. W mojej prywatnej opinii przewodnik do zwiedzania tego miejsca jest niepotrzebny. Wrażenia ze zwiedzania Pura Besakih są bardzo mieszane. Jak ktoś nie chce sobie psuć wrażenia o ciepłych, uprzejmych, grzecznych i miłych Balijczykach niech zdecydowanie omija to miejsce. Widoki nie są aż tak oszałamiające żeby miały zrównoważyć złą atmosferę tego miejsca.
Zdecydowanie bardziej polecam za to wizytę w Tirta Gangga, gdzie ruszyliśmy po opuszczeniu Besakih. Minęło południe, do celu mieliśmy około 30 km. Podróż zajęła nam ponad godzinę. Tirta Gangga to malowniczy kompleks składający się z Pałacu Wodnego wraz z przylegającymi ogrodami. Wszystko to w małej, sennej, wiejskiej miejscowości otoczonej polami ryżowymi i uprawami warzyw. Wzdłuż asfaltowej drogi biegnącej do Tirta Gangga rozłożyły się lokalne centra ogrodnicze. Można tu kupić szeroki wachlarz egzotycznych roślin, krzaki, drzewka, palmy. Wejście do Pałacu Wodnego i parku nie jest dobrze widoczne od strony ulicy. Jadąc własnym autem od strony Candidasy, należy zatrzymać się na parkingu przed restauracjami i sklepikami po lewej stronie. Stąd można przejść między straganami do budki z biletami i wejść na teren kompleksu pałacowo ogrodowego. Całość otoczona jest kamiennym, zmurszałym murem. Niestety sam pałac uległ całkowitemu zniszczeniu podczas erupcji wulkanu Agung w 1963 r. O ile nie udało się go odbudować to odtworzono pieczołowicie ogrody. Ponad 1 hektarowy teren zajmują baseny i sadzawki, w których pływają kolorowe ryby. Wokół prowadzą ścieżki z fontannami, figurkami z mitologii indonezyjskiej, posągi bogów i demonów, wszystko tonie wśród obłędnie kolorowej i pięknej roślinności. Centralne miejsce zajmuje jedenasto-poziomowa kamienna fontanna, która stanowiła ongiś serce Pałacu. Są kamienne mostki, filary zatopione w wodzie, po których można chodzić. Jest też basen, w którym można się przekąpać za dodatkową opłatą. Okupowany był przez miejscowe dzieciaki. Wstęp do ogrodów kosztował 30 tys. Rp. Piękne, spokojne, położone trochę na uboczu, ale dzięki temu nie wypełnione turystami, miejsce na popołudniowy chillout. Na terenie ogrodów, na wzniesieniu jest też przyjemna restauracja. W planach mieliśmy jeszcze zatrzymanie się w drodze powrotnej w Candidasa nad morzem, ale ze względu na ruch na drogach ich stan i korki, musieliśmy zrezygnować i wracać do hotelu. Zmrok na Bali zapada bardzo szybko, o szóstej jest już ciemno i wtedy jazda po drogach robi się jeszcze bardziej uciążliwa.
Z czym kojarzy się Azja ? Z ryżem. A jeśli ryż to tarasy ryżowe. Bali słynie z najpiękniejszych, najbardziej malowniczych tego typu upraw. Jeżdżąc po Bali ma się okazje dojrzeć uprawy ryżu co i rusz. Jedne mniej, inne bardziej efektownie wyglądające. Żeby jednak zobaczyć takie tarasy w pełnej krasie warto odbić od głównych tras i pojechać specjalnie do miejsc, w których znajdziemy zapierające dech w piersi widoki. Takim miejsce, do którego pojechaliśmy następnego dnia rano, jest wioska Jatiluwih. Patrząc na mapę wyspy, wioska znajduje się centralnie w środku, około 2 h. drogi od Denpasar ( odległość rzeczywista to zaledwie 40 kilometrów). Aby się do niej dostać, należy zjechać z trasy podążającej na północny brzeg wyspy i jechać wąskimi serpentynami. Plusem takiej wąskiej, krętej drogi jest, że nie docierają tu duże autokary z turystami. Co nie znaczy, że ich wcale nie ma. Jatiluwih przyciąga swoimi magicznymi widokami setki turystów dziennie, ale są oni zdani na własny transport. Najczęściej wszechobecnymi skuterami, bądź co jest prawdopodobnie najbardziej popularną formą zwiedzania, wynajętym samochodem z wynajętym kierowcą. Większość turystów, jak czytam ich relacje z podróży po Bali, obawia się lokalnego ruchu samochodowego i wybiera usługę z wynajętym kierowcą, która jest relatywnie opłacalna i bezpieczna.
