Podróże bliskie i dalekie
Na nasz kolejny wyjazd wakacyjny postanowiliśmy się udać do Krainy Kangurów w czwórkę, w tym samym składzie, w jakim byliśmy w Wietnamie rok wcześniej. Wyjazd do Australii rozpoczął się niezbyt fortunnie. Coś nas podkusiło żeby polecieć przez Paryż liniami AirFrance. Miało być tanio i przyjemnie. Nie było. Zacząć trzeba od tego, że lotnisko w Paryżu im. De Gaulla przypomina jeden wielki, zimny, betonowy bunkier przeciwatomowy. Surowe, szare ściany z betonu, niewygodne siedzenia w śladowych ilościach, zimno i ponuro. I zero pomocy czy zrozumienia ze strony staffu AirFrance. Zaczekowaliśmy bagaż i czekaliśmy cierpliwie aż nam dadzą znać że lecimy. Pół godziny przed wylotem cała obsługa się ulotniła i został tylko jeden smutny człowiek. Z duszą na ramieniu podeszliśmy się spytać co słychać w sprawie naszego przelotu do Singapuru. Od razu odpowiedział, że nie ma miejsc. Potem się zmitygował, że być może musi poprzeć swoją wypowiedź jakimiś dowodami, wiec poseplenił w krótkofalówkę i ponownie beznamiętnym głosem oświadczył – Sorry brak miejsc. Miny nam zrzedły. Byłem prawie pewien, że nie będzie żadnych problemów z zabraniem się, a tu taka niespodzianka.
Wzięliśmy autobus z lotniska (który, żeby wyjechać z terminala potrzebuje 20 minut bo tak przemyślnie są zaprojektowane trasy komunikacyjne przez francuskich architektów) i spędziliśmy noc w pobliskim hotelu Formule 1, kolejnym znakomitym wynalazku francuskim, gdzie toalety i prysznice to zamknięte plastikowe kapsuły rodem z filmów science fiction. W restauracji, którą otwarto dopiero w południe, choć czekaliśmy pod nią od 10-tej bo tak nas uprzejmie poinformowano, jedzenie w postaci mrożonych dań wybiera się z półki a Pani z obsługi odgrzewa je w jednej z 10-ciu stojących za nią mikrofal i podaje pięknie odgrzaną potrawkę na talerzu do stolika. Do tego darmowa woda w karafce w nieograniczonych ilościach. Ach ta słynna kuchnia francuska…pycha. Nie zrażeni wczorajszą porażką postanowiliśmy na następny dzień nie dać się tak łatwo i tym razem nie popuścić zblazowanym panienkom z AF. Na lotnisku zaczekowaliśmy bagaż i uwaga, dostaliśmy cynk, że jest specjalne stanowisko do obsługi pasażerów stand-by. Aha ! Dobra nasza. Pognaliśmy betonowymi, szarymi korytarzami do tego specjalnego stanowiska, a tam, tak, tak, nie zjawił się pies z kulawą nogą. Zaczęło robić się nieciekawie. Wróciliśmy jak niepyszni tam gdzie wczoraj. Robiło się coraz później, ludzie z odprawy, wzorem wczorajszego dnia powoli się rozchodzili unikając naszego wzroku. Nikt nas o niczym nie informował. Krew zaczęła się w nas gotować, bo widać było, że AirFrance ma zwyczajnie wszystko głęboko w dupie. Kolega zwrócił uwagę żabojadowi w białej koszuli, który się panoszył przy odprawie, że czekamy na biletach stand-by od wczoraj, ale każdy nas odsyła w inne miejsce i o niczym nie informuje. Ten się nastroszył jak kogut, odrzekł, że jest kierownikiem obsługi i będziemy wiedzieć wszystko w odpowiednim czasie a teraz mamy się odsunąć bo przeszkadzamy. Przy 5 stanowiskach był jeden pasażer. Cóż robić, czekamy potulnie. I tak staliśmy aż zrobił się kwadrans do wylotu i ponownie podszedłem się spytać co z nami. Kierownik obsługi z rozbrajającą szczerością odrzekł, że miejsc wolnych już nie ma. Najrozsądniej byłoby zdzielić w łeb tego buraka, ale ręce nam opadły z bezsilności. Z taką ignorancją, brakiem zrozumienia, zwykłym chamstwem i butą nie spotkaliśmy się nigdy, w żadnym kraju i na żadnym lotnisku.
Musze trochę wylać żółci, ale ten przypadek pokazał, że Francuzi to specyficzny naród, zakompleksiony, smutny, ksenofobiczny, zamknięty i kisnący we własnym sosie. Chcieli być w Europie przywódcą kulturowym i przeciwwagą dla Ameryki, ale na każdym kroku przekonywaliśmy się, że odpowiednim partnerem dla nich mogą być najwyżej Pigmeje. Cóż było robić w naszej sytuacji. Był późny wieczór i brak połączeń do Polski. Wsiedliśmy do autobusu, kierowca jak zwykle kluczył 20 minut zanim znalazł drogę wyjazdową, hotel Formule 1, prysznic w kosmicznej kabinie przy akompaniamencie śpiewu ptaków, kolacja z mikrofali w przytulnej francuskiej knajpce i następnego dnia rano szczęśliwie powróciliśmy do Warszawy. Na Okęciu w biurze KLM-u odbyliśmy szybką naradę bojową. Tego dnia nie było już sensu próbować gdzieś lecieć. Ustaliliśmy, że się nie poddajemy i spróbujemy następnego dnia tj. w niedzielę przez Szwajcarię i Malezję. Wypisaliśmy bilety i rozjechaliśmy się do domów, żeby wypocząć i się przebrać w świeże ciuchy. Następnego dnia rozpoczęła się nasza właściwa podróż do Australii. Powiedzieć można o niej tyle, że przebiegła szybko, sprawnie, przyjemnie i bez nieprzewidzianych przygód. Na lotnisku w Zurychu byłem po raz pierwszy w życiu. Lotnisko jest bardzo ładne i nowoczesne, wystrojem przypomina fragmentami to w Amsterdamie. Jest przytulne z dużą ilością sklepów i restauracji. Dookoła lotniska piękna sceneria ośnieżonych gór i gęsto porośniętych lasami wzgórz. Panie w transfer desku przemiłe, bez problemów wydały nam karty pokładowe do Kuala Lumpur i odprawiły bagaż do Sydney. Podobnie miło było w stolicy Malezji. Supernowoczesne lotnisko zostało wybudowane kilka lat temu. Imponuje wspaniałymi rozwiązaniami architektonicznymi, zwłaszcza olbrzymim podwieszanym dachem, nowoczesnymi terminalami połączonymi wewnętrzną kolejką i tropikalnymi ogrodami umieszczonymi za szklanymi kopułami w hali odlotów. Ponownie najmniejszych kłopotów z transferami, wszystko gładko i przyjemnie zostało załatwione przez panie w muzułmańskich czadorach. Najwyraźniej wpływy francuskiego AirFrance tu nie dotarły 🙂
Do Sydney dolecieliśmy w poniedziałek wieczorem czasu lokalnego. Na lotnisku wkradło się trochę nerwowości, bo już na pokładzie samolotu zaczęto wszystkich straszyć jakie to ciężkie kary grożą za wwożenie niedozwolonych środków spożywczych na wyspę. Kwoty kar padały w tysiącach dolarów. Na lotnisku co kilka metrów wielkie billboardy nawoływały do ujawnienia się i przyznania do posiadania jedzenia. Padł na nas blady strach. Mniej więcej 1/3 każdego z naszych plecaków zajmowały zupki, sosy, herbatniki, orzeszki, słodycze, placki ziemniaczane i inne wynalazki. Hitem u kolegi była konserwowa szynka w puszce a u mnie paczka góralskich oscypków. Towar mocno podejrzany. Ustawiliśmy się potulnie do kolejki dla winowajców. Ja zadeklarowałem tylko posiadanie zupek instant, wobec czego przepuszczono Justyny i mój plecak przez skaner i na szczęście puszczono nas wolno. Kolega chciał być bardziej uczciwy i spędził kwadrans na wypakowywaniu plecaków i wyciąganiu wiktuałów a inspektor badał każdą torebkę, każdą zupkę, każdą paczkę chipsów. W końcu wyszliśmy do hali przylotów. Tak oto ziściło się jedno z moich marzeń, byłem w Australii.