Wioska Jatiluwih świadoma skarbu, który posiada, uczyniła z niego źródło dochodu. Sprytnie, brawo za przedsiębiorczość. Na rogatkach wioski stoją budki, gdzie pobierane jest myto za wjazd. Całkiem niemałe bo 40 tys. Rp od osoby, dzieci mniej. Ma jednak ku temu solidne podstawy. Miejscowość została wciągnięta na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO a w 2017 r. trekking po tarasach w Jatiluwih urządził sobie nawet były prezydent USA Barack Obama z żoną i córkami. Wielu uważa, że w wiosce Jatiluwih znajdują się najpiękniejsze i najbardziej efektowne tarasy ryżowe na Bali. Wioska, jest bardzo ładnie i schludnie utrzymana. Samochód można zatrzymać na jednym z licznych parkingów przed restauracjami wzdłuż drogi i udać się na trekking wzdłuż pól. Ścieżki są oznakowane, co jakiś czas znajdują się punkty z mapkami. Trasy prowadzą wśród niesamowicie intensywnie zielonych pól, poprzetykanych miejscami palmami. Dolinki, pagórki, na zboczach tarasy, wzdłuż nich małe kamienne kanaliki doprowadzające wodę. Tarasy ryżowe nawadniane są wodą z górskich rzek. Istnieje skomplikowany system irygacyjny tzw. subak, który zapewnia dostarczanie wody do najdalszych miejsc w dolinie. Pola ryżowe nawadniane przez górską wodę to sawah, natomiast te przez opady deszczowe to tegalan. Cały obszar tarasów ryżowych w Jatiluwih obejmuje dobrze ponad 600 hektarów. Można tu spędzić kilka godzin leniwie przechadzając się wśród pól, na których pracują lokalni wieśniacy. Jest idyllicznie, cicho, spokojnie, cudownie. Zimne piwo w knajpce z tarasem widokowym na dolinę w dole to obowiązkowy przystanek po takim trekkingu
Drugą część dnia przeznaczyliśmy na wizytę w kolejnym, pocztówkowym obiekcie, znanym z Bali czyli w Pura Ulun Danu Bratan. Jest to kompleks świątyń widowiskowo położony na brzegu jeziora Bratan. Jezioro to jest jednym z najważniejszych obiektów wodnych na wyspie, gdyż zapewnia niezbędne źródło irygacji dla większości pól uprawnych w centralnej części wyspy. Jest drugim największym tego typu obiektem na Bali. Położone jest na wysokości 1200 m. n.p.m. u stóp zbocza góry Bratan. Jest tu dość chłodno, po zmroku warto mieć nawet jakąś bluzę do założenia. Wrażenia z podróży tak bardzo zapadają w niewyjaśniony sposób w zakamarki pamięci, że zbliżając się do Pura Ulun Danu Bratan, miałem odczucie, jakbym tu niedawno przejeżdżał, a przecież było to dobre 17 lat temu. Wtedy też podążając na północ do Singaraja i Loviny, zatrzymaliśmy się, żeby podziwiać świątynię na wodzie. Niestety muszę z żalem przyznać, że powrót po kilkunastu latach do Ulun Danu Bratan mnie mocno rozczarował. Miejsce to zamieniono na świątynię komercji w tandetnym wydaniu. Cieszy się niezrozumiałą, wręcz histeryczną popularnością zarówno tubylców jak i turystów. Przed kompleksem pobudowano wielki parking zastawiony o tej porze dnia dziesiątkami wielkich autokarów i setkami samochodów. Za bramą wielkiego budynku, który służy m.in. za biuro biletowe wchodzi się na teren … no właśnie, chyba jakiegoś wesołego miasteczka ? Restauracje, lodziarnie, stragany, sklepiki, karuzele, huśtawki i głośny tłum ludzi. Masakra. Gdzie ekskluzywność, dostojność, cisza, przynależna miejscowi kultu, którą pamiętaliśmy sprzed lat ? W ogrodach poustawiane jakieś tandetne figurki, gdzie można sobie zrobić zdjęcia głównie dla beki, ale jakoś nie pasujące do całości. Sama główna atrakcja, czyli mała świątynia na wodzie z wielopoziomowym dachem, powstała w XVII w., trwa w najlepsze w dobrej formie, piękna jak zawsze. W dniu, w którym tu byliśmy była dodatkowo, kolorowo przystrojona z okazji jakiegoś święta. Dramaturgii miejsca dodają góry w tle i zachmurzone niebo. Miejsce jest ładne i warte zobaczenia (bilet wstępu 30 tys. Rp) ale inwazja turystów i lokalnej ludności oraz co za tym idzie, postępującej taniej komercji, odziera ten przybytek z magicznej unikalnej atmosfery. Co ciekawe, okolica słynie z upraw truskawek. Przy drodze spotkać można pełno tubylców sprzedających ten smakowity, soczysty owoc.
Kolejnego dnia pojechaliśmy do Ubud. Miasto uznawane za kulturalną stolicę Bali przyciąga olbrzymie rzesze turystów. Turystów dość specyficznych. Spora część to oczywiście masowa turystyka, ale oprócz nich jest duża grupa samotnych podróżników, którzy przybywają do tego miejsca w poszukiwaniu sensu życia i duchowej odnowy. Tak im się przynajmniej wydaje, bądź tak chcieliby żeby było. Liczne kawiarnie w Ubud są oblężone przez młodych trzydziestoletnich, kobiety i mężczyzn w dawno nieoglądanym już stylu subkultury hippisów. Oczywiście w nowoczesnym, współczesnym wydaniu hippsterskim. Ubrani według lokalnych trendów, w klapkach, długowłosi poszukiwacze prawdy siedzą z laptopami, książkami, iphonami i sączą sojową latte. Niektórzy przyjeżdżają tu spędzić na duchowej odnowie całe miesiące. Hollywoodzkie produkcje w stylu „Jedz, módl się, kochaj” tylko naganiają kolejne tabuny takich turystów. Przyznać trzeba, że Ubud oferuje znakomita infrastrukturę na tego typu przygodę. Miasteczko jest rozległe i składa się z niezliczonej ilości małych hoteli i pensjonatów, niektórych bardzo luksusowych, ale każdy znajdzie coś na własną kieszeń. Miasteczko otoczone jest przez szerokie pola i tarasy ryżowe. Często okna pensjonatów wychodzą prosto na zielone przestrzenie łąk i pól.
Centrum Ubud to natomiast zakorkowane wąskie uliczki, przy których mieszczą się setki kawiarni, restauracji, sklepików oraz galerii sztuki, z których słynie miasto. Jest tu kilka muzeów. Ubud przyciąga artystów, malarzy, twórców sztuki z całego Bali. Mają tu świetne warunki do pracy i bardzo dobry rynek zbytu. Pełno jest tu zakładów stolarskich, krawieckich, atelier malarskich i sklepów z antykami. 17 lat wcześniej podczas naszego pierwszego pobytu w Ubud też kupowaliśmy w jednym z małych zakładów rzemieślniczych, połączonych ze sklepikiem, maski, które do dziś wiszą u nas w domu. Do tego wszystkiego Ubud ma fajny, chłodniejszy klimat, niż nadmorskie miejscowości i można się tu obywać bez klimatyzacji przez większą część roku. W ścisłym centrum można zwiedzić dziedzińce pałacu ostatniego monarchy Ubud – Puri Saren Agung, jest też kilka ładnych świątyń hinduistycznych. Pięknie umiejscowiona jest np. świątynia Saraswati przed frontem, której znajduje się wielki staw z kwiatami lotosu. Świątynia znajduje się praktycznie w samym centrum miasta, ale schowana jest przed oczami ciekawskich za zabudowaniami najbliższymi drogi. Wystarczy zejść z ulicy, przejść przez restaurację z piękną werandą i pawilonami i jesteśmy w innym miejscu, cichym, magicznym, pięknym. Takich miejsc Ubud ma pełno, z pozoru, z zewnątrz nieciekawych a po przekroczeniu progu i wejściu na wewnętrzny dziedziniec ukazują nam się kwitnące kolorowe ogrody.