Należało teraz znaleźć nocleg. Z tym akurat nie ma najmniejszych problemów w Kraju Kangurów. Jest to ojczyzna backpackersów, raj dla podróżników o różnej zasobności portfela, a oferta dla tych nie śmierdzących groszem jest ogromna. Dość powiedzieć, że w Australii łatwiej jest znaleźć nocleg niż kupić piwo. W Polsce jest na odwrót. W jednym z narożników hali była specjalna ściana z setkami ofert noclegów, wycieczek i innych atrakcji. Z telefonów na ścianie można zadzwonić do dowolnego schroniska i zamówić bezpłatny transfer. Tak uczyniliśmy i godzinę później meldowaliśmy się w schronisku Boomerang przy William Street. Koszt naszego pierwszego noclegu to 24 AUD od osoby. Mały czteroosobowy pokoik z dwoma piętrowymi łóżkami, okno, telewizor, dwa fotele. Na korytarzu kibel i prysznic. Przyzwoicie. Poszliśmy się poszlajać wieczorem po okolicy z zamiarem zjedzenia czegoś i wypicia piwa. Niestety było już po 22-tej i większość napotkanych knajp na miarę naszych kieszeni była pozamykana. Jak się okazało, takie niestety panują zwyczaje w Sydney. Może to i zdrowo, nie objadać się po nocy 🙂
Jak niepyszni zabrnęliśmy do dzielnicy Kings Cross, centrum nocnego życia Sydney. Zaczął kropić deszcz, wobec czego zjedliśmy jakiś junk-food od hindusa, kupiliśmy kilka 1-litrowych piw i wróciliśmy do schroniska. Noc miałem koszmarną. Trafiło mi się posłanie z lokatorem. Pchła, wesz czy inne świństwo, nie wiem. W każdym bądź razie gryzło jak diabli i tej nocy prawie nie spałem. Rano miałem pogryzione ręce, ramiona i uda. Czerwone ślady pogryzień zaczęły mi schodzić dopiero pod koniec naszego pobytu w Australii. Następnego dnia na zwiedzanie miasta czasu mieliśmy niewiele, zaledwie kilka godzin, bo po południu mieliśmy już samolot do Cairns. Pogoda nas niestety nie rozpieszczała. Temperatura spadła poniżej 20 stopni, gdzieniegdzie zza chmur co prawda wyzierało słońce, ale cały czas mocniej lub lżej padał deszcz. Na szczęście do centrum mieliśmy rzut beretem. Szybko przeszliśmy przez City w stronę zatoki.
Pod budynkiem Opery szczęście nam dopisało i przestało na kwadrans padać. Sydney Cove jest uroczym miejscem. W zatoczce cumują promy i statki wycieczkowe, dookoła nabrzeża ciągnie się wybrukowany deptak z kafejkami. Na jednym z końców podkowy tworzącej zatoczkę stoi Opera House, z drugiej strony wyłania się potężny żelazny most Sydney Harbour Bridge spinający miasto z przeciwległym brzegiem. Przy samym bulwarze pozostawiono starą kolonialną zabudowę, jedno, dwupiętrowe portowe budynki, natomiast tuż za nimi wznosi się ściana błyszczących, nowoczesnych, szklanych wieżowców. Opera House robi lepsze wrażenie z oddali. Przy bliższym zapoznaniu z budynkiem czar pryska. Budynek jest już mocno leciwy, budowę rozpoczęto w 1959 r. ale zakończono dopiero w 1973 r., nie przewidując, ze stanie się symbolem miasta. Miejscami widać, że budynek został już mocno nadgryziony zębem czasu. Płytki mozaiki, które tworzą powierzchnie dachów stylizowanych na żagle są mocno wyblakłe, miejscami pożółkłe, miejscami odpadają. Pomieszczenia wewnętrzne wykładane ciemną boazerią przypominają peerelowskie domy wypoczynkowe FWP. Symbol Sydney wymaga szybkiej renowacji. Jak już mówiłem czas naglił, więc po obejściu całej zatoczki Sydney Cove musieliśmy wracać, tym razem przez ogrody Royal Botanic Park. Mieliśmy nadzieję zobaczyć tu zakwitający raz na 7 lat największy na świecie kwiat, o bardzo charakterystycznym zapachu a raczej smrodzie rozkładającej się ryby. Mimo, że węszyliśmy na wszystkie strony, kwiatu nie udało nam się znaleźć, deszcz padał intensywnie, więc przebiegliśmy szybko przez park i dotarliśmy na czas do schroniska, skąd na lotnisko odwiózł nas imigrant z Rosji.
Na lotnisku pojawiły się kłopoty. Odlot do Cairns był za godzinę, ale nie chciano nas zaczekować bo nie mieliśmy listingu na nasze połączenia, co gorsza powiedziano nam, że listingu nie można zrobić ręcznie tylko trzeba dzwonić pod specjalny numer telefonu. No to zaczęliśmy dzwonić, ale bezskutecznie, bo nikt nie odpowiadał a czas się kurczył. Wtedy zauważyliśmy nad kasami Qantasa powiewający plakat reklamowy ze zdjęciem Opera House a obok, tak, tak stała wieża Eiffel’a. Dreszcz grozy przebiegł nam po plecach, duch AirFrance i francuskiej gościnności nas nadal prześladował 🙂 Pół godziny przed wylotem, kiedy już myśleliśmy, że nie polecimy, naraz ktoś się odezwał po drugiej stronie telefonu. Błyskawicznie zrobiłem listing na wszystkie przeloty, odprawiliśmy się w najbliższym okienku i kilka minut później wsiadaliśmy do samolotu do Cairns. Qantas stanął na wysokości zadania i nie zawiódł nas podczas całego pobytu. Nawet w Alice Springs, kiedy musieliśmy zostać z braku miejsc, załatwiono to w sposób miły i kulturalny i do nikogo nie mieliśmy pretensji.