W Ubud znajduje się sanktuarium małp, tzw. Monkey Forest. Kilkuhektarowy park, w większości pozostawiony samemu sobie, czyli będący dżunglą, zamieszkują liczne stada małp, liczące kilkuset osobników. Gatunek zamieszkujący Monkey Forest Ubud to makak krabożerny (długo ogonowa makaka). Zatrzymaliśmy się na nieodległym parkingu i po zakupieniu biletów (50 tys. Rp. osoba dorosła) oraz zapoznaniu się z tablicą z długą listą ostrzeżeń wkroczyliśmy do królestwa małp. Zaiste jest to małpi gaj. Makaki biegają po całym terenie bez ograniczeń. Są dość odważne, żeby nie powiedzieć agresywne. Nie boją się ludzi, podchodzą bez wahania a jak coś się im spodoba, w mgnieniu oka po to sięgają. Okulary przeciwsłoneczne, czapki, chustki, wszystko co jest małe i pozostawione luzem staje się ich łupem. I małe są szanse żeby odebrać im zdobycz. Co prawda co jakiś czas można napotkać lokalnego strażnika z bambusowym kijem, który stara się małpy odganiać, ale na niewiele się to zdaje. Forest Monkey ma kilka poziomów, po których oprowadzają ścieżki wyłożone kamienną kostką czy betonowymi, pokrytymi mchem, kratami. Przez środek parku przebiega głęboka rozpadlina, z rzeką w dole, nad która rozpostarty jest kamienny most broniony z obu stron przez posążki demonów. Zewsząd zwisają z drzew długie liany. Ma się wrażenie przebywania na planie filmu z przygodami Indiany Jonesa. Dużą popularnością cieszy się kupowanie od parkowych sprzedawczyń kiści małych bananów. Małpy są na nie bardzo łase. Wystarczy stanąć i wyciągnąć rękę z bananem i można być pewnym, że któryś z makaków, jeśli nie kilka naraz zaraz po nie sięgną. Nie ograniczają się do wyrwania banana z ręki. Bez żadnej żenady wspinają się po ubraniu turysty i np. siadają na ramieniu i tam zaczynają konsumpcję. W jednej z części parku jest nawet cmentarzysko tych najbardziej zasłużonych osobników. W Ubud spędziliśmy cały dzień najpierw wizytując małpy a potem zwiedzając miasto i snując się po uliczkach. Poruszanie się samochodem po uliczkach miasta jest dramatycznie nieefektywne. Zalecam poruszanie się pieszo lub rowerem.
Przez kilka kolejnych dni zrobiliśmy sobie przerwę w zwiedzaniu żeby pobyczyć się przy plaży, aby ponownie jeszcze na jeden dzień wypożyczyć samochód. Tym razem dostaliśmy do użytkowania terenową Toyote. Na Bali istnieje podobno wytyczna, że żaden budynek nie może być wyższy niż najwyższa palma. Faktycznie zabudowa jest niska, co nadaje wyspie charakteru i według Balijczyków jest gwarancją duchowej równowagi. Jest jednak budowla, która wybija się wysoko ponad zabudowę i jest doskonale widoczna na horyzoncie z wielu miejsc na wyspie. To gigantyczne kamienne popiersie boga Vishnu postawione na wzniesieniu w GWK Cultural Park. Popiersie ma 23 metry wysokości i jest tylko częścią wielkiego planu. Jest to preludium to tego co ma nastąpić w ciągu kilku najbliższych lat. Otóż plany przewidują, że powstanie tu najwyższy monument w Indonezji, ponad 120 metrowy posąg całej postaci Vishnu ujeżdżającego mitycznego ptaka – Garudę. Póki co w parku mamy elementy tej całej układanki, czyli popiersie Vishnu, oraz posąg Garudy i inne mniejsze fragmenty powstającego monumentu, np. dłoń Boga ( i nie chodzi o rękę Maradony z mundialu w 1986 r. :-).
Pełna nazwa parku poświęconemu mitycznemu ptakowi i hinduistycznemu bogu brzmi Garuda Wisnu Kencana Cultural Park. Bilet wstępu dla zagranicznych turystów jest absurdalnie wysoko wyceniony na 100 tys. Rp dla osoby dorosłej. Co za to otrzymujemy ? Od wejścia prowadzi ładny zadrzewiony deptak ze sklepikami, kawiarniami i restauracjami. Coś a la podobny deptak w Disneylandzie, ale szczerze mówiąc mała i marna kopia. Sam park ma jednak chyba ambicje, żeby stać się takim lokalnym Disneylandem tyle, że bohaterami nie są myszka Miki i Śpiąca Królewna a postaci z mitologii hinduskiej. Najciekawszy jest chyba amfiteatr, na deskach którego odbywa się kilka przedstawień dziennie. Mamy tradycyjny zespół muzyków, przedstawienie w kolorowych strojach i możliwość zrobienia sobie zdjęć z aktorami. Aby dostać się na wzniesienie na plac Vishnu i móc stanąć pod gigantycznym popiersiem Vishnu, należy przy sadzawce z kobiecą figurką Parahyangan Somaka okręcić się w obowiązkowe sarongi. Woda w sadzawce wydobywa się z naturalnego źródła i jest uznawana za świętą. Z placyku Vishnu jest ładna panorama na tereny wokół parku. Poniżej jak już wspominałem kolejny element wielkiej układanki, czyli monument ptaka Garudy. W klimatyzowanym kinie (dzień był mega upalny i pot lał się z nas litrami) spędziliśmy dłuższą chwilę, żeby się schłodzić i obejrzeliśmy animowaną historię z życia małego Garudy. I tak naprawdę, w parku nie ma więcej co robić. Dla miłośników Iron Maiden, do których się zaliczam od podstawówki, koniecznie trzeba zobaczyć plac wciśnięty między wykrojone, jak nożem w maśle, skały wapienne. W 2011 r. odbył się tu słynny koncert heavy metalowej kapeli dla 7 tysięcy widzów w ramach trasy Final Frontier World Tour. Fragmenty koncertu na arenie w GWK można zobaczyć na fantastycznym filmie dokumentującym trasę koncertową Iron Maiden – Behind The Beast Documentary –dodatku do En Vivo. Miejsce na koncert rzeczywiście niezwykłe. Może coś się zmieniło na lepsze w parku GWK od tamtej pory, zakładając, że inwestycja jest cały czas w fazie budowy, ale biorąc pod uwagę naszą wizytę w 2016 r. uważam, że atrakcja jest zdecydowanie zbyt wygórowanie wyceniona jak na możliwość zobaczenia przedstawienia i dwóch monumentów. Nie warto tu zaglądać za takie pieniądze. Park GWK znajduje się centralnie na małym cypelku na południu wyspy Bali, około 1 h. drogi od Denpasar.