Spodziewałem się po Cairns, że będzie to duże miasto z rozbudowanym centrum i rozległymi przedmieściami. Tymczasem to 118-tysięczne miasteczko z międzynarodowym portem lotniczym robi wrażenie niepozornej turystycznej mieściny położonej wśród lasów mangrowych. Żyje głównie z tysięcy turystów przybywających tu w celu zobaczenia Wielkiej Rafy Koralowej. Olbrzymia oferta turystyczna w postaci biur podróży i hoteli skupiona jest przy głównym deptaku wzdłuż wybrzeża. Zatrzymaliśmy się w schronisku wybranym na lotnisku, Caravella’s Backpackers 77, znajdującym się właśnie przy nabrzeżu. Koszt taksówki z lotniska zwróciło nam schronisko a nocleg w postaci pokoju dwuosobowego z klimą kosztował nas 43 AUD . W schronisku był basen, duża kuchnia z jadalnią, pralnia i inne udogodnienia. Tego wieczoru zjedliśmy nasz pierwszy wspólny posiłek na Czerwonej Ziemi. Wspaniały makaron w sosie pomidorowym posypany tartym żółtym serem, do tego sałatka i 2 butelki czerwonego australijskiego wina. Posiłek i wino było tak dobre, ze rozochoceni przenieśliśmy się na werandę, gdzie aby wzmóc jeszcze dobry humor dokupiliśmy kolejny 4-litrowy kartonowy bukłaczek wina. Było tanie i paskudne a jego smak czułem jeszcze długo następnego dnia, a ślady mam widoczne do dziś na spodenkach. Kiedy w nocy policjant nas wygonił z werandy poszliśmy kończyć imprezę do pokoju znajomych a tam wino lało się po wszystkim, nie tylko w gardła 🙂
Jak łatwo się domyślić następny ranek był bardzo ciężki. Wynajęliśmy samochód, białego osobowego Nissana (57 AUD za dobę) i ruszyliśmy na północ od Cairns w kierunku Cape Tribulation, naszej głównej atrakcji w okolicy. Przylądek ten reklamowany jest jako pasmo pięknych piaszczystych plaż ciągnących się wzdłuż tropikalnej dżungli. Prowadził Szczepan, jako że nie wiedzieć czemu zapomniałem zabrać ze sobą prawo jazdy z Polski. Niestety chłopak był już poszkodowany do końca wyjazdu 🙁 , choć mam uzasadnione podejrzenie, ze sprawiało mu to również przyjemność, zwłaszcza przy kolejnych samochodach, które wypożyczaliśmy.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Cairns Tropical Zoo. Mały prywatny ogród zoologiczny przy Captain Cook Hwy, wstęp kosztował 25 AUD od głowy. W ogrodzie było dużo miśków Koala, pewnie ze 20 sztuk. Skubały sobie leniwie liście eukaliptusa siedząc na niskich drzewkach. Za dodatkową opłatą można było wziąć miśka na ręce i zrobić sobie zdjęcie. Trochę dalej było duże stado kangurów. Nie bały się zupełnie ludzi. Podchodziły do turystów, kręciły się wśród dzieci. Karmiliśmy je z ręki specjalną karmą. Z innych fajnych zwierzaków mieliśmy możliwość obejrzenia wielkich krokodyli, jeden był tak olbrzymi, że aż nierealnie wielki. Żartowałem sobie że to gumowa atrapa, dopóki gad nie łypnął złowróżbnie okiem i nie przeszedł mnie dreszcz zgrozy. I jeszcze z sympatycznych zwierząt pamiętam czerwone pandy, o pięknym futerku koloru czerwonego wina. Jeden ze zwierzaków położył się na konarze i zwiesił bezwładnie wszystkie cztery kończyny i długi puszysty ogon z białą końcówką. Wyglądał jak pluszowa przytulanka. W terrarium zobaczyłem po raz pierwszy w życiu, Thorny Devil, małą jaszczurkę pustynną występującą w Australii. Wygląda jak prehistoryczny stwór z epoki dinozaurów, tylko jest miniaturowych rozmiarów. Jaszczurka pokryta jest trójkątnymi wystającymi płatami skóry tworzącymi ostry chropowaty pancerz. Thorny Devil porusza się dziwnymi ruchami, przypominającymi zabawkę mechaniczną, w której zaczynają siadać baterie. Zalecam Duracell 🙂 Kilkugodzinny postój w zoo i pojechaliśmy dalej.
Droga wiła się nad samym oceanem o przepięknym błękitnym kolorze. Słoneczko pięknie prażyło i tylko głowy łupały po wczorajszej imprezie. Wjeżdżając do Parku Narodowego Cape Tribulation (Przylądek Cierpień) przekroczyliśmy promem samochodowym (20 AUD za samochód w obie strony) rzekę Daintree. Dookoła nas porastała dżungla tropikalna. Duże, wysokie drzewa, szerokie liście, liany zwisające z gałęzi i głośny skrzekot ptaków. Krętymi stromymi dróżkami zajechaliśmy na koniec cypla i udaliśmy się na przechadzkę trasą Kulki Walking Trail. Wyszliśmy z gęstego lasu na dużą piaszczystą plażę rozłożoną u podnóża gór w ładnej zatoczce. Wyobrażam sobie, że tak musiały wyglądać dziewicze plaże, na których lądowali przed kilkuset laty odkrywcy nowych ziem, np. James Cook dobijając swoim okrętem do brzegów Australii. Przy wyjściu na plażę stał znak ostrzegający przed kąpielą z uwagi na paraliżujące meduzy, dość powszechne zagrożenie w tych wodach. Potem weszliśmy na punkt widokowy z panoramą całej zatoki. Ładne, ale nie rzucające na kolana. Na uwagę natomiast zasługuje infrastruktura turystyczna. Wszystkie ścieżki są świetnie oznakowane, przygotowane do pieszych wędrówek, zabezpieczone przed potknięciem czy poślizgnięciem. Nawet jeśli walory widokowe nie były oszałamiające to i tak samo przejście się takimi trasami sprawia ogromną przyjemność. Nawet takie prozaiczne i przyziemne sprawy jak toaleta na palach pośrodku lasu deszczowego z bieżącą wodą. Wyobrażam sobie, że idąc w Tatrach do Doliny 5 Stawów trzeba sikać po krzakach. Kolejna ścieżką przeszliśmy na drugi skraj cyplu i wyszliśmy na kolejną rozłożystą plażę, skąpaną w słońcu. Było ładnie i romantycznie, nie przeczę, ale chyba liczyliśmy na coś więcej. W jakimś przydrożnym barze zjedliśmy szybkie co nieco, które zasługuje tylko na krótką wzmiankę z uwagi na sposób podania, np. chicken nuggets with chips podano w wielkiej paczce zwiniętego papieru. Po rozwinięciu gazety ukazało się kilka kawałków smażonego kurczaka i ilość frytek mogąca nakarmić drużynę piłkarską.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Noah Creek aby przejść się po Marrdja Botanical Walk – 800-metrowej ścieżce wśród gęstych lasów mangrowych. Przeżycie niesamowite, widoki przepiękne. Było już późne popołudnie i słońce powoli szykowało się do zajścia. Świetnie przygotowaną trasą, wybudowaną w postaci drewnianej kładki na palach wbitych w bagniste podłoże, szliśmy wśród mangrowych drzew, których konary wystawały z mętnej wody. Gdzieś obok płynęła duża rzeka. Zza drzew gdzieniegdzie przebijało się słońce i odbijało w mętnej, bagnistej wodzie, gdzie jak mniemam czaił się niejeden krokodyl. Różnorodność kształtów, kolorów, rozmiarów drzew w tym miejscu była olbrzymia. Miejsce zdecydowanie godne polecenia.
Zapadł zmrok i ruszyliśmy w drogę powrotną do Cairns. Mieliśmy w planach zatrzymanie się po drodze na którejś ze słynnych plaż na tym wybrzeżu. Nie mieliśmy jednak żadnych konkretnych namiarów i przyszło nam trochę pobłądzić po nocy. Już byliśmy prawie zrezygnowani, kiedy w końcu w jakimś małym sklepie włoski imigrant powiedział nam jak trafić do miejscowości Trinity Beach. Dojechaliśmy tam późno w nocy i zatrzymaliśmy się na polu kempingowym – Trinity Beach Caravan. Jak się później okazało był to świetny patent na noclegi w Australii, pod warunkiem, że posiada się własny środek transportu. Wynajęcie domku na kempingu, który posiadał 5 miejsc do spania, łazienkę, kibel, prysznic, klimę, telewizor, kuchnię, do tego taras, ogród i basen kosztowało niewiele więcej niż schronisko w mieście, a zalety były niezaprzeczalne. My za ten domek w Trinity Beach zapłaciliśmy 99 AUD. Zostaliśmy tu na 2 noce a zostalibyśmy pewnie dłużej gdyby nas czas nie gonił. Co prawda w pierwotnych planach zamiast drugiego dnia w Trinity planowaliśmy rejs na wyspę Fitzroy, ale ostatecznie zrezygnowaliśmy z tego pomysłu, z czego najbardziej niepocieszona była Justynka. Następny cały dzień spędziliśmy bycząc się na ładnej, czystej, piaszczystej plaży w Trinity Beach. Smażyliśmy nasze ciała na słońcu i kąpaliśmy się w słonych wodach Morza Koralowego.
Kolejnego ranka wróciliśmy do Cairns i zostawiwszy samochód w wypożyczalni odlecieliśmy do Ayers Rock. Samolot leciał dość nisko nad ziemią i widzieliśmy z okien jak stopniowo krajobraz robi się pustynny, znikają drzewa a kolor ziemi staje się coraz bardziej czerwony. Po kilku godzinach lotu zaczęliśmy zniżać się do lądowania i wtedy zobaczyliśmy z lotu ptaka Świętą Czerwoną Górę Aborygenów(Uluru). Jest naprawdę olbrzymia i wygląda niesamowicie wyrastając pośrodku sawanny na wysokość prawie 350 metrów. Dookoła tylko czerwona ziemia i gdzieniegdzie krzaki i suche drzewa. Ayers Rock, miejscowość w której wylądowaliśmy, składa się z lotniska oraz Ayers Rock Resort, znanego pod nazwą Yulara, czyli małego kompleksu turystycznego. Są tu 2 czy 3 małe hotele, pole namiotowe i schronisko. Sklep, poczta, muzeum, restauracja, bank, wszystko rozrzucone na powierzchni kilkuset hektarów. Zbudowane wyłącznie w celu przyjmowania tysięcy turystów, którzy przyjeżdżają obejrzeć górę Uluru. Najbliższe miasteczko w okolicy to Alice Springs, położone 450 km. na wschód. Zatrzymaliśmy się w Outback Pioneer Lodge w schronisku pod patronatem YHA. Był to jeden z naszych droższych noclegów w Australii (37 AUD od głowy), również dlatego, że robiąc rezerwację w Cairns zapłaciliśmy z góry za 2 noce, a zostaliśmy tylko na jedną i nie chcieli nam zwrócić kasy 🙁 Dobrą stroną nocowania w tym schronisku jest fakt, że znajduje się tu jedyny bar w Ayers, gdzie można kupić piwo na wynos. A przy takich temperaturach jakie tu panowały, zimne piwo było nieodzowne. Koszt szklaneczki 0.4 l. złocistego płynu z kija wynosił równe 4 AUD.
Jeszcze tego samego dnia wynajęliśmy na miejscu wygodny samochód terenowy Honda CRV i pojechaliśmy zwiedzać Olgas, czyli w miejscowym narzeczu Kata Tjuta. Jest to skupisko kilkudziesięciu olbrzymich obłych monolitów (mniejszych objętościowo od Uluru, ale za to wyższych, nawet o 200 m.) i znajduje się około 30 km. od Uluru. Przez skały prowadzą 2 ścieżki krajobrazowe, Valley of the Winds Walk oraz Olga Gorge Walk. Poszliśmy na obie, ale z uwagi na duże upały i związane z tym niebezpieczeństwo dłuższa trasa była w połowie zamknięta. Podobnie jak i pochodzenie Świętej Góry Uluru, tak i pochodzenie Kata Tjuta nie jest do końca wyjaśnione. Faktem jest, że swoją budową skały się między sobą różnią. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Olgas jest zbudowane ze zbitych grudek kamieni połączonych czerwoną spoiną, podczas gdy Uluru wygląda jakby była zbudowana z płaszczy skalnych nakładanych warstwami jedna na drugą. Wieczorem obowiązkowo ustawiliśmy się w specjalnie wyznaczonym miejscu, żeby zrobić sobie zdjęcie góry Uluru o zachodzie słońca. Na parking zjechali się wtedy chyba wszyscy turyści jacy tego dnia nocowali w Yulara. Zachód słońca nie rzucił nas na kolana, ale było miło. Oczywiście gdyby nie muchy.
Muchy i inne latające owady to utrapienie i istna plaga Terytorium Północnego a zwłaszcza środka kontynentu. Kiedy w Cairns taksówkarz podwoził nas na lotnisko i powiedzieliśmy, że lecimy do Ayers Rock to się zaśmiał i zaczął machać rękami wokół twarzy. Teraz wiedzieliśmy dlaczego. Nie ma sekundy spokoju przed tymi owadami. Rojów much są całe tysiące. Obsiadają człowieka od stóp do głów, wchodzą w nos, oczy, uszy. Można machać rękami a na nich nie robi to żadnego wrażenia. Nie sposób jest zrobić sobie zdjęcia, żeby nie załapało się w kadrze kilka much. To niestety przykra cena jaką trzeba zapłacić za przebywanie w tym miejscu. Zwalczyć się tego nie da, można się tylko przyzwyczaić. Wieczorem zjedliśmy znowu pyszny makaron z jakimś sosem przywiezionym z Polski, do tego zimne piwko z knajpki a potem popatrzyliśmy sobie w bezchmurne niebo upstrzone gwiazdami z drugiej półkuli. Wydawało nam się, ze znaleźliśmy Krzyż Południa, który widnieje na australijskiej fladze. Pamiętam, że księżyc świecił tak jasno, że można było czytać książkę w środku nocy, bez dodatkowego oświetlenia.
Rano wybraliśmy się na 10 kilometrową pieszą wędrówkę wokół skały Uluru. Przejście trasy zajmuje około 3-4 godzin. Na czubek góry nie wchodziliśmy, raz że droga była zamknięta z powodu upałów, a dwa, że właściciele tych ziem, czyli Aborygeni proszą by uszanować ich tradycje i wierzenia i nie wspinać się na górę. Góra Uluru, kiedy stanie się u jej stóp robi imponujące wrażenie. Jest duża, bardzo, bardzo duża i ma piękną barwę, od koloru łososiowego do intensywnej czerwieni. Jak sięgnąć wzrokiem w lewo i prawo, góra ciągnie się w nieskończoność. Z bliska widać fakturę skał, chropowatych łusek nachodzących jedna na drugą, ale jak się patrzy z oddali na formacje skalne odnosi się wrażenie jakby skała była delikatna i miękka jak jedwab. Łagodne łuki, rzeźbienia powstałe przez setki tysięcy lat w wyniku erozji, sprawiają wrażenie delikatnego kobiecego ciała, które chciałoby się dotykać. W wielu miejscach Święta Góra jest okaleczona. Porobiły się jaskinie, rozpadliny, szczeliny, na gładkiej czerwonej powierzchni powstały wyszczerbienia jak ślady po ospie. Czerwona Góra jest piękna, z każdej strony inna i warta obejrzenia. Dla Aborygenów jest to miejsce święte. Nadal odbywają tu swoje religijne rytuały. Są wyraźnie oddzielone miejsca męskie od żeńskich. Turystom nie wolno do tych wyznaczonych miejsc się zbliżać ani robić zdjęć. Podnóże góry porasta sawanna, miejscami są tu gęste, kłujące krzaki a miejscami mały zagajnik szeroko rozgałęzionych bezlistnych drzew, które wspaniale komponują się z górą w tle. No i wspaniałe, bezchmurne, niebieskie niebo. Widok jak z pocztówki.