GWK był tylko przystankiem do naszego dzisiejszego celu czyli świątyni w Uluwatu. Trzecia z najbardziej rozpoznawalnych świątyń na Bali zaraz po Tanah Lot i Ulun Danu Bratan. Najbardziej znana jest ze spektakularnego, widowiskowego położenia na szczycie wysokiego klifu nadmorskiego oraz obecności wszędobylskich małp. Dojazd bardzo przyjemny lokalnymi drogami, wśród gęstej, żywej zielonej roślinności. Duży parking, bilet wstępu 30 tys. Rp. od osoby dorosłej. Co ważne nadal wymaga się noszenia tradycyjnych sarongów wokół bioder, co dobrze świadczy o włodarzach tego miejsca. Klimat i atmosfera zostały zachowane. Bartek paradował dodatkowo w udeng – narodowym balijskim nakryciu głowy dla mężczyzn. W Uluwatu, którego części składowe nazwy oznaczają ulu – koniec lądu oraz watu – skała, należy nastawić się na forsowny spacer. Chodniki z kamiennym murkiem prowadzą wzdłuż długiego klifu. Punktem centralnym jest Pura Luhur Uluwatu – hinduska świątynia na szczycie 70 metrowego klifu. Widoki są rzeczywiście spektakularne. W dole o skały rozbijają się wysokie fale błękitnej wody. Uluwatu posiada jedne z najlepszych miejsc do surfingu na wsypie, ale dojazd na plaże jest w zupełnie innym miejscu. Obejście całego kompleksu Uluwatu może zająć 2-3 godziny z przystankami na odpoczynek, bo upał panujący na półwyspie jest trudny do zniesienia. Małpy – makaki są dość agresywne, należy bardzo uważać na swoje rzeczy, bo mogą stać się łatwo ich łupem. Należy unikać kontaktu wzrokowego z małpami, który może ich rozjuszyć. Na odganianie reagują tylko wyszczerzonymi zębami i syczeniem. Wieczorami, o 18-tej, przy zachodzie słońca w Uluwatu odbywa się tradycyjny pokaz tańca Kecak. Niestety nie dane było nam go zobaczyć tego dnia.
Resztę popołudnia postanowiliśmy spędzić na plaży Pantai Pandawa. Co ciekawe, dojazd na plażę jest płatny 15 tys. Rp. od osoby. Dlaczego ? Otóż przez kilkadziesiąt lat plaża określana była mianem sekretnej, ukrytej plaży. Nie było do niej dostępu od strony lądu. Kilometrowy pas białego drobnego piasku i turkusowe wody oceanu odcięte były od lądu wysokim wapiennym klifem. Dopiero w 2012 r. udało się zrobić w skałach wcięcie i doprowadzić drogę do plaży. Przedsiębiorczy tubylcy postanowili jednak pobierać myto za przejazd nowo wybudowaną drogą. Zjeżdżając w dół w stronę morza przesmykiem między skałami można pojechać w prawo, gdzie znajduje się duży parking i umiejscowiło się niewielkie zaplecze gastronomiczne czyli kilka restauracji i sklepików. Można też pojechać w lewo tak jak my zrobiliśmy i dojechać do końca drogi. Plaża w tym miejscu jest zupełnie dzika, zakończona dużymi skałami wystającymi z wody. Na plaży wynajęliśmy sobie leżaki z parasolami i zamówiliśmy piwo i napoje orzeźwiające. Jest cicho i spokojnie, zejście do wody bardzo łagodne, delikatny drobny piasek i mało ludzi. Fantastyczne miejsce z pięknym widokiem. Zdecydowanie najładniejsza plaża jaką udało nam się znaleźć podczas tego pobytu na Bali, która to wyspa wcale nie słynie z tego typu atrakcji. Bali może się pochwalić dobrymi warunkami do surfowania ale plaże oprócz kilku miejsc na wyspie nie należą do najlepszych. Najlepsze plaże spotkać można po wschodniej części wyspy, w Nusa Dua i Sanur ale już w Kucie plaża jest raczej słaba, choć długa i szeroka, a na północnym krańcu wyspy plaże są czarne, wulkaniczne.
Do końca pobytu na Bali spędzaliśmy już czas w naszym hotelu w Sanur, rozkoszując się własną plażą, basenem i znakomitym jedzeniem. Wakacje na Bali to znakomite połączenie egzotyki z wypoczynkiem i duchową odnową. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś był rozczarowany pobytem w tym miejscu. Wyspa rozwija się dzięki przemysłowi turystycznemu. Należy się spieszyć z odwiedzeniem wyspy, bo jak widzę ceny rosną z roku na rok w szybkim tempie a tradycja w niektórych miejscach przestaje mieć pierwszorzędne znaczenie. Marzę, żeby tu jeszcze kiedyś powrócić.
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0