Zbliżała się godzina 3 po południu i była to najwyższa pora żeby ruszać w dalszą trasę. Początkowo mieliśmy zamiar pojechać nocnym autobusem z Ayers do Alice, ale na miejscu okazało się, że jest tylko 1 autobus dziennie, do tego w południe i dość drogi bo kosztował 77 AUD od osoby. Z tego też względu wypożyczyliśmy samochód, który nas kosztował taniej (około 100 AUD dziennie) a dawał pełną swobodę ruchu i mogliśmy go zostawić w Alice Springs. Co prawda w nocy pojechać nam się nie udało. Stanowczo odradziła nam to panienka w wypożyczalni, mówiąc, że od zmroku do świtu nie należy absolutnie prowadzić samochodu po szosie do Alice z uwagi na niebezpieczeństwo zderzenia z kangurami bądź bydłem. Co więcej nasze ubezpieczenie nie pokryje takiego incydentu. Dorzuciła jeszcze dyżurną historyjkę o turystach, którzy po zmroku zderzyli się z krową i musieli zapłacić 12 tys. AUD odszkodowania. Woleliśmy nie ryzykować. Droga przebiegła bez zakłóceń. Szosa jest bardzo dobrej jakości, dobrze oznakowana. Po drodze do Alice mija się trzy czy cztery stacje benzynowe, ze sklepikiem, barem i najczęściej jakimś prowizorycznym miejscem do spania. Po za tym nie ma nic wśród buszu. Jak oko wykol pustka aż po sam horyzont. Charakterystycznym elementem na autostradach australijskich są tzw. RoadTrain, czyli jeden potężny ciągnik siodłowy z 3, 4 przyczepami. Taki potężny pociąg szosowy mijaliśmy kilkakrotnie. Niejednokrotnie zatrzęsło poważnie naszą terenówką, kiedy mijał nas mknący potwór.
Alice Springs leży w samym sercu Australii. To miasteczko liczy dziś około 25 tys. mieszkańców, choć w latach 30-tych mieszkało ich tu zaledwie 200. Miasto ostatnimi czasy bardzo prężnie się rozwija. Głównie za sprawą turystów. Jest Mekką wszystkich podróżujących, którzy przybywają do Australii. Każdy kto odwiedza Czerwony Kontynent wcześniej czy później kieruje tutaj swoje kroki. Miasteczko jest przyjemnie położone wśród gór, ma niską zabudowę z dużą ilością hoteli, knajpek i sklepików. W centrum miasteczka jest przyjemny deptak, gdzie w sobotnie poranki odbywają się kiermasze i festyny. Sklepy, fastfoody, bary, jednym słowem idealne miejsce wypadowe do zwiedzania okolic. Przez miasteczko szerokim korytem przepływa rzeka Todd. Sęk w tym, że woda płynie tu zaledwie kilka dni w roku. My byliśmy w Alice w październiku i dowiedzieliśmy się, że w tym roku widziano tu wodę w marcu. To zresztą specyfika Australii. Większość rzek, które napotykaliśmy w centralnej i północnej części kraju były to wyschnięte na wiór koryta piachu. Podobno w porze deszczowej zaczynającej się w listopadzie sytuacja ta zmienia się diametralnie. W Alice Springs zatrzymaliśmy się w bardzo miłym schronisku Annie’s Place (16 AUD od osoby), z fajnym barem i restauracją na miejscu, gdzie danie specjalne na kolację kosztowało tylko 5 AUD. W kuchni pracowała Słowaczka, która od razu rozpoznała w nas słowiańskie dusze. Jedyny zgrzyt to taki, że w naszym czteroosobowym pokoju z dwoma piętrowymi łóżkami wisiał plakat stylizowany na lata 50-te reklamujący AirFrance. Tak, tak niestety złowróżbny pech francuski nas nadal prześladował i jestem nadal przekonany, że fakt iż się nie zabraliśmy 2 dni później na samolot wynikał właśnie z obecności tego przeklętego plakatu w naszym pokoju 🙂
Kolejnego ranka po śniadaniu wskoczyliśmy w samochód i zaopatrzeni w aparaty, czapki, okulary, kremy opalające i dużo wody wyruszyliśmy na zwiedzanie zachodniego pasma gór MacDonnella. Pierwszą atrakcją był Simpsons Gap, czyli przesmyk w skałach wydrążony przez wodę. Co ciekawe wydrążony przez rzekę okresową, czyli można sobie wyobrazić ile musiało to zająć czasu, żeby woda skruszyła skały i zrobiła w nich wyłom. W przewodniku napisano, że zajęło to 60 mln. lat ! Oczywiście jak my zwiedzaliśmy to miejsce, to wody w rzece nie było. Śmiesznie wyglądały znaki ostrzegawcze wbite w koryto rzeki z napisami – zakaz kąpieli – podczas gdy dookoła były tylko piasek i kamienie. Przy samym wyłomie w czerwonej skale wysokiej na kilkadziesiąt metrów, było małe jeziorko, idealne żeby sobie wypłukać i ochłodzić nogi. Krokodyli brak. Ogólnie rzecz biorąc nic niezwykłego tu nie zobaczyliśmy.
Kolejny przystanek na naszej trasie miał miejsce w Standley Chasm. Tu już było trochę bardziej interesująco. Szło się mianowicie kilkaset metrów w górę, ścieżką wśród skał i gęstej roślinności. Punkt kulminacyjny to Szczelina Standleya, dwie równoległe pionowo wznoszące się ku górze, czerwone skalne ściany, wysokie na kilkadziesiąt metrów, oddalone od siebie o około 5 metrów. Imponujące, zwłaszcza, kiedy w środku dnia promienie słońca wpadały przez wąskie szczeliny do wąwozu. Oczywiście dużo much, ale to już normalka. Można się było wspinać dalej w górę wąwozu, ale droga stawała się coraz trudniejsza, z uwagi na rumowisko skał zagradzających przejście. Kolejny nasz przystanek tego dnia zrobiliśmy w Ellery Creek Big Hole. Takich przystanków życzyłbym sobie jak najwięcej. Jak sama nazwa wskazuje była to wielka dziura wody 🙂 czyli wspaniałe, orzeźwiające jeziorko u podnóża dwóch wielkich skał. Otoczone zieloną roślinnością z cudownie zimną wodą. W porównaniu z temperaturą powietrza sięgającą 40 stopni, kąpiel w tym jeziorku to była sama rozkosz. Zdecydowałem się na kąpiel jako jedyny z naszej czwórki, mimo braku odpowiedniego stroju kąpielowego. Nie zrobiło to na nikim wrażenia a już na pewno nie na aborygeńskich dzieciach pluskających się obok. Wokół jeziorka ustawione były stoliki i paleniska, czyli cała infrastruktura na cudowny piknik. Gorąco polecam wizytę w tym miejscu i w ogóle zwiedzając zachodnie pasmo gór MacDonnella warto wziąć ze sobą kąpielówki, bo takich oczek wodnych jest tu więcej.
Najdalszym punktem naszej wyprawy był tego dnia Glen Helen Gorge. Kolejny wyłom skalny w potężnym masywie górskim wydrążony przez wodę. I ponownie napotkaliśmy tu piękny widoczek, czyli ładne jeziorko rozlane pomiędzy stromo wznoszącymi się ku górze blokami skalnymi. Ludzi było jak na lekarstwo, można się w spokoju przekąpać i poopalać na skałkach. Do jeziorka i wyłomu skalnego dochodzi się szerokim korytem rzeki, oczywiście wyschniętym. Rzeka ta płynie u podnóża olbrzymiego masywu skalnego, który podobno wieczorami jest pięknie oświetlany przez reflektory. Na wzniesieniu po drugiej stronie koryta rzeki stoi hotelik z restauracją Glen Helen Resort, gdzie zjedliśmy po kanapce i wypiliśmy po zimnym piwie. Było już po 4 po południu a przed nami jeszcze 2 atrakcje w drodze powrotnej do Alice. Pierwsza to Ormiston Gorge. Zobaczyliśmy tylko pierwszy fragment tej długiej kilkukilometrowej trasy, za to bardzo imponujący. Należało się wspiąć kilkadziesiąt metrów ścieżką wijącą się po zboczu góry. Ze szczytu wzniesienia rozpościera się piękny widok na okoliczne pasma górskie a zwłaszcza leżący poniżej kanion Ormiston. Jest to olbrzymi, szeroki na 200 metrów, wijący się kanion o ostrych wyszczerbionych czerwono-żółtych zboczach. Gdzieniegdzie na skalnej półce wyrasta samotne białe gumowe drzewo, a poza tym tylko skały, skały i małe zielone krzaczki. Miejsce to uchodzi za najpiękniejszy kanion w tej części gór MacDonnella.
Ostatnim punktem programu było Ochre Pits, czyli miejsce skąd Aborygeni wydobywają naturalne barwniki do swoich malowideł. Mała dolinka a w zasadzie to chyba kolejne koryto okresowej rzeki, której ściany zbudowane są z piaskowca z dużą ilością tlenku żelaza. Ochra pięknie się mieniła w promieniach popołudniowego słońca przybierając barwy od jasnej żółci do ciemnej czerwieni. Warto rzucić okiem na to miejsce będąc w okolicy, zwłaszcza, że nie jest tu daleko od głównej szosy. W ten sposób zakończyliśmy zwiedzanie gór MacDonella. W drodze powrotnej jeszcze zrobiliśmy sobie kilka fotek przy zachodzącym w oddali na prerii słońcu. A wieczorem to co tygrysy lubią najbardziej czyli pełnowartościowy posiłek składający się z makaronu w sosie pomidorowym i sałaty :-), wszystko przygotowane własnoręcznie w schroniskowej kuchni. I do tego dużo piwa Toohey Dew. Z tym piwem to mało co byśmy się nie oszukali, bo jak zajechaliśmy do supermarketu, gdzie był bottle shop, a w Australii można kupić alkohol tylko w takich specjalnych sklepach, to okazało się, że jest niedziela i w tym świętym dniu piwa się nie sprzedaje. O zgrozo! Na szczęście w Alice Springs był jeden dyżurny bottle shop, zresztą drive-in, więc pojechaliśmy tam co prędzej i drogą kupna nabyliśmy ładny karton piwa, który prosto do samochodu podał nam miły wąsaty pan.
Następnego dnia mieliśmy popołudniu polecieć do Darwin, więc po wyczekowaniu ze schroniska zwiedziliśmy sobie jeszcze trochę miasteczko. Najpierw wjechaliśmy na wzgórze Anzac Hill, skąd rozpościera się piękna panorama na całe miasteczko. Potem kilka godzin spędziliśmy w Desert Park. Jest to ładnie rozplanowany park krajobrazowy u podnóża gór MacDonnella, który prezentuje charakterystyczną dla tej części Australii florę i faunę. Są tu więc obszary pustynne, lasy mangrowe, rzeki okresowe. Dużo ptaszarni, oranżerii, wystaw. W wielu miejscach punkty spotkań z rangersami, którzy opowiadają o zwierzętach i roślinności tych okolic. Żenująco prezentowali się przedstawiciele świata zwierzęcego, ledwie 2 sztuki kangurów i 2 strusie Emu. Chyba, że reszta wyzdychała w tym upale, w takim razie ich nieobecność jest usprawiedliwiona. Fantastyczne było olbrzymie terrarium ukazujące zwierzęta, które żyją nocą. W wielkiej sali w półmroku można było obserwować zza szyb życie nocne gryzoni, wężów i nietoperzy. Jak już wspomniałem wcześniej, tego dnia nie udało nam się odlecieć do Darwin. Pani z Qantasa z przykrością nas poinformowała, że są tylko 3 wolne miejsca na naszym rejsie. Postanowiliśmy zostać całą czwórką i próbować jutro wcześniejszy rejs. Nasze schronisko nie miało tego dnia już miejsc, ale szczęśliwym trafem zaczepiliśmy na lotnisku dziewczynę z innego schroniska, Elke’s Backpackers Resort, gdzie wzięliśmy sobie na noc małe mieszkanko składające się z dwóch oddzielnych sypialni i wspólnej kuchni i łazienki. Koszt to 45 AUD za dwójkę, warunki więcej niż sympatyczne, mieliśmy do tego ładny taras, na którym wieczorową porą, popijając piwko ustaliliśmy plan działania na nasz ostatni etap podróży, czyli Park Kakadu.
Do Darwin przylecieliśmy następnego dnia około 14-tej. Na lotnisku w sieci Budget wypożyczyliśmy terenowego Nissana X-trail na pełne 3 dni. Rozważaliśmy wynajęcie samochodu kempingowego, dzięki czemu odpadły by nam kłopoty z noclegami wewnątrz parku, ale cena była zaporowa z uwagi na minimalny okres wynajmu wynoszący 5 dni. Po drodze w supermarkecie zrobiliśmy zapasy jedzenia i picia na kolejne 3 dni, pamiętając, ze w Parku Narodowym Kakadu może być drogo i przede wszystkim trudno kupić niektóre rzeczy. Nie mieliśmy większych problemów z wydostaniem się z miasta. Do granicy parku z Darwin jest około 150 km., najpierw kawałeczek Stuart Hwy a potem Arnhem Hwy. Justyna, która opracowała sumiennie plan zwiedzania Kakadu kazała nam zwracać baczną uwagę na kopce termitów, które ponoć występują na tych terenach i są widoczne z szosy. Facet w punkcie informacyjnym na lotnisku był lekko zdziwiony naszym zainteresowaniem termitami, ale potwierdził, że owszem gdzieś się tam znajdują, pomachał niewyraźnie palcem po mapie i tyle. Faktycznie je dojrzeliśmy po pewnym czasie wśród drzew po obu stronach szosy. Duże, wysokie nawet na 4 metry kopce stały jak rzeźby z piasku. Jak udało się nam dowiedzieć niektóre kopce liczą sobie nawet po 50 lat. Zafascynowani zjechaliśmy z drogi porobić sobie zdjęcia. Po 3 dniach pobytu w Kakadu mieliśmy dość kopców. Okazało się, że są ich tutaj tysiące, dosłownie wszędzie a im dalej jechaliśmy, tym były większe i piękniejsze. Ale potem nie chciało nam się kiwnąć palcem u nogi, żeby wysiąść z samochodu i zrobić zdjęcie jakiegoś tam kolejnego kopca.
Zbliżał się wieczór i podążaliśmy do naszego miejsca spoczynku, czyli Bark Hut Inn, gdzie zrobiliśmy sobie rezerwację dzwoniąc jeszcze z lotniska w Alice Springs. To ostatnie miejsce noclegowe przed wjazdem do parku, jakieś 50 km. od granicy parku. Nie wiedzieliśmy jakie to będzie miejsce, oprócz lakonicznego opisu w trzech słowach, które znaleźliśmy w przewodniku. Na miejscu okazało się, że Bark Hut Inn to stacyjka benzynowa, bar i pole kempingowe przy szosie w australijskim buszu. Przy dystrybutorze stała restauracja typowa dla australijskiego bezdroża, długi drewniany szynk, pozawieszane na ścianach poroża bawole, stare zdjęcia z czasów kolonizacji kontynentu, wszystko omotane siecią pajęczyn. I sepleniący barman w wyświechtanych jeansach, z którym ledwo szło się dogadać. Miło załatwiliśmy formalności, 85 AUD za klimatyzowaną kabinę dla 4 osób wydawało się dobrą ceną. Podjechaliśmy samochodem na teren kempingu, który był praktycznie pusty i ujrzeliśmy nasze lokum. Wspaniałym domkiem okazał się jeden z ośmiu stojących tam blaszanych kontenerów, jakby żywcem wzięty z placu budowy Dworca Centralnego inź. Karwowskiego. Nasz kontener miał 2 niezależne wejścia, fiu, fiu oraz 2 wprawiające w ruch całe lokum klimatyzatory. Ściany się trzęsły, łóżko mile drżało 🙂 Klimatyzatory dudniły głośno jak młot pneumatyczny i na noc musiałem wsadzić zatyczki do uszu i nakryć się poduszką, żeby móc zasnąć. Problem był w tym, że nie było tu kuchni, nawet czajnika i niestety tego wieczoru nie dane nam było rozkoszować się makaronem z sosem pomidorowym 🙂 Mimo wszystko pobyt w Bark Hut Inn okazał się bardzo przyjemnym a to za sprawą kameralnego basenu, który znajdował się na terenie kempingu. Byliśmy jego jedynymi użytkownikami. Pławiliśmy się w nagrzanej w ciągu dnia wodzie do późnej nocy, popijając zimne piwo i wpatrując się w gwiaździste niebo. Bardzo przyjemnie wspominam ten wieczór w australijskim buszu.
Z samego rana ruszyliśmy w kierunku parku narodowego Kakadu, który znalazł się na naszej liście australijskich atrakcji z uwagi na sławę jaką się cieszy. Dość powiedzieć, że jest powszechnie uważany za jeden z najpiękniejszych cudów natury w Australii i należy do listy Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Jest to park gromadzący ogromne bogactwo fauny i flory, ale również dziedzictwo kulturowe Aborygenów w postaci naskalnych malowideł. Są tu też bogate złoża uranu i nadal czynne kopalnie, zresztą niedaleko jednej z takich kopalni nocowaliśmy – na szczęście o potomstwo postarałem się już wcześniej 🙂 Kakadu przyszło nam zwiedzać pod koniec pory suchej co miało swoje kiepskie strony. Było strasznie gorąco i sucho, większość rzek i zbiorników wodnych była sucha jak pieprz. Rekordowa temperatura jaką odnotowaliśmy wynosiła 46 stopni. Roślinność była blada, wyjałowiona, bezbarwna. Zaletą podróży o tej porze roku jest to, że można wszędzie dojechać ( w porze deszczowej nawet terenówki 4WD nie są w stanie pokonać wszystkich tras wewnątrz parku) oraz brak komarów i innych gryzących owadów (nie dotyczy to niestety much) a także dużo mniejsze ryzyko napotkania krokodyli, które w ogromnej ilości zamieszkują te tereny. W porze suchej gady te wycofują się do nie wysychających zbiorników wodnych, w porze deszczowej są do spotkania na każdym kroku. Przy bramie wjazdowej do parku zamachaliśmy kartami wstępu, które kupiliśmy w Ayers Rock. Zapłaciliśmy wtedy kilka dolarów drożej (32,50 AUD za roczną kartę), dzięki czemu mieliśmy teraz opłacony wstęp również do parku Kakadu.
Jadąc w stronę Jabiru, największej miejscowości wewnątrz parku, zatrzymaliśmy się na krótką chwilę przy przystani nad South Alligator River – to największa rzeka w tej okolicy o mylnej nazwie, ponieważ w Australii nie występują aligatory. Na australijskim kontynencie są tylko 2 rodzaje krokodyli, słonowodne i słodkowodne. Występują najbardziej licznie właśnie na północy kontynentu, czyli tzw. Top Endzie i w parku Kakadu były częste wypadki bliskich spotkań z tymi gadami. Zeszliśmy powoli nad wodę rozglądając się z trwogą, czy naraz z wody nie wyskoczy na nas gad kłapiący paszczą. Woda była mętna, brudna, ciągle coś w niej chlupało, jakieś dziwne ni to ryby ni owady rzucały się u brzegu. Nie wsadziłbym nogi do takiej wody na sekundę nawet za milion dolarów. Właśnie się odwróciłem żeby odejść, kiedy coś klapnęło, plusnęło i wyskoczyło z wody. Usłyszałem okrzyki dziewczyn. W sumie nie wiem, co to w końcu było. Z opowieści tych co to widzieli wynikało, że to duża płaszczka, ale w miarę snucia ich opowieści i nakręcania się jestem skłonny uwierzyć, że był to gigantyczny aligator na miarę potwora z Loch Ness. Kolejny postój zrobiliśmy w Mamukala. Krótka ścieżka od parkingu prowadzi do wybudowanego na skraju jeziora, obserwatorium ptaków wodnych. Przed nami ukazało się wielkie stado czapli, gęsi i kormoranów. O dziwo w jeziorze było jeszcze całkiem sporo wody.
Głównym punktem dnia było Nourlangie. Duży czerwony masyw skalny wznosi się ponad okoliczne lasy. Ścieżka dla turystów prowadzi u podnóża skał i wspina się na punkt widokowy – szczyt góry porośnięty lasem białych drzew gumowych. Najciekawsze w tym miejscu są malowidła naskalne Aborygenów. Te pierwsze wzbudziły naszą wesołość i rozczarowanie. Ledwo widoczne, namazane kredą rysunki nie przypominały niczego sensownego. Raczej przypominały bazgroły dziecięce i to wykonane dzień przed naszym przybyciem (nie ma w tym przesady, bo większość malowideł jest bardzo młoda, ma zaledwie kilkadziesiąt lat). Na szczęście kolejne rysunki które oglądaliśmy były dużo ciekawsze. Wykonane z czerwonej ochry, białej kredy i węgla drzewnego imponująco rozrysowane na dużych przestrzeniach skalnych przedstawiały sceny z życia Aborygenów, tańców, polowań, rytuałów religijnych. Wielki masyw skalny w Nourlangie służył jako naturalne schronienie dla ludności zamieszkującej te ziemie przed wiekami. Chodząc między nawisami skalnymi, wśród wąwozów i jaskiń mogłem wreszcie na żywo uzmysłowić sobie jak mogło wyglądać życie prehistorycznych ludzi. Czytając wspaniałą sagę autorstwa Jean Auel “Dzieci Ziemi” często próbowałem sobie wyobrazić jak musiała wyglądać ziemia przed epoką lodowcową. Mimo, że akcja powieści dzieje się na terenach dzisiejszej Euroazji, przebywając w Nourlangie miałem przeświadczenie, że patrzę właśnie na obraz Ziemi sprzed milionów lat, miejsce życia przodków naszej cywilizacji. Kilka kilometrów dalej zatrzymaliśmy się, żeby wdrapać się na punkt widokowy Nawulandja. Rzeczywiście bardzo sympatyczne i trochę inne od oglądanych wcześniej miejsc, trzeba się wspinać w górę po zboczu skały przypominającej wulkaniczny wytwór. Dookoła tylko kanciaste, ostro zakończone kamienie, poobrywane fragmenty skał. A z punktu widokowego, piękna panorama na masyw Nourlangie wyłaniający się spośród lasów.
W tym samym miejscu wiedzie ścieżka wśród buszu prowadząca do Anbangbang Billabong – dużego zbiornika wodnego pokrytego dywanem lilii wodnych. Z powodu upału były mocno przyklapnięte 🙁 Przy brzegu jeziora wydzielono miejsce na piknik, betonowe ławeczki i stoły, miejsce na grilla. Zabawilibyśmy tu dłużej, gdyby nie fakt, że było 45 stopni gorąca, wpół wyschnięte jezioro nie dawało żadnej ochłody i marzyliśmy, żeby jak najszybciej znaleźć się w klimatyzowanym samochodzie. Wracając ścieżką wzdłuż jeziora widzieliśmy pierwszy raz kangura na wolności, który skakał wśród drzew a potem natknęliśmy się na stado czarnych papug Kakadu, z których słynie park i zresztą wziął swoją nazwę. Obsiadły korony drzew wśród których spacerowaliśmy, prezentując wspaniałe ogony w kolorach mieniących się od żółci po czerwień. Podobnie liczne stada papug Kakadu, ale białych z żółtymi grzebieniami i dziobami widzieliśmy na kempingach w Bark Hut Inn i w Jabiru. Mieliśmy zamiar spać tej nocy w Cooindzie, ale na miejscu okazało się, że warunki noclegowe są dość ubogie, przede wszystkim nie było kuchni, żeby sobie coś ugotować. W tej sytuacji postanowiliśmy wrócić się kilkadziesiąt kilometrów do Jabiru. Jak już wspominałem jest to jedyna miejscowość na terenie parku narodowego Kakadu. Liczy sobie prawie 2 tys. mieszkańców i powstała jako zaplecze dla pracowników kopalni uranu znajdującej się w pobliżu. Jest tu supermarket, basen o rozmiarach olimpijskich a nawet pole golfowe. Kilka hoteli i ładne zadbane jezioro. My zatrzymaliśmy się w Kakadu Lodge & Caravan Park. Za domek zapłaciliśmy aż 160 AUD i był to nasz najdroższy nocleg w Australii. Kemping okazał się bardzo ładny, domek jak już zdążyliśmy się przyzwyczaić do warunków australijskich, miał wszelkie wygody a także dodatkowe atrakcje w postaci zaprzyjaźnionego psa dingo. Tego wieczoru hitem kulinarnym były placki ziemniaczane z Polski w lokalnym sosie ze słoika. Palce lizać. Wieczorem poszliśmy zabawić się kulturalnie na basenie. Znajdował się pośrodku kempingu przy restauracji, całkiem spory, z małą kaskadą wodną. Po zmroku restauracja zapełniła się turystami a my popijając piwo pławiliśmy się w jaccuzi, rozkoszując się bąbelkami i relaksując po meczącym dniu.
Rano opuściliśmy Jabiru i podążyliśmy Kakadu Hwy ponownie w stronę Cooindy. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Bowali Visitor Centre, żeby zwiedzić małe muzeum okolicznej fauny i flory. Zrezygnowaliśmy z rejsu statkiem po Yellow Water Billabong, raz że impreza była droga (40 AUD od osoby) a dwa, że uznaliśmy że o tej porze roku kiedy roślinność jest blada, wypalona, bezbarwna moglibyśmy się rozczarować. Jechaliśmy zatem dalej na zachód. Zatrzymaliśmy się po drodze przy jakimś kolejnym punkcie widokowym, wstyd się przyznać, ale nawet dobrze nie pamiętam, chyba było to Gungurul. Najpierw poszliśmy zobaczyć odgałęzienie rzeki South Alligator River, której oczywiście nie było bo wyschła, a potem kwadrans wspinaliśmy się w potwornym upale na szczyt góry, z której widok na okolice był ogólnie rzecz ujmując bardzo przeciętny.
Mocno zmęczeni, a było to jeszcze przed południem ruszyliśmy w kierunku naszej ostatniej atrakcji, jaką mieliśmy zamiar zobaczyć w parku Kakadu, czyli do Gunlom Waterfall Creek. Jak się okazało wybór był trafny i był to najmilszy akcent naszego pobytu w Parku. Atrakcyjny był już sam dojazd, bo należało zjechać z asfaltowej szosy i jechać prawie 40 km. po czerwonej, nie ubitej drodze wśród zielonego buszu. Znawcy tematu, którzy oglądają relacje z Rajdowych Mistrzostw Świata lub grali w grę Colin Mcrae będą wiedzieć o co chodzi. Po takich trasach w czasie eliminacji Rajdu Australii ścigają się najlepsi kierowcy WRC. Piękna, kręta, czerwona trasa wijąca się wśród drzew, samochód podskakuje na każdym dołku, drobne kamienie pryskają spod kół, w zakrętach samochód uślizguje się kontrolowanie a za nami z tyłu wielki obłok kurzu. Prawdziwy australijski outback.
Dojechaliśmy na miejsce, przy parkingu było przygotowane małe pole kempingowe dla amatorów noclegów w buszu. Przeszliśmy przez mały zagajnik i naszym oczom ukazał się rajski obrazek. Wysoka na jakieś 200 m. skała, z czubka której leniwie sączył się strumyk wody – szumnie zwany wodospadem, ale na pewno nie o tej porze roku. W porze deszczowej prezentuje się pewnie bardziej okazale. A u podnóża cudowne jeziorko o turkusowo-zielonej wodzie. Wszystko otoczone mniejszymi skałkami, palemkami i inna bujną roślinnością. Z jednej strony jeziorka była naturalna piaszczysta plaża z łagodnym, płytkim zejściem do wody. Byliśmy sami. Ostrożnie, w obawie przed krokodylami, przed którymi ostrzegały powbijane na brzegu znaki zanurzyliśmy się w orzeźwiających wodach jeziora. Spędziliśmy tu kilka godzin pluskając się w jeziorku i wygrzewając na skałkach na lądzie. Miejsce było cudowne, spokojne, wymarzone na podsumowanie naszego wyczerpującego pobytu w Australii. Z ciekawostek przeczytaliśmy w przewodniku, że kręcono tu sceny z filmu “Krokodyl Dundee”. Bardzo zrelaksowani i opaleni, po kilku godzinach postoju ruszyliśmy do miejscowości Pine Creek. Miał to być nasz ostatni nocleg w Australii, następnego dnia popołudniu mieliśmy już samolot powrotny do Europy.
Pine Creek okazało się wymarłym miasteczkiem, pełnym dojrzewających drzew mango, przez które w ciągu dnia przejeżdża może z 2 tuziny samochodów. Kiedyś szalała tu gorączka złota i żeby to uczcić zatrzymaliśmy się w Diggers Rest Motel, który miał niewiele wspólnego z przeszłością. Za 98 AUD dostaliśmy piękny domek kempingowy wśród tropikalnego ogrodu. Po kolacji makaronowej 🙂 dziwne ale nadal mi się to nie przejadło, udaliśmy się na drugą stronę drogi do knajpki Lazy Lizard Tawern, gdzie skorzystaliśmy z dość obskurnego basenu, którego pilnowało skrzyżowanie psa ze świnią. Tawerna bardzo przypadła mi do gustu. W połowie pokryta dachem, w połowie odkryta, poprzegradzana małymi murowanymi murkami i wmurowanymi ozdobami w postaci kół od starych wozów. Była i bardziej elegancka część restauracyjna, część klubowa z wygodnymi fotelami, jak również zwykłe proste drewniane ławy. Duży 50-calowy telewizor, stół bilardowy i senna, leniwa, swobodna atmosfera. Oprócz nas piwo sączyło tylko dwóch lokalnych obwiesiów. Jeśli coś mi się marzy to właśnie prowadzenie knajpy na takim odludziu. W takim spokojnym miasteczku mógłbym spędzić resztę życia 🙂 I tak minęła nam nasza ostatnia noc na australijskiej ziemi. Następnego dnia zajechaliśmy po południu do Darwin. Z lotniska zadzwoniłem do Qantasa, żeby potwierdzić i zrobić rezerwacje na ostatnie rejsy, dzięki czemu bez problemów zabraliśmy się najpierw do Singapuru a potem Australijczyk zabrał nas na biletach BA do Londynu. W drodze powrotnej dopadł mnie niestety jakiś wirus i wracałem z gorączką, która położyła mnie do szpitala na 2 kolejne tygodnie.
W Warszawie wylądowaliśmy w sobotnie przedpołudnie 30 października. Moja i Justyny wymarzona podróż spełniła się. Zawsze marzyliśmy żeby pojechać na ten najbardziej odległy kontynent i nie zawiedliśmy się ani trochę tym co tam zobaczyliśmy. Gdybym miał wymienić 3 rzeczy, które mi najbardziej zapadły w pamięci byłyby to ścieżka wśród lasów mangrowych na Cape Tribulation, góra Uluru i Gunlom Water Creek. Przykrych wrażeń z podróżowania po antypodach nie mam absolutnie żadnych. Najbardziej podoba mi się styl życia Australijczyków. Ich bezpośredniość, życzliwość, zamiłowanie do przygód i natury. Podoba mi się styl funkcjonowania państwa, praworządnego, zorganizowanego, życzliwego dla przybyszów z zewnątrz. Myślę, że Australia to miejsce, gdzie chciałbym kiedyś jeszcze wrócić…może w drodze do Nowej Zelandii?
© 2020 Wszystkie materiały i zdjęcia na stronie są własnością smakipodrozy.com
